piątek, 28 lutego 2014

Casa della Paura/ Girl in a Room 2A (1974) - recenzja


















Kilka dni tygodni temu za pośrednictwem kumpla złożyłem skromne zamówienie z Diabolik DVD. W końcu dotarły do mnie dwa zamówione horrory z lat 70-tych "Girl in a Room 2A" (1973) Williama Rose'a oraz "Tower of Evil" (1972) Jima O'Connoly. Ten pierwszy wydało na DVD Mondo Macabro, zatem można się było spodziewać profesjonalnego i wypełnionego dodatkami wydania. Z ulubionymi horrorami na DVD mam podobnie jak z płytami CD z metalem. Lubię starannie je odpakować i sycić się ich zawartością. Ot, typowy kaprys skromnego kolekcjonera.

"Girl in a Room 2A" to specyficzna kombinacja giallo, gotyckiego horroru oraz grindhouse exploitation. Reżyser William Rose zaczynał w latach 60-tych od kina nudystycznego - spod jego ręki wyszły takie obrazy jak "The Smut Peddler" czy "Rent-A-Girl". Gdy zapotrzebowanie na tego typu filmy spadło Rose przeprowadził się do Włoch, gdzie nawiązał współpracę z brytyjskim producentem Dickiem Randallem ("Pieces", "Don't Open Till Christmas"), której owocem okazał się "Girl in a Room 2A". Już początek filmu jest obiecujący: młoda kobieta zostaje porwana, umieszczona w podziemiach, gdzie jest torturowana i zamordowana przez zamaskowanego psychopatę w czerwonym płaszczu, po czym jej zwłoki zostają zrzucone z klifu. Mniej więcej w tym samym czasie Margaret (Daniela Giordano, wystąpiła u Mario Bavy w "Four Times That Night") zostaje wypuszczona z więzienia dla kobiet i trafia do internatu prowadzonego przez panią Grant, a konkretnie do pokoju 2A. W nocy za drzwiami kręcą się ludzie, na podłodze widnieje czerwona plama przypominająca krew i... gdzieś tam grasuje sadystyczny oprawca w czerwonym habicie, członek diabolicznej sekty, który uwielbia zadawać ból 'nieczystym' kobietom... nie ma to jak przelewać krew grzesznicy.

W "Girl in a Room 2A" pojawiają się na krótko królowa włoskiego kina grozy i eksploatacji Rosalba Neri, a także Karin Schubert (jeszcze zanim rozpoczęła karierę w filmach hard core porno). Film jest całkiem mizoginistyczny, sceny oczyszczania kobiet przez czerwonego oprawcę za pomocą bicza są raczej nieprzyjemne i przydługawe. Momentom suspensu i przemocy towarzyszy atmosferyczna ścieżka dźwiękowa Berto Pisano, która troszeczkę przypominała mi muzykę Pisano w "Giallo a Venezia" (1979). "Girl in a Room 2A" brakuje wysmakowanej stylowości horrorów Mario Bavy; film jest brzydki i ciemny. Jako dodatki przyjemny wywiad z Danielą Giordano (obecnie pracuje jako dziennikarka paranormalna) i amerykański trailer plus ciekawe napisane biografie reżysera i wiodącej obsady.

The Dyatlov Pass Incident/ Tragedia na przełęczy Diatłowa (2013) - recenzja


















W zasadzie nie zamierzałem zawracać sobie głowy niniejszym filmem, tym bardziej, że o tragedii na przełęczy Diatłowa z 1959 roku pisałem już na tym blogu (co więcej jest to jeden z moich najbardziej poczytnych postów), a o filmie słyszałem raczej niepochlebne opinie. Poza tym rzadko recenzuję kino grozy powstałe w XXI wieku, gdyż preferuję horrory starsze, zapomniane, przyprószone patyną czasu. Niemniej ciekawość to pierwszy stopień do piekła, więc pewnego wieczoru postanowiłem obejrzeć "The Dyatlov Pass Incident" (2013) w reżyserii Renny'ego  Harlina. Pamiętacie takie przeboje epoki VHS jak "Cliffhanger" (1993) z Sylvestrem Stallone czy całkiem niezły horror "Więzienie" ("Prison", 1988), tym razem z Viggo Mortensenem? Właśnie o tego Harlina chodzi.

Niestety wbrew tytułowi "Tragedia na przełęczy Diatłowa" używa zagadkowego incydentu jedynie jako fabularnego tła; w dodatku film jest utrzymany w wyeksploatowanej już do cna estetyce found footage ("[Rec]", "Paranomal Activity", "The Blair Witch Project", itd.) Grupa pięciu amerykańskich studentów z Oregon zaintrygowana zagadkowymi wydarzeniami z nocy 1 na 2 lutego 1959 postanawia udać się na Ural i znaleźć górę Kholat Syakhl, na której w tajemniczych okolicznościach zginęli Rosjanie celem nakręcenia dokumentu o owych tragicznych wydarzeniach. Wyprawie przewodzi Holly (Holly Goss), która ma zamiar dotrzeć do niesławnej przełęczy Diatłowa. Jak nietrudno się domyślić studenci natrafią na śmierć kryjącą się wśród śniegów Kholat Syakhl.

"Tragedia na przełęczy Diatłowa" Harlina nie jest filmem dla osób poszukujących historycznych faktów. Scenariusz "The Dyatlov Pass Incident" przypomina reportaż kryminalny - pojawiają się wiadomości z rosyjskiej telewizji kablowej czy wywiady z członkami ekipy poszukiwawczej uczestników rosyjskiej wyprawy, a także próby rekonstrukcji tamtej tragedii. Wszystko to jest kręcone nowoczesnymi kamerami cyfrowymi czy iPhonami. W trzecim akcie "Tragedia na przełęczy Diatłowa" wkracza na teren podziemnego ośrodka militarnego i zamienia się w naśladowczy horror science-fiction pełen humanoidalnych mutantów, wijących się korytarzy oraz ukrytych tuneli przestrzennych a la Eksperyment Filadelfia. Szkoda, bo historia tragedii na przełęczy Diatłowa ma ogromny potencjał grozy i tajemnicy, a tutaj nie został on w pełni wykorzystany (pomijając użycie prawdziwych czarno-białych fotografii członków feralnej wyprawy - zarówno pre jak i post-mortem oraz kilka fajnych nawiązań do tragedii). Nie służą wiarygodności filmu także słabe efekty CGI, od których roi się niestety we współczesnych kinowych horrorach. Wreszcie (tak jak już wspomniałem wcześniej) "The Dyatlov Pass Incident" trochę za bardzo naśladuje "The Blair Witch Project": dokument o niewyjaśnionej tragedii, wywiady z mieszkańcami okolic, poranne ślady wokół obozowiska, zagubienie się członków wyprawy, odkrycie przez Holly wyrwanego języka, nagrane kamerą przeprosiny Holly. Czułem się prawie jakbym po raz wtóry oglądał "The Blair Witch Project" (1999). No cóż, jak widać sub-gatunek found footage nie pozwala na wiele inwencji. Mimo wszystko cieszy sam fakt powstania "Tragedii na przełęczy Diatłowa", gdyż o feralnej nocy z 1 na 2 lutego 1959 roku, w trakcie której zginęli członkowie rosyjskiej wyprawy dowie się więcej osób. I zapewne pojawią się kolejne niestworzone teorie konspiracyjne...

