środa, 30 lipca 2014

Il Medico della Peste czyli Medyk Plagi

Słuchałem wczoraj przed snem płyty black metalowego Oremus "Popioły" z 2011 roku, której cover ozdabiają włoscy medico peste. Nadto mamy w Polsce świetny black metalowy Medico Peste z Krakowa - Panowie kiedy kolejna płyta? Fascynująca jest groteskowa maska Medyka Plagi. Charakterystyczny wydłużony dziób, głębokie oczodoły będące tak jakby jamami do nicości. Dla przypomnienia słynna średniowieczna plaga czarnej śmierci (dżumy) nawiedziła Europę w XIV wieku zabijając dwie trzecie jej populacji. Lecz pierwszy opis maski Medyka Zarazy pochodzi z XVII wieku - od Charlesa de Lorme (1584–1678), naczelnego lekarza francuskich królów Henryka IV, Ludwika XIII i Ludwika XIV, bliskiego przyjaciela kardynała Richelieu ("Nos jest długi na pół stopy, ukształtowany niczym dziób, wypełniony perfumami, z dwiema dziurami po obu stronach [maski], ale to wystarczy do oddychania [...] Pod płaszczem nosimy buty z marokańskiej skóry (skóry kozła), spodnie także z miękkiej skóry, bluzę z krótkimi rękawami z miękkiej skóry, krawędź której jest wciśnięta w rzeczone spodnie. Kapelusz i rękawiczki zrobione są z tej samej skóry... a okulary zasłaniają oczy") Jak wynika z powyższego opisu de Lorme próbował uchronić się przed zarazkami przyodziewając ekwiwalent współczesnego kombinezonu chroniącego przed zagrożeniem biologicznym. Zarazkami, a w zasadzie miazmatami i toksycznymi odorami związanymi z procesem gnicia.

Zioła (tudzież ocet) umieszczone w dziobie miały jakoby oczyszczać powietrze i ochraniać medyka przed wdychaniem chorobotwórczych miazmatów (morowego powietrza). Skórzany płaszcz, spodnie, bluza, buty i rękawiczki ze skóry miały za zadanie osłaniać skórę. Kapelusze nosili ówcześni lekarze, także ich obecność nie dziwi wcale. Nadto drewniana laska dzierżona w dłoni miała odstraszać chorych na dżumę albo wskazywać pomocnikom jak przesuwać ciała w trakcie oględzin tychże. Można nią było bić szczury na których żerowały pchły będące nosicielami yersinia pestis. Maska Plagi kiedyś miała za zadanie odstraszać śmierć, dziś stała się jej symbolem. I inspiracją dla wielu kapel metalowych czy filmowców horrorów.

Warto w tym miejscu wspomnieć o włoskich wyspach Lazzaretto (o osławionej Poveglii już pisałem). W XV wieku służyły one jako miejsca kwarantanny, aby zapobiec rozszerzaniu się Czarnej Śmierci w weneckiej dzielnicy Rialto. Wpierw Lazzaretto Vecchio, na której klasztor przekształcono w centrum kwarantanny, potem Lazzaretto Nuovo. To na tą drugą wyspę najsampierw udawały się statki z ludźmi. Tam wyszukiwano pasażerów z dżumą, po czym ich odsyłano na Lazzaretto Vecchio, gdzie masowo umierali. Na Lazzaretto Nuovo przybywali tzw. kontrolerzy zdrowia, badali wszystkich umieszczonych na wysepce, chorych odsyłano na Vecchio. Codziennie dostarczano na Nuovo zapasy pożywienia i wody. Kwarantanna na Lazzaretto Nuovo trwała 22 dni. Od 2004 roku archeolodzy odkryli na Lazzaretto Vecchio ponad 1500 szkieletów ofiar dżumy - pochowanych w indywidualnych bądź masowych grobach. Ciał może być, rzecz jasna, o wiele więcej.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Gunkanjima, kolejna wyspa, kolejna historia



