Wcześniejszy post na temat samej tragedii: http://dtbbth.blogspot.com/2013/09/velehentor-i-tragedia-na-przeeczy.html

Film nakręcono w mieście Kirovsk i jego okolicach (rosyjski obwód Murmańsk), położonym na skraju masywu górskiego Khibiny. Dość daleko stamtąd do Kholat Syakhl, która znajduje się w północnym Uralu.
Kirovsk to miasto leżące w rosyjskim obwodzie Murmańsk, położone na skraju masywu górskiego Khibiny, w niedalekiej odległości od jeziora Bolszoj Vudyavr.

Więcej: http://www.travelin.pl/top/10-najwiekszych-miast-na-terenie-kola-podbiegunowego/kirovsk-rosja
Copyright © Travelin.pl
Kirovsk to miasto leżące w rosyjskim obwodzie Murmańsk, położone na skraju masywu górskiego Khibiny, w niedalekiej odległości od jeziora Bolszoj Vudyavr.

Więcej: http://www.travelin.pl/top/10-najwiekszych-miast-na-terenie-kola-podbiegunowego/kirovsk-rosja
Copyright © Travelin.pl
Kirovsk to miasto leżące w rosyjskim obwodzie Murmańsk, położone na skraju masywu górskiego Khibiny, w niedalekiej odległości od jeziora Bolszoj Vudyavr

Więcej: http://www.travelin.pl/top/10-najwiekszych-miast-na-terenie-kola-podbiegunowego/kirovsk-rosja
Copyright © Travelin.pl
Kirovsk to miasto leżące w rosyjskim obwodzie Murmańsk, położone na skraju masywu górskiego Khibiny, w niedalekiej odległości od jeziora Bolszoj Vudyavr

Więcej: http://www.travelin.pl/top/10-najwiekszych-miast-na-terenie-kola-podbiegunowego/kirovsk-rosja
Copyright © Travelin.pl

wtorek, 25 lutego 2014

Worship - mizantropia funeral doom metalu














Kiedy w trakcie niedawnego koncertu Thaw, Mord'A'Stigmata i Morowe kupiłem sobie na CD drugi album niemieckiego Worship "Terranean Wake" nie spodziewałem się jednego: 16 maja Worship wraz z Loss i rodzimym Outre zagra we Wrocławiu. Będzie to jedyny koncert tej niemieckiej kapeli w Polsce. Nie ukrywam, że jako fanatycznego miłośnika funeral doom metalu ta wiadomość mnie cholernie zelektryzowała. Bo musicie wiedzieć, że Worship gra bezkompromisowy funeral doom w najczystszej postaci. Worship to esencja pogrzebowego doom metalu. Skrajnie posępna, ultra-ciężka i ultra-wolna porcja doom metalowej mizantropii, w której nie ma za grosz fatalistycznego romantyzmu kapel takich jak My Dying Bride czy Novembers Doom. Z Worship wiąże się tragiczna historia: 23 stycznia 2001 roku perkusista i pierwszy wokalista Worship Maximilien Varnier popełnił samobójstwo skacząc z mostu. Stało się to po nagraniu w 1999 roku absolutnie dewastującego demo "Last Tape Before Doomsday". Jego obowiązki wokalne przejął gitarzysta The Doommonger, który kontynuował ścieżkę mizantropijnego funeral doom metalu na splitach z Mournful Congregation, Stabat Mater, Loss i Wither oraz dwóch długograjach "Dooom" (2007) i "Terranean Wake" (2012). W minimalistycznej muzyce Worship liczy się przede wszystkim depresyjna atmosfera, która bywa wręcz namacalna. Zniekształcone gitary, głęboki, ekspresyjny i ponury growling, gdzieniegdzie sekcja mówiona czy akustyczne interludium, a nawet od czasu do czasu łagodny dźwięk pianina. Nie ma tu miejsca na damskie wokale czy bombastyczne klawisze - jest za to pieprzony grobowy dół, dźwiękowa brzydota, kwintesencja mentalnej udręki. Worship to ekstremum funeral doom metalu, podróż w najgłębszą ciemność ludzkiej psyche, to muzyka przy której większość kapel depressive black brzmi po prostu... przyjemnie. Nie wiem ile osób pojawi się na koncercie Worship (pokaźna większość fanów metalu nie rozumie albo nie chce zrozumieć funeral doom metalu skarżąc się zazwyczaj na ślimacze tempo tej muzy), ale ja muszę zobaczyć ten zespół na żywo. Jedno z moich marzeń muzycznych zostało spełnione.

Worship to nic innego jak jebany kult. Do odsłuchu "Whispering Gloom" z Maxem na wokalu:

http://www.youtube.com/watch?v=EGr7t8hfhuo

niedziela, 23 lutego 2014

Panychida "Grief for an Idol" (2013) - recenzja


























Rzadko dostaję od zespołów materiały do recenzji, więc cieszy mnie to, że ktoś tam ze świata muzycznego zada sobie trochę trudu, by odnaleźć mój blog. Inna sprawa, że obecnie kapel parających się metalem w najszerszym tego słowa znaczeniu są tysiące. Gdzieś wyczytałem, że co roku do Metal Archives dołączanych jest 8000 nowych zespołów. Trzeba mieć nie lada zapał (i mnóstwo wolnego czasu), aby przedzierać się przez ten nieprzebyty gąszcz muzyki i wyławiać co smakowitsze kąski. Twórczości czeskiego pagan black metalowego Panychida wcześniej nie znałem, a kapela ma już na koncie dwa dema, EP-kę i trzy długograje, w tym ostatni recenzowany tutaj "Grief for an Idol" (2013). I muszę przyznać, że Czesi nagrali całkiem solidny i dojrzały materiał. Płyta jest pełna chwytliwych melodii, riffy są świetne, kawałki zróżnicowane i w związku z tym nie nudzą. Wokalnie spójny podział na blackowy jazgot, growle, czysty śpiew oraz sekcje szeptane. Generalnie od "Grief for an Idol" bije fajna majestatyczna atmosfera, w której można się zatracić. Panychida nie jest także obce użycie folkowego instrumentarium, czego przykładem jest chociażby "Wayfarer's Awakening", w którym pojawiają się dudy. Świetne jest też akustyczne intro do "Krasatina (Grief for the Idol)". Tak naprawdę twórczość Panychida wymyka się łatwej klasyfikacji: najbezpieczniej uznać "Grief for an Idol" za nieortodoksyjny miks black metalu z melodyjnym death metalem i do tego tygla dodać jeszcze naleciałości pagan folkowe. Z ciekawostek warto wspomnieć, iż w utworze "Minnestund" gościnnie śpiewa V'gandr, wokalista norweskiego viking metalowego Helheim (oraz basista Taake live), a kawałek "O veliji Vezě" zaśpiewany został po staro-słowiańsku. Nie jest to może muzyka, której słucham na co dzień, ale warto Czechów sprawdzić, gdyż oferują coś nietuzinkowego.

Facebook zespołu: https://www.facebook.com/panychida
Odsłuch "Krasatina": http://www.youtube.com/watch?v=G_nfkX3q9N0
http://panychida.bandcamp.com/ 

sobota, 22 lutego 2014

Thaw, Mord'A'Stigmata i Morowe - 21 luty (fotorelacja)

















Gdy gruchnęła wieść, iż rusza Bewitching the Polonia 2014, czyli wspólna trasa Thaw, Mord'A'Stigmata i Morowe wiedziałem, że muszę być na którymś z koncertów. Wybór z racji mojego obecnego miejsca zamieszkania był prosty: Poznań u Bazyla. Na koncert stawiłem się krótko przed 19, zanim jeszcze otwarły się czeluści klubu. Gdy już znalazłem się w środku pierwsze swoje kroki skierowałem na stoisko z płytami. Kupiłem digipack Thaw, "Ansia" Mord'A'Stigmata oraz Worship "Terranean Wake" - potężny i opresyjny niemiecki funeral doom jednej z moich ulubionych kapel pogrzebowych. Pierwotnie miałem się też zaopatrzyć w "S" Morowe, ale z kuluarów dowiedziałem się że wystąpił problem techniczny w trakcie tłoczenia krążków (pozamieniana została kolejność utworów), więc chwilowo wstrzymałem się z zakupem. W zamian zakupiłem sobie split Morowe z Non Opus Dei "Dziwki dwie" (mp3 dostarczone do recenzji przestało mi wystarczać).

Jako pierwsi na scenie Bazyla pojawili się zakapturzeni muzycy Thaw (zresztą na potrzebę Bewitching the Polonia ukuliśmy ze znajomymi specjalny termin 'kaptur metal'). Sosnowiecki Thaw widziałem, jak rozgrzewał publikę przed Obscure Sphinx i Behemoth, zaprezentowali się też we Wrocławiu przed Corrections House. Nie chcę się powtarzać, ale występ Thaw na żywo trzeba po prostu doświadczyć na własnej skórze. Muzyka Thaw jest niczym nieprzerwany strumień magmy wylewający się z ziemskich otchłani; to płynna muzyczna podróż aż za horyzont obłędu. I jednocześnie usłana cierniami droga bez drogowskazów, pełna rozdzierających krzyków. Bezkompromisowy atak na słuchacza poprzetykany bardziej melodyjnymi momentami. Tej muzyki się nie słucha, ją się odbiera całym ciałem. Mam nadzieję, że na kolejnej płycie Thaw znajdzie się miejsce na więcej kaleczącego uszy noisu, więcej posępnych dronów i jeszcze więcej śmiałego eksperymentowania z dźwiękami. Masywny 30-minutowy wyziew. Na pewno poszedł jeden numer z długograja ("Divine Light") oraz mordercze utwory z Ep-ki "Advance".
 
Kiedy usłyszałem premierowy "Inkaust" w wykonaniu Mord'A'Stigmata nie mogłem pozbierać szczęki z podłogi. Ten kawałek był po prostu niesamowity, rezonował z moją percepcją odbioru muzyki. I szybko stał się najczęściej słuchanym metalowym utworem ubiegłego roku (obok budzącego grozę "Daemon" The Ruins of Beverast). Gdy dostałem "Ansia" do recenzji byłem pewien, że ten materiał namiesza na rodzimym gruncie eksperymentalnego black metalu. I rzeczywiście namieszał. Mord'A'Stigmata zaczęli grać po 21 prezentując zgromadzonej publiczności cały materiał z "Ansia". I znowu trans pod sceną, który potęgowały czarno-białe niepokojące wizualizacje. Ciężar momentami był okrutny, ale wielowątkowa muzyka zawarta na "Ansia" przeznaczona jest raczej do kontemplacji. Mord'A'Stigmata potrafi starannie oplatać słuchaczy pajęczyną niepokoju. I przyłożyć, kiedy wszyscy spodziewają się zostać pogłaskani. Koncert bardzo dobry, odegrany z ogromną precyzją. Chcę więcej.

Przed koncertem Morowe obejrzałem wywiad z Nihilem, jednym z najbardziej płodnych polskich muzyków black metalowych i jednocześnie solidnym gwarantem naprawdę nietuzinkowej muzy. Liczba jego zespołów/pobocznych projektów (wszystkie świetne) robi wrażenie: Furia, Massemord, Morowe, FDS, Cssaba, Seagulls Insane and Swans Deceased Mining Out the Void. Mało przystępny rozmówca, poetycki mizantrop i fenomenalny muzyk Nihil w wywiadzie nagranym dla Rockville PL określił muzykę Morowe obrazowym mianem "świeży powiew smrodu". Morowe powietrze będące przyczyną masowego zapełniania mogił. Wróćmy jednak do koncertu... bo był to pierwszorzędny spektakl nieskrępowanego szaleństwa. Kryjący się za białymi maskami muzycy Morowe wyglądali niczym upiorne manekiny. Swoją drogą zuniformizowane maski, za którymi się ukrywają robią niesamowite wrażenie - zwłaszcza gdy widać je w gęstych oparach sztucznej mgły.  Twarze ukryte za nimi są nieistotne, tutaj liczy się muzyka Morowe: dziwaczna, pokręcona, psychodeliczna, nihilistyczna, ziejąca nienawiścią, hipnotyzująca. Black metalowy teatr okrucieństwa. I jednocześnie wyśmienita zabawa podczas której niektórzy ruszyli w tany. Tak na świeżo wychwyciłem "Piekło, Labirynty, Diabły", "Komenda", "Kat kota" , "Muchy", "Dziurawy świat", "Czas trwanie zatrzymać" i "Trzecia dłoń", siarczystych wyziewów z obu płyt Morowe było, rzecz jasna, więcej...