35 lat po opuszczeniu wyspy Hashima przez jej mieszkańców Natura na nowo odzyskuje to co ongiś zabrał człowiek. Domy, biura, zakłady pękają, rozpadają się, gniją. Hashima, zapomniana wyspa bez życia. Coś pięknego. Wyspa Hashima (Gunkanjima) o średnicy zaledwie 1.2 km była niegdyś rozwijającym się i gęsto zaludnionym miasteczkiem wybudowanym dla górników wydobywających węgiel i ich najbliższych. Oddalona o 15 kilometrów od wybrzeża Nagasaki kwitła w dobie szybkiej industralizacji Japonii. Do czasu jednak... w 1974 roku firma Mitsubishi podjęła decyzję o zamknięciu kopalni na Hashimie na skutek nieuchronnego zastąpienia węgla przez ropę naftową. Wszyscy mieszkańcy wysepki zostali oddelegowani z powrotem do Japonii. Mieli trzy miesiące na opuszczenie dotychczasowego miejsca zamieszkania. 22 kwietnia 2009 roku niewielka część Hashimy została otwarta dla wielbicieli urban exploration/turystów. Po japońsku opuszczone miejsce to "haikyo", niestety aby dotrzeć na Hashimę trzeba dysponować całkiem pokaźną sumą pieniężną, poza tym niektóre restrykcje związane z dotarciem do tego miejsca są nie do przejścia dla wielbicieli urbexingu. Przykładowo do wyspy nie wolno się zbliżać łodziom przewożącym chętnych do jej zwiedzenia gdy: 1) wiatr wieje z prędkością większą niż 5 m/na sekundę 2) kiedy fale są wyższe niż 50 cm 3) kiedy widoczność nie przekracza 500 metrów. Nadto Gunkajima jest dostępna jedynie w ciągu 100 dni na rok, gdy sprzyja temu pogoda.

http://www.gunkanjima-concierge.com/en/

Poza tym cóż to za urbexing gdy do danego miejsca nie można wejść i z niego wyjść kiedy się chce. W dodatku płaci się duże pieniądze za zobaczenie (a nie eksplorację) żałosnego skrawka wyspy. I pomyśleć, że ongiś było to najbardziej zagęszczone metropolis na Ziemi. Czego nie ma na Hashimie? Ukończona w 1958 roku siedmiopiętrowa szkoła, osławiony dziesięciopiętrowy Blok 65 będący betonową strefą mieszkalną obejmującą 317 apartamentów, publiczne łaźnie, szpital, sklepy, kluby, restauracje, bary, kino, kładki łączące budynki, a nawet salon fryzjerski. Na jednej ze ścian ktoś napisał po japońsku króciutki wiersz:

"Time has passed,
And time decayed the it.
This island is now rotten,
And never will it came back to life."

Labirynt uliczek, alejek, zapadających się klatek schodowych. Słychać odgłosy nienawistnych fal uderzających o betonowe ściany wyspy, piski kłębiących się w piwnicach szczurów... poza tym martwa cisza. Wegetacja pożera niszczejące apartamenty, korozja niszczy pozostawione w pomieszczeniach mieszkalnych odbiorniki telewizyjne, pralki czy maszyny do szycia. W budynku szkoły opustoszałe sale lekcyjne wypełniają porzucone przedmioty takie jak liczydło, stary kalkulator Diehla czy pianino.

Zdjęcia: http://www.totorotimes.com/japan/gunkanjima/
http://gakuran.com/gunkanjima-ruins-of-a-forbidden-island/

niedziela, 27 lipca 2014

Płyta tygodnia: Clouds "Doliu" (2014)
