PS Musiałem pogrzebać w ustawieniach i wyłączyć autokorektę zdjęć na bloggerze, bo psuła mi jakość fotografii już od dłuższego czasu...

piątek, 21 lutego 2014

Prostituzione/ Red Light Girls (1974) - recenzja



















Zmarły 3 października 2009 roku na raka włoski reżyser Rino Di Silvestro specjalizował się w obskurnym kinie eksploatacji, o czym świadczą takie tytuły jak WiP (women-in-prison) "Women in Cellblock 7" (1973), Nazi-eksploit ""Deported Women of the SS Special Section" (1976) czy brudna imitacja "Dzieci z dworca Zoo", a mianowicie ""Hanna D.: The Girl from Vondel Park" (1983). Dawno temu miałem sposobność obejrzeć jego bodaj najsłynniejszy film, czyli erotyczny horror lykantropijny "La Lupa Mannara"/"Werewolf Woman" (1976) z tańczącą zmysłowym tańcem nagą Annik Borel. Spodobała mi się kolorowa okładka "Prostituzione", zatem seans był nieunikniony.

"Red Light Girls" zaczyna się niczym giallo. Jedna z ulicznych prostytutek imieniem Giselle zostaje zadźgana i uduszona, a moment morderstwa obserwuje podstarzały wojerysta. Śledztwo prowadzi inspektor oraz jego głupawy podwładny. Niestety "Prostituzione" z terytorium zarezerwowanego na giallo szybko przechodzi na szlak mydlanej opery z prostytutkami jako tłem. I tak córka starszej wiekiem prostytutki zakochuje się w jej kliencie, a matka zaczyna być zazdrosna. Inna prostytutka (Orchidea De Santis) zostaje zbiorowo zgwałcona przez brutalnego klienta i trzech jego kumpli-motocyklistów. Dlaczego? Bo ośmieliła się mu odpowiedzieć, że nie uprawia seksu bez zabezpieczenia, gdyż łatwo zachodzi w ciążę. No cóż, włoskie kino eksploatacji nigdy nie słynęło z subtelności... ów karygodny czyn prowadzi do pościgu motocyklowego, w którym kumple zgwałconej analnie prostytutki mszczą się na kliencie-gwałcicielu. Poza tym pojawia się wątek sprzedaży kobiet przez pewnego fotografa, który szantażuje wojerystę (świadka morderstwa) kompromitującymi zdjęciami.

Uff, nagromadzenie pobocznych wątków w "Prostituzione" czyni film mało klarownym. Mimo pokaźnej dawki golizny ton filmu jest lekko schizofreniczny, a to przede wszystkim za sprawą komediowej muzyki użytej w kilku scenach. Czyżby zamysłem Rino Di Silvestro była rubaszna komedia o prostytutkach? Jeśli tak, to zamysł mu się nie udał. Wreszcie jak na kino eksploatacji "Prostituzione" jest filmem dość lekkim i przyjemnym w odbiorze. Pomimo tych zastrzeżeń 70 minut czasu projekcji upłynęło mi szybko... i nie nudziłem się ani trochę. Niestety z tego co wiem jest to wersja ocenzurowana, pełniejsza trwa 93 minuty i znalazła się w niej chociażby gotycka scena, w której Krista Nell trafia do satanicznego pokoju i ma zostać złożona w 'ofierze'  przez odzianego w czarny habit Francesco D'Adda.

czwartek, 20 lutego 2014

Piekielna wyspa Cap Sizun i... latarnia morska

















Artur Lundkvist

Skały

Skały toną w przypływie morza,
Czerwony domek latarnika odsuwa się wraz
z rybackimi sieciami,
latarnia zapala się w ostatniej chwili
i jej promień zanurza się w głębinie,
mola roztapiają się w wodzie jak wapno,
echo ucieka z tonących grot,
sosny wyciągają płonące ramiona ku niebu,
ale miękka zieleń wycofuje się pod górę
jak gdy brodząca kobieta unosi spódnicę.

Latarnia morska Cap Sizun na wybrzeżu Bretanii, obmywana kapryśnymi falami Atlantyku. Mierząca 11 metrów wieża latarni została wybudowana już w 1869 roku, jej podstawa została wykuta w skale. Obok mieści się dom latarnika. Kiedy formowały się fale niebezpiecznie było przebywać na skalistej wysepce Tévennec. Krążą opowieści o pierwszych latarnikach, którzy w XIX wieku popadli w obłęd przebywając w samotności na wyspie. Bajania o przerażającym płaczu umarłych. Wszak życie na skale Tévennec do najłatwiejszych nie należało. Już od 1910 roku Cap Sizun przeszła na sterowanie automatyczne i nadaje sygnały świetlne (białe i czerwone), które można zobaczyć z odległości 10 km.

Według lokalnego folkloru ciała topielców zabierano nocą z Pointe du Raz na Tévennec. Blisko tego punktu mieści się Baie des Trépassés (Zatoka Śmierci), skąd wyławiano zwłoki utopionych rozbitków. 

Mówiące lalki Edisona


























Nie ma chyba człowieka, który nie kojarzyłby kim był Thomas Alva Edison, wynalazca żarówki, fonografu i krzesła elektrycznego. Edison wymyślił prototyp mówiącej lalki już w 1877 roku, natomiast jej pierwszy prototyp opracował inny wynalazca William J. Jacques. Mówiąca lalka Edisona mierzyła 22 centymetry, miała metalowe ciało i drewniane kończyny, kosztowała w roku 1890 10-25 dolarów, czyli ekwiwalent ówczesnego dwutygodniowego wynagrodzenia dla przeciętnej osoby. W środku lalki znajdował się malutki fonograf przetwarzający ludzki głos. Lalka miała recytować 6-sekundową rymowankę. Niestety głosy lalek pozostawiały wiele do życzenia, ba, budziły wśród dzieci grozę. Sprzedano jedynie 500 egzemplarzy, większość została zwrócona przez niezadowolonych klientów. Szybko zaprzestano sprzedaży lalek z fonografami, wymontowano z nich urządzenia. Mówiące lalki Edisona okazały się finansową klapą. Obecnie na świecie zachowało się jedynie ich kilka egzemplarzy, a kosztują one dziesiątki tysięcy dolarów.