Kiedy człowieka ogarnia szarość melancholii wskazane posłuchać jest atmosferycznego funeral doom metalu. Na międzynarodowy projekt Clouds (czy aby nazwa nie inspirowana tytułem albumu Tiamat?) natrafiłem kilka tygodni temu dość przypadkowo przyglądając się artystycznemu résumé Jóna Hansena, wokalisty farerskiego death doom metalowego Hamferð (z całego serca polecam genialny album Hamferð "Evst" z ubiegłego roku). Zauważyłem, iż Jón jest jednym z wokalistów Clouds, a w projekcie tym nadto maczają palce muzycy Shape of Despair, Officium Triste, Eye of Solitude i Pantheist. Zatem trzeba było sprawdzić co Chmury mają do zaoferowania. Na "Doliu" składa się sześć nastrojowych doom metalowych kompozycji. Jeśli chodzi o wokale to mamy tutaj udany miks mocnego growlingu z głębokim, przesyconym żałobą czystym śpiewem. Ciężkim doom metalowym gitarom towarzyszą delikatne, jakby rozmyte, acz melancholijne dźwięki pianina zawierające w sobie ogromny ładunek emocji. Nie brakuje też subtelnych naleciałości post-rockowych obecnych np. w "The Deep Vast Emptiness" czy "Even If I Fall". Lubię taki funeral doom - zróżnicowany i dojrzały, który słucha się w skupieniu bez poczucia straconego czasu. Zdaję sobie sprawę, iż funeral doom jest adresowany do specyficznej grupy odbiorców - tak naprawdę znam niewielu metalowców, którzy lubią czy chociażby tolerują tego typu granie. Sam częstokroć sięgam po agresywny black metal, bluźnierczy black death czy okultystyczny death metal... lecz kiedy zapodaję sobie pogrzebowy doom np. fiński Skepticism, norweski Funeral, niemiecki Worship czy opisywany tutaj Clouds wyciszam się i jednocześnie zaczynam odczuwać muzykę. Absorbuję smutek i melancholię, nasiąkam nimi niczym gąbka. "Doliu" został zadedykowany tym spośród nas, którzy odeszli, ukochanym, bliskim, po których zostały jedynie słowa, przedmioty, obrazy, wspomnienia. Da się to odczuć. Idealna muzyka do słuchania w trakcie samotnych wędrówek po cmentarzach, pełna otępiającego bólu, ale oczyszczająca. "If These Walls Could Speak" to majstersztyk epickiego pogrzebowego doom metalu!

Odsłuch: http://doomclouds.bandcamp.com/releases

sobota, 26 lipca 2014

Ostatni rejs jeziorem Öskjuvatn

















Tym razem ciekawostka związana z moją ukochaną Islandią. Latem 1907 roku ekspedycja trzech Niemców opuściła Mývatn i postanowiła dotrzeć w rejony wulkanu Askja, a konkretnie do jeziora Öskjuvatn. W skład grupy wchodzili geolog Walter von Knebel, student geologii Hans Spethmann oraz malarz Hans Rudolff. Dotarli do Öskjuvatn z islandzkimi przewodnikami i łódką zrobioną z płótna przymocowanego do mosiężnej ramy. Kiedy ich przewodnicy wyruszyli tam skąd przybyli Niemcy rozbili się nad brzegiem jeziora. Dwaj geolodzy zbierali próbki materiałów z erupcji wulkanicznej Askja z 1875 roku w wyniku której powstało jezioro Öskjuvatn oraz krater Viti (po islandzku Piekło), natomiast Rudolff szkicował surowe krajobrazy. 10 lipca 1907 roku von Knebel i Rudolff postanowili popłynąć wodami jeziora Öskjuvatn, Spethmann natomiast udał się na wulkan w poszukiwaniu skał. Wrócił wieczorem, ale ku swojemu zaskoczeniu nie zastał von Knebela i Rudolffa, nie zauważył też ich łodzi nad jeziorze. Mężczyźni rozpłynęli się w powietrzu. Minęło pięć dni. Kiedy do obozu powrócił jeden z przewodników odnalazł na poły oszalałego Spethmanna, który nie umiał mu wytłumaczyć co się stało. Padły podejrzenia, że to on stał za ich zniknięciem, gdyż podkochiwał się w narzeczonej von Knebela imieniem Viktorina von Grubkow. Kobieta poszukiwała narzeczonego nad jeziorem Öskjuvatn, ale nic nie znalazła. Potrzebowałaby zapewne batyskafu ponieważ Öskjuvatn jest drugim najgłębszym jeziorem Islandii o głębokości 217 metrów. Po bezowocnych poszukiwaniach Viktorina wrzuciła funeralny wieniec do jeziora, po czym wróciła do Niemiec, gdzie wnet poślubiła wulkanologa i paleontologa Hansa Recka, którego von Knebel był studentem (Reck także brał udział w poszukiwaniach). Po von Knebelu i Rudolffie wszelki ślad zaginął... poza jednym wiosłem, szczoteczką do zębów i rękawiczką Rudolffa. Być może ich kości wciąż zalegają na dnie jeziora. Ktoś chętny na nurkowanie?