"Twinkle Twinkle Little Star"  w wykonaniu lalki Edisona. Przyjemne, choć nieco zgrzytliwe w odsłuchu. Dobre jako intro do jakiegoś dark ambientowego przerażacza.

http://www.youtube.com/watch?v=p3yygc0UxHU

poniedziałek, 17 lutego 2014

Daniel Chamovitz "Zmysłowe życie roślin" - recenzja



























Czy rośliny są świadome? To jedno z wielu pytań (bodaj najważniejsze), na które stara się odpowiedzieć Dyrektor Centrum Biologii Roślin "Manna" przy Uniwersytecie Tel Awiwu, doktor Daniel Chamovitz w swej krótkiej (zaledwie 162 strony tekstu nie licząc listy źródeł naukowych) książce popularnonaukowej "Zmysłowe życie roślin" (wydawnictwo WAB). Roślina potrafi widzieć, wąchać i odczuwać dotyk. Potrafi się bronić przed zagrożeniem i już zaatakowana ostrzegać przed nim sąsiadów. Wielu ludziom wydaje się, że rośliny to organizmy nieżywotne, co absolutnie nie jest prawdą, gdyż życie roślin jest nad wyraz bujne, zmysłowe, kompleksowe. Zatem pozbądźcie się z domów wszystkich sztucznych drzewek i zastąpcie je żywymi, bo to tak jakbyście trzymali u siebie wypchanego psa czy kota zamiast żywego (dobra, nie mam nic przeciwko przepięknej sztuce taksydermii :-)) Zakorzeniona roślina nie jest w stanie uciec przed złą pogodą, nie umie też przemieszczać się w poszukiwaniu pokarmu czy partnera, niemniej dzięki kompleksowym i niezwykle wrażliwym mechanizmom sensorycznym potrafi przetrwać w praktycznie każdym nieprzychylnym jej środowisku. W 6 rozdziałach i epilogu Chamovitz omawia wzrok roślin, ich węch, dotyk, słuch, a także propriocepcję (czucie głębokie), pamięć i świadomość. Ta intrygująca książka z pogranicza botaniki, biologii ewolucyjnej i genetyki okraszona jest świetnymi rysunkami niektórych roślinek np. rzodkiewnika pospolitego (Arabidopsis thaliana, pierwsza roślina, której cały genom został w 2000 roku zsekwencjonowany), łowiącej owady muchołówki amerykańskiej, pasożytniczej kanianki czy słonecznika pospolitego. Solidny plus za uwzględnienie dziwidła olbrzymiego (Amorphophallus titanum, na zdjęciu), które słynie z silnego odoru gnijącego mięsa wydobywającego się z kwiatostanu amorfofalusa i przywabiającego owady-zapylacze. Chciałbym mieć takiego smrodliwego delikwenta w domu.

"Dęby, sosny i reszta leśnej braci widziały tak wiele wschodów i zachodów słońca, tak wiele nastających po sobie pór roku i tak wiele pokoleń przemijających w milczeniu, że możemy się jedynie zadumać nad tym, jak brzmiałaby "opowieść drzew", gdyby były wyposażone w narządy mowy, albo gdybyśmy dysponowali słuchem dość czułym, by zrozumieć ich szepty" - Maud Van Buren, cytat z książki.

Tobellus Mały, wybuchające jezioro

 















Województwo warmińsko-mazurskie, gmina Dubeninki, wieś Stańczyki. Nieopodal mostów w Stańczykach znajdują się dwa jeziora o odmiennej genezie geologicznej, tzw. Przewrócone Jeziora. Tobellus Duży jest jeziorem rynnowym, polodowcowym, Tobellus Mały oczkiem wodnym. Latem 1926 roku jeziorko Tobellus Mały wybuchło i znikło na pewien czas. Stało się to podczas silnej burzy z gradobiciem. Na skutek spadku ciśnienia wybuchł gaz błotny (czyli metan) znajdujący się na jego dnie. W wyniku eksplozji z Tobellusa Małego wystrzelił słup wody zmieszanej z błotem i grudami gleby. Kawałki ziemi opadły na tafle wody szczelnie ją zakrywając. Oczko wodne znikło na kilka tygodni przykryte zwałami ziemi, które wolno opadały na jego dno.

Szkoda, że nie ma jakichś archiwalnych zdjęć z 1926 roku obrazujących Przewrócone Jeziora - przed jak i po eksplozji. Zastanawiam się czy historia związana z Tobellusem Małym nie jest owocem lokalnych plotek na zasadzie "ktoś coś kiedyś widział bądź usłyszał, plotka przetrwała, żyje własnym życiem i święci po dziś dzień triumfy w licznych sensacyjnych serwisach typu niewiarygodne.pl". Niemniej eksplozje w jeziorach zdarzają się, o czym świadczą erupcje limniczne jezior Monoun i Nyos w Kamerunie latach 1984 i 1986. W ich wyniku bezwonny i duszący CO2 po cichu uśmiercił setki ludzi i zwierząt hodowlanych. Czyżby i w Polsce doszło do podobnego fenomenu, jednakowoż bez ofiar śmiertelnych? Niepokoi mnie w tym przypadku jedna sprawa: rozbieżne daty eksplozji na różnych serwisach - 31 maja/30 czerwca... np. tutaj i tutaj:

http://www.dubeninki.bil-wm.pl/index.php?inf=1&idsl=2&id=23
http://pl.wikipedia.org/wiki/Sta%C5%84czyki_%28jezioro%29

Muszę kiedyś się wybrać w te jakże malownicze okolice. Porobić zdjęcia i popływać w Wybuchowym Jeziorze. :-)

niedziela, 16 lutego 2014

Koulrofobia - irracjonalny lęk przed klaunami



















Koulrofobia to nic innego, jak irracjonalny lęk przed klaunami, który objawia się szybszym biciem serca, nadmiernym poceniem się, mdłościami i gniewem. Miłośnicy Stephena Kinga dobrze znają postać groteskowego klauna Pennywise'a z kultowej powieści "To" oraz z ekranizacji filmowej Tommy'ego Lee Wallace'a ongiś emitowanej w polskiej telewizji. Klaun przypominający Pennywise'a przez miesiąc pojawiał się na rogach ulic angielskiego Northampton. Gapił się na przechodniów. Straszył co wrażliwszych wbitym w nich uporczywym spojrzeniem. Widywano go na terenach Abington i Kingsley. Czasem dzierżył w dłoni misia-klauna. No i w końcu poszedł sieciowy viral. Przebranym za klauna okazał się 22-letni lokalny filmowiec Alex Powell. Nie powiem, intrygująca i całkiem zabawna idea. Chociaż wprowadzenie jej w życie w Polsce pewnie nie spotkałoby się ze zrozumieniem... Zresztą Powellowi już wielokrotnie grożono śmiercią odkąd został zdemaskowany. Niektórzy za grosz nie mają poczucia humoru.