Alice Sweet Alice/ Słodka Alicja (1976) - recenzja













Opresyjno-religijny slasher "Słodka Alicja" (1976) w reżyserii Alfreda Sole widziałem po raz pierwszy wiele lat temu na TVP1. Był to czas pierwszej połowy lat 90-tych - w polskiej telewizji publicznej nie wahano się puszczać takich filmów jak "Nieuchwytny morderca"/"The Bloodstained Butterfly" (1971) Ducio Tessari'ego, "Podglądacz" (1960) Michaela Powella czy "Ręce rozpruwacza" (1971) Petera Sasdy. Jednym z niezapomnianych seansów był także seans "Alice Sweet Alice" (alternatywne tytuły: "Communion", "Holy Terror"), w którym debiutowała młodziutka Brooke Shields. Potem na przestrzeni lat widziałem "Słodką Alicję" ze dwa-trzy razy... na pewno z polskiego VHS-a, ale też z DVD.

12-letniej Alicji (zagrała ją 19-letnia Paula E.Sheppard) daleko do bycia słodką. Dziewczynka jest nieposłuszna, wybuchowa i uwielbia dokuczać młodszej siostrze Karen (Brooke Shields). Może dlatego że to Karen jest wyraźnie faworyzowana przez głęboko wierzącą rodzinę. Aby się odegrać Alice kradnie siostrze lalkę i zamierza zniszczyć strój komunijny atrakcyjniejszej siostrzyczki. W trakcie komunii dochodzi do morderstwa w Kościele. Ktoś w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym i upiornej masce z plastiku poddusza Karen, umieszcza dziewczynkę w odsuwanej ławie i ją podpala. Welon zamordowanej Karen trafia do Alice, zatem dziewczynka staje się główną podejrzaną. Tym bardziej że w ostatnich miesiącach jej zachowanie mogło wzbudzać niepokój u otoczenia. W dodatku tajemniczy napastnik w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym atakuje nożem na klatce schodowej apodyktyczną siostrę matki Alice, Annie, którą Alice znienawidziła. Wszystko zatem wskazuje, że to Alicja może być morderczynią siostry. Czy aby na pewno?

Osadzony w opresyjnym środowisku katolickim slasher Alfreda Sole'a aż tonie w religijnej ikonografii i symbolice. Niemal wszędzie wiszą religijne obrazy, a posągi w kościele wpatrują się martwym wzrokiem w posłusznych wiernych. Środowisko kościelne ukazane w "Alice Sweet Alice" toczy jednak rozkład, a poczucie winy idzie ręka w rękę z tłumieniem pragnień. Przykładowo Annie jest pierwszą osobą do osądzania i potępiania zachowań innych. Restryktywna oaza religijna będąca rezerwuarem problemów psychicznych i budzących grozę epizodów psychotycznych - oto mało pochlebny obraz Kościoła w "Communion". Przyjrzyjmy się też niechlujnemu, grubemu i żyjącemu z gromadką kotów Alphonso (Alphonso de Noble), właścicielowi kamienicy. To pedofil któremu Alicja wpadła w oko i zarazem wyjątkowo groteskowa postać. Fani horroru często porównują "Alice Sweet Alice" (1976) do znakomitego dreszczowca Nicolasa Roega "Nie oglądaj się teraz"/"Don't Look Now" (1973), a to za sprawą odzianego w płaszcz przeciwdeszczowy mordercy polującego wśród deszczowej aury na ofiary. Porównania trafne, acz oba filmy wiele różni. Szkoda tylko, iż tożsamość morderczyni w "Słodkiej Alicji" zostaje ujawniona zbyt wcześnie.