Dokument Alexa Powella "The Local Clown": http://www.youtube.com/watch?v=epZt-spAGC8

piątek, 14 lutego 2014

Wake in Fright/ Na krańcu świata (1971) - recenzja




















Ostatnio w polskiej prasie głośno było o najnowszym filmie Wojciecha Smarzowskiego "Pod Mocnym Aniołem" (2013), w którym pije się i to dużo. W "Wake in Fright" (1971) Teda Kotcheffa Australijczycy pokazują, że potrafią wlewać w siebie naprawdę ogromne ilości alkoholu i piją nawet po wybudzeniu. W końcu do otworzenia kolejnej puszki piwa nie trzeba dużo wysiłku. Wielkiej zachęty też nie trzeba, wystarczy powtarzanie niczym mantra "Chodź, napijmy się". Młody nauczyciel John (Gary Bond) przybywa do położonego w pustynnym piekle australijskiego outbacku miasteczka Bundanyabba. Typowy przedstawiciel klasy średniej, który uczy wiejskie dzieci w zapyziałej, położonej na kompletnym odludziu wiosce Tiboonda. Męska społeczność Bundanyabba pije hektolitry piwa i zabawia się grając w prymitywną ruletkę. Początkowo John jest pełen dezaprobaty dla takiego zachowania, ale z czasem wsiąka w to środowisko. Zaczyna pić, tracić oszczędności w grze, wreszcie rusza wraz z Donaldem Pleasence oraz jego wesołą bandą na przerażające polowanie na kangury. Ustrzelone ciała zwierząt gniją na słońcu, a mieszkańcy Bundanyabba chleją na umór dalej...  w końcu z picia można zrobić codzienność.

"Wake in Fright" aka "Outback" (1971) Teda Kotcheffa oparty został na powieści "Outback" Kennetha Cooka z 1961 roku. Powstał mocny, wyrazisty i bezkompromisowy film, który wypełnia cała galeria prymitywnych i obrzydliwych męskich postaci. Jedyna kobieta w filmie (pomijając fetyszyzującą wentylator recepcjonistkę), Sylvia Kay, cierpi na traumę, jest postacią kompletnie sponiewieraną, bierną,  przyzwyczajoną do seksualnej agresji ze strony mężczyzn. W trakcie oglądania "Wake in Fright" dosłownie daje się odczuć żar australijskiej pustyni, klaustrofobiczny nastrój przestrzeni oraz odór potu tankujących piwo postaci. Wreszcie dochodzimy do długiej sekwencji masakry kangurów w buszu. Do zwierząt strzelali licencjonowani myśliwi, niektórzy z nich byli podobno pijani i często chybiali, dlatego też polowanie zamieniło się w orgię zabijania. Dość powiedzieć, że w trakcie pokazu "Wake in Fright" w 2009 roku w Cannes w czasie sceny polowania na kangury z sali wyszło 12 osób. Cytując Vonneguta: "Zdarza się".  Chcecie dotrzeć na kraniec świata, tam gdzie karty rozdaje pijacka brutalność i prymitywna destrukcja? Zaaplikujcie sobie seans "Wake in Fright". Najlepiej ze zgrzewką piwa pod ręką.

Arcydzieło australijskiego kina. Seans w sam raz na ociekające lukrem Walentynki.

czwartek, 13 lutego 2014

Nowa płyta zespołu Alne na horyzoncie

























Cieszę się, że mogę wspomnieć o nadchodzącej drugiej płycie Alne, bo jest jeden z ciekawszych projektów sceny folk metalowej w Polsce. I tak zespół Alne pracuje nad drugim krążkiem, gotowe są już partie perkusji, prawdopodobnie w tym miesiącu nagrane zostaną gitary. Zmienił się skład zespołu. Nad nowymi piosenkami pracują:
Kasia - śpiew
Klimorh - gitara
Horizon - gitara
Góral - bas
A.S. - perkusja
Agnieszka - wiolonczela

Na pewno można oczekiwać sporych zmian, ogólnie rzecz biorąc - będzie bardziej akustycznie. Na stronie można posłuchać fragmentu perkusji do jednego z utworów.

Znamy też tytuły niektórych utworów: "Dola", "Waligóra i Wyrwidąb", "Wola Przetrwania", "Hej, Demony", "Jutrzenka". Trzy teksty na płytę zostały przygotowane przez zespół, zaś autorami pozostałych tekstów są współcześni poeci poruszający się w 'pogańskich' klimatach: Piołun oraz Wojciech Mytnik. W sumie przygotowanych zostanie 9 utworów, w tym przeróbka utworu zespołu Ved Buens Ende "A Mask in the Mirror". Część grafik przygotuje Black Forest Forge. Więcej informacji na stronie zespołu: http://alne1.wordpress.com/

Alne "Perunowy Kamień":

https://www.youtube.com/watch?v=Z89M-FQZ-0k

środa, 12 lutego 2014

Warfist i Eteritus - recenzje

























Dostałem dwa kolejne rodzime wydawnictwa metalowe do recenzji, co mnie cieszy. Zacznijmy od Eteritus:

Eteritus "Tales of Death" (2014) - Wpierw krótko o biografii zespołu, aby czytelnikom mojego bloga go pokrótce przedstawić. Parające się old-schoolowym death metalem toruńskie trio Eteritus tworzą gitarzysta Zimny, perkusista Nitro, basista Greg i wokalista/gitarzysta Liam. Ich mcd "Tales of Death" ukaże się 14 lutego dzięki Wydawnictwu Muzycznemu Psycho. Jestem po kilkukrotnym przesłuchaniu "Tales of Death" i muszę przyznać, że 4 utwory zawarte na debiucie Eteritus pięknie masakrują moje uszy. Każda z tych kompozycji jest niczym uderzenie młotkiem w twarz. Mięsiste i miażdżące riffy, mocarny growling przypominający mi nieco bestialstwo wokalne Jan-Chrisa de Koeijera z holenderskiego Gorefest, nadto lepka pajęczyna ciemności spowijająca te dźwięki. Dźwięki, które są po prostu niczym innym, jak pieprzonym death metalowym walcem w starym stylu. Jeśli mówią wam coś takie nazwy jak Unleashed, Grave, Morgoth, Gorefest, Entombed czy Bolt Thrower to zainteresujcie się Eternitus. Kapela co prawda młoda stażem, ale w pełni profesjonalna i może w przyszłości namieszać na rodzimej scenie metalowej, czego im życzę.