Mimo wszystko film oferuje kilka scen pierwszorzędnej grozy, a sceny morderstw są krwawe i szokujące. Poza tym dziewczęco ubrany nożownik w płaszczu przeciwdeszczowym i plastikowej masce zasłaniającej twarz autentycznie przeraża. "Alice Sweet Alice" nastrojem i ujęciami przypomina też włoski nurt giallo, którego jestem oddanym wielbicielem. Zanim jednak obejrzałem chociażby "Głęboką czerwień"/"Deep Red" (1975) Dario Argento zetknąłem się ze "Słodką Alicją". I wspomnienia seansu wryły mi się w pamięć na zawsze. Remake "Alice Sweet Alice" ma w planach reżyser Dante Tomaselli, ale co z tego wyjdzie w przyszłości póki co nie wiadomo.

czwartek, 24 lipca 2014

Martwe liście Czerwonego Lasu

















Wszyscy moi czytelnicy na pewno kojarzą wypadek w elektrowni atomowej w Czarnobylu, który miał miejsce 26 kwietnia 1986 roku. Doszło wówczas do radioaktywnego skażenia ogromnych połaci terenu i ewakuacji 135 000 ludzi, w tym wszystkich mieszkańców wymarłego obecnie miasta-widma Prypeć. Czarnobyl fascynuje, podobnie Prypeć, ale mnie najbardziej fascynuje Czerwony Las. I tak 27 kwietnia 1986 roku drugi obłok radiacyjny dotarł do lasu oddalonego o 2 km na zachód od elektrowni atomowej w Czarnobylu. Radioaktywne izotopy cezu, strontu, plutonu i mikroskopowe okruchy uranu z chmury radiacyjnej osiadły na drzewach wyniszczając blisko 400 hektarów sosnowego lasu (zona pierwsza). Akurat korony sosen przechodziły wówczas przez fazę wzrostu. Korony sosen zwyczajnych podziałały jak filtr opóźniając wpływ radioaktywnego pyłu. Sosny zwyczajne tracą igły co 2-3 lata - doprowadziło to do stopniowego wypuszczenia koron i tym samym podwyższonych poziomów promieniowania. Czerwony Las w roku 1987 (i ponownie w 1991 roku) podzielono na 4 strefy w zależności od dawek promieniowania jakie otrzymał. W strefie pierwszej sosny zwyczajne, brzozy i osiki otrzymały ogromną ilość promieniowania, co doprowadziło do wypalenia drzew. Pnie drzew zostały usmażone. Większość drzew została połamana buldożerami, po czym zakopana w rowach przez likwidatorów, ale nawet pogrzebane drzewa były niebezpieczne - radioaktywna kontaminacja dostawała się do gleby, a co za tym idzie przesiąkała do wód gruntowych. Igły sosnowe nabrały ceglastego koloru.

Strefa druga - strefa subletalna, w niej promieniowanie gamma uśmierciło 25-40% drzew i praktycznie wszystkie zarośla o wysokości 1-2.5 metrów. 90-95% drzew ze strefy drugiej umarło. Obszar strefy drugiej liczy 12 500 hektarów, w tym 3800 ha lasów sosnowych. W strefie trzeciej (przeciętny poziom szkód wyrządzonych przez promieniowanie) młode pędy i igły rosnących sosen przybrały kolor żółty. Pomimo morfologicznych dewiacji drzewa nie utraciły możliwości rozmnażania się. Obszar strefy trzeciej obejmuje 43 300 ha, w tym 11 900 ha lasów sosnowych. Drzewa ze strefy czwartej otrzymały najmniej radiacji, ale spowodowała ona w niektórych z nich mutacje takie jak gigantyzm czy skręcenie gałęzi. Nie znaleziono widocznych oznak uszkodzeń drzew. Sosny normalnie rosną i mają normalny kolor igieł.