Warfist "The Devil Lives in Grünberg" (2014) - Kolejny smakowity ochłap metalowego hałasu z Wydawnictwa Muzycznego Psycho. Warfist z Zielonej Góry po kilku demach, ep-ce i splitach wreszcie debiutuje pełnometrażowym materiałem. Na "The Devil Lies in Grünberg" znalazło się 11 agresywnych kompozycji bluźnierczego black/thrash metalowego wyziewu. Nie ma tutaj mowy o technicznej masturbacji, muzyka Warfist ma chłostać po mordzie. I chłoszcze bez skrupułów. Oczywiście od razu daje się wyczuć inspiracje Venom, Sodom czy wczesnego Bathory, jednakże najnowszy materiał Warfist to ze wszech miar udany powrót do przeszłości, swoista próba uchwycenia specyficznego klimatu sceny metalowej lat 80-tych, za którym tęskni tak wielu starszych stażem maniaków. Dobra, klarowna i cholernie energetyczna produkcja, chwytliwe, acz pełne agresji riffy, świetna praca perkusisty, wreszcie mocne, pełne jadu wokale. Czego chcieć więcej? Wraz z Voidhanger "Working Class Misanthropy" oraz Evil Machine "War in Heaven" rodzime podium, jeśli chodzi o old-schoolowe napierdalanie.

Na sam koniec dodam, że zaintrygowało mnie tło historyczne kawałka "1665-The Last Pyre". I rzeczywiście w lutym 1665 roku Elżbieta Grasse z Nietkowa (51 lat) została spalona na stosie jako czarownica. Tak zeznały trzy inne kobiety: Anna Klich, Anna Stach i Urszula Gutsche. Przed śmiercią Elżbieta Gasse na polecenie świeckich sędziów zielonogórskiego Trybunału była torturowana. Tortury sprawiły, że przyznała się do służenia Szatanowi i uczestnictwa w sabatach, mimo że była gorliwą katoliczką. Przychodził do niej diabeł ('wędrowny czeladnik') imieniem Martin, z którym uprawiała nierząd. W dodatku niecny czort smarował jej czoło i piersi maścią czarownic. Pomimo że umęczona torturami Elżbieta odwołała potem swoje zeznania stos z nią zapłonął 6 lutego 1665 roku. Według źródeł historycznych Elżbieta Grasse jako ostatnia została osądzona za czary w masowych procesach sprzed czterech wieków. O haniebnych zielonogórskich procesach mówi rękopis zatytułowany "Extract protocolli Judycij Grunbergensis ex actis Inquisitionalibus et Procesu criminali contra Malefacias de Annie 1663, 1664, 1665".

http://www.mzl.zgora.pl/index.php?url=skarby_kolekcji7

wtorek, 11 lutego 2014

Montecristo, wyspa tajemnic


















Pamiętam szczenięce czasy, gdy zaczytywałem się w "Trzech muszkieterach" Aleksandra Dumasa, wspaniałej powieści płaszcza i szpady. Atos, Portos, Aramis i d'Artagnan... kurczę, chciałem ich wręcz jako dzieciak naśladować. 60 km od wybrzeża Włoch na Morzu Tyrreńskim znajduje się wysepka wulkaniczna Montecristo, na której Dumas osadził akcję swej słynnej powieści "Hrabia Monte Cristo". Co roku wysepkę może odwiedzić zaledwie 1000 osób po uzyskaniu odpowiednich zezwoleń. No cóż, chciałbym być w przyszłości jednym z tych szczęśliwców...

W V wieku naszej ery w jaskiniach Montecristo ukrywali się zbiegowie, którzy uciekli przed armią króla Wandali Gensericusa. To oni nazwali wysepkę Mons Christi. Na początku VII wieku na Montecristo wybudowano monaster Świętego Maksymiliana, a także kaplicę (obecnie w ruinach). Około roku 1550 słynny turecki pirat Hajraddin Barbarossa (Czerwonobrody) oraz jego sukcesor Dragut opanowali monaster i stworzyli na wyspie piracką bazę. Dragut zgromadził tam ogromny majątek, który rzekomo ukrył w jednej z grot na Montecristo. Skarbu do tej pory nikt nie odnalazł, ale pod wpływem owej legendy Dumas napisał "Hrabię Monte Cristo". Pisarz przybył na wyspę w 1842 roku w towarzystwie siostrzeńca Napoleona Bonaparte. Wyspa w jego słowach "pachnęła miotłą i tymiankiem". Powieściowy Edmond Dantes odkrywa piracki skarb na wyspie, po czym tytułuje się Hrabią Monte Cristo. Wcześniej ucieka z więzienia do którego niesłusznie trafił. W latach 2010-11 po Montecristo szalały hordy dzikich szczurów przywleczone na wyspę na łodziach przez ludzi. W styczniu 2012 roku (mimo protestów ekologów) w ramach deratyzacji na Montecristo zrzucono 26 ton trucizny w granulacie i szczury wytępiono. Dzięki eradykacji gryzoni wzrosła o  90% ptasia populacja burzyka żółtodziobego; być może odrodzi się także wyspiarska populacja innego ptaka oceanicznego - nawałnika burzowego. A sama wysepka Montecristo... jest jednym z najbardziej fascynujących środziemnomorskich skrawków lądu.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Lykoi, koty-wilkołaki




















Lubicie koty? Ja uwielbiam. Lykoi po grecku znaczy "wilk" - czyli dosłownie "wilczy kot". Cechy charakterystyczne delikwenta: brak sierści w otoczeniu oczu, nosa, uszu i pyszczka, futrzany 'płaszcz' na reszcie ciała. Pierwszy miot Lykoi przyszedł na świat w lipcu 2010 roku jako naturalnie zachodząca mutacja kota rasy Sfinks. Koty nie posiadały genu charakterystycznego dla ras Devon/Sfinks. Przeprowadzono badania wykluczające genetyczne schorzenia zanim rozpoczęto chów. Dermatolodzy zbadali koty pod kątem nieprawidłowości skórnych, pobrali próbki skóry (biopsja skóry) i stwierdzili, że mieszki włosowe Lykoi nie zawierały odpowiednich składników wymaganych do tworzenia owłosienia. Z kolei mieszkom włosowym wytwarzającym włosy brakowało odpowiedniej równowagi między tymi składnikami do utrzymania sierści, co tłumaczy sporadyczne linienie kotów Lykoi. Po jednoznacznym stwierdzeniu, że koty są zdrowe rozpoczął się chów. 14 września 2011 roku przyszła na świat Daciana, kotka będąca reprezentantem drugiej generacji 'kotołaków' Lykoi.

Stronka: http://www.lykoicat.com/
Facebook: https://www.facebook.com/LykoiCat?fref=ts

Śliczne kociaki, szkoda, że obroża tego z pierwszej fotografii to tandeta najczystszej próby.

niedziela, 9 lutego 2014

Cztery nowe wydawnictwa z Odium Records



























- RAUS! / Perunwit - "Under the Sign of the Black Sun" digi CD

RAUS! to nowy projekt Shadowa z Black Altar I Aro z Perunwit.

Mix industrialnego Black Metalu dla fanow Mysticum i Iperyt z utworami martial dark ambient. Z gościnnym udziałem Shockera z Iperyt.

Perunwit - najstarszy, legendarny zespół Pagan z Polski. Bitewny dark ambient.

Sample:
http://youtu.be/1yAkI02_n2s
www.facebook.com/rausband

- KAOSKULT - "Secret Serpent" cd

VII Hymnów dedykowanych Magii Chaosu. Destructive Dark Metal. Zespół złożony z byłych muzyków Taran, Supreme Lord, In the Depth of Night.

Sample:
http://youtu.be/vl8Jr3e1LNE
www.facebook.com/kaoskultofficial

- AKROTHEISM - "Behold the Son of Plagues" cd

X czarnych ewokacji powodujących duchowy Chaos. Sensacyjny debiut z Grecji. Nagrany w  Devasoundz Studios, mixy i mastering w Necromorbus  Studio, cover art - Timo Ketola.

Sample:
http://youtu.be/WNg6wjPnPIM
https://www.facebook.com/Akrotheism

-  THY FLESH - "Thymiama Mannan" cd

Hellenic Black Metal Art sięgająca korzeniami Starego Świata! Album nagrany w Valve Studio, mastering - Necromorbus Studio, oprawa graficzna Cold Poison, 20 stronicowy booklet.
Sample:
http://youtu.be/8pvc9mmdKOU
www.facebook.com/thyflesh

Zamówienia można składać na stronie  www.odiumrex.com/webshop

Cena płyt 25zł + przesyłka. Przy zakupie pakietu 4 płyt promocyjna cena 80zł za całość. Cena zatem ze wszech miar okazyjna. Na zdjęciach muzycy grup Thy Flesh i Akrotheism.

piątek, 7 lutego 2014

Los Violadores/ Mad Foxes (1981) - recenzja
















Stiletto. Zapamiętajcie ten przydomek. Na Stiletto nie ma mocnych. Zwłaszcza gdy rzuca ręcznym granatem w szkole dla uczniów karate krzycząc: "Hej dranie! Mam dla was mały prezent". "Mad Foxes" Paula Grau trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. To jeden z moich ulubionych "złych" filmów, obłąkańcze kino eksploatacji tak absurdalne, że nieodparcie zabawne. I dlatego też słusznie otoczone swoistym kultem wśród miłośników celuloidowej tandety. Wreszcie mogę się delektować tym arcywulgarnym filmem eksploatacji w zaciszu domowym, bo doczekałem się DVD.

Hal Martin mknie swoim sportowym samochodem przez hiszpańskie miasto, obok 18-letnia dziewczyna Babsy, którą poderwał. Filmowego protagonistę zagrał Jose Gras, znany z tandetnego horroru o zombies "Night of the Zombies" (1981, reż. Bruno Mattei). W tle przygrywa kawałek "Easy Rocker" szwajcarskich weteranów heavy metalu/hard rocka Krokus (koszulkę z tym zespołem nosiła upośledzona umysłowo dziewczyna w "Gummo" Harmony Korine, ot, mała dygresja). Martin wraz z Babsy zatrzymują się na światłach i wtedy po raz pierwszy stykają się z motocyklowym gangiem. Lider motocyklistów pluje Martinowi w twarz. W odpowiedzi Hal zajeżdża drogę jednemu z motocyklistów, a ten ginie w eksplozji uderzając w inne auto. Potem para protagonistów jedzie do nocnego klubu, gdzie bawi się w najlepsze. Musicie wiedzieć, że klub nazywa się Wielkie Jabłko, a do barmanki imieniem Rosie wystarczy krzyknąć, że jest się suchym (szampan od razu serwowany). Hal wyciąga whisky ze skrytki, bo chce upić Babsy, która jest dziewicą. W końcu wychodzą z klubu wciąż popijając whisky i napotykają na znajomy gang. Motocykliści biją Hala, a Babsy brutalnie gwałcą. Raz na zawsze koniec z dziewictwem. Po wizycie w szpitalu Hal wraca do domu i dzwoni po kumpli karateków. Trzeba dać wycisk motocyklistom, którzy chowają w amfiteatrze zmarłego kumpla. Chowają poprzez owinięcie go w nazistowską flagę i spalenie ciała. Wnet pojawiają się Hal i karatecy, po czym dochodzi do żałosnej kopaniny w trakcie której jeden z krewkich karateków kastruje bossa motocyklistów wpychając mu uciętego penisa do ust. Motocykliści odpowiadają masowym mordem dokonanym na 'wojownikach' (granat ręczny i karabiny w użyciu), a później zaczynają polować na Hala i jego sportowe auto (po masakrze w willi rodziców herosa role się odwrócą)...

Poprzestanę dalej na opisie fabuły, ale dzieje się jeszcze wiele. Absurd goni absurd, w dodatku "Mad Foxes" obfituje w odważne sceny erotyczne i gore. 77 minut obleśnego kina z histerycznym angielskim dubbingiem i koszmarnym aktorstwem. Ale to nie ma znaczenia, gdyż "Los Violadores" zobaczyć po prostu trzeba. Swastyki na ramionach motocyklistów w pomieszczeniach, a ich brak w scenach na świeżym powietrzu - o takim stężeniu absurdu mówimy. Nie sposób w trakcie seansu nie śmiać się jak szalony. "Los Violadores" nie da się ot tak sobie zapomnieć. Ktokolwiek obejrzy ów film to zostanie nim naznaczony. Coś o tym wiem. :-)