Co ciekawe, radioaktywne (i martwe) drzewa Czerwonego Lasu nie butwieją. Nie obracają się w trociny. Są twarde. Pod nimi gęsta warstwa liści po której chodzi się jak po materacu. Brak mikrobów. Materia organiczna zamrożona w czasie. Tak jakby koło życia i śmierci zatrzymało się.

Radioaktywne izotopy - jod-131 (rozpad dawno temu), stront-90 i cez-137 (stopniowo stają się coraz mniej letalne), gorące cząstki plutonu-241 (rozpad w jeszcze bardziej toksyczny i rozpuszczalny izotop ameryku-241). Ameryk-241 (emitent wysokoenergetycznego promieniowania alfa) przekształci się z kolei w neptun-237, którego okres połowicznego rozpadu wynosi ponad 2 miliony lat. Jak miło.

Okolice Czerwonego Lasu zapraszają na łono natury.

Wrak rosyjskiego statku na Wyspie Niedźwiedziej

















Wyspy lubią opowiadać swoje (nierzadko tragiczne) historie. Zaanektowana w 1920 roku przez Norwegię arktyczna Bjørnøya w archipelagu Svalbard zafascynowała mnie dzikością skalistych klifów i surowizną krajobrazów. Rzadko docierają na nią ludzie, częściej wizytują Spitsbergen. Klify Fuglefjellet o wysokości 411 metrów (na zdjęciu) stanowią miejsce gniazdowania wielu gatunków dzikich ptaków. Ale nie o ptactwie dzisiaj będzie mowa. W maju 2009 roku rosyjski transportowiec "Petrozavodsk" uderzył w skaliste wybrzeże Bjørnøya. Załoga norweskiego helikoptera uratowała 12 członków załogi, którzy nie mogli zejść na brzeg ze względu na niebezpieczeństwo lawiny odłamków skalnych. Z początku utrzymywano, iż statek uderzył w Wyspę Niedźwiedzią na skutek gęstej mgły, ale potem wyszło na jaw że kapitan jednostki był pijany w trakcie służby, a pierwszy oficer zasnął na wachcie pod wpływem alkoholu. Obaj zostali aresztowani. Ruchy "Petrozavodsk" były podejrzane, gdyż statek utrzymywał prosty kurs na skały Bjørnøya. W sierpniu 2011 roku Norweska Straż Przybrzeżna zarządziła niemożność usunięcia wraku, który znajduje się w miejscu zagrożonym częstym spadkiem kamieni. Wcześniej 11 marca 2010 roku statek przełamał się na dwie części. Do tej pory tam jest. Smagany przez fale Północnego Atlantyku, przeżarty rdzą i samotny.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Castle Party 2014 (fotorelacja)



















Zdecydowałem się po raz pierwszy pojechać na osławiony Castle Party 2014. W zasadzie decyzję o przyjeździe na festiwal podjąłem, gdy pojawiły się pierwsze informacje o line-upie tegorocznej edycji. Chciałem koniecznie zobaczyć występ Sui Generis Umbra, gdyż ich mroczna elektronika przemawiała do mnie od dawna. Poza tym nie zaszkodzi zobaczyć kolejny raz Portugalczyków z Moonspell, Francuzów z Alcest czy naszych krajanów z Blindead czy Christ Agony. Nie przypadkowo wymieniam składy parające się ciężkim graniem czy te które kiedyś tak grały (Alcest), gdyż słucham od zamierzchłych czasów głównie metalu, ale lubię wzbogacać jadłospis o nowe składniki muzyczne. Wbrew zasłyszanym tu i ówdzie bezsensownym twierdzeniom o rzekomej 'wrogości' między środowiskiem gotyckim/dark independent a metalowym niczego takiego nie doświadczyłem. Faktem jest, że festiwal Castle Party stał się imprezą muzyczną coraz bardziej otwartą na ciężkie brzmienia i osobiście życzyłbym sobie aby tak pozostało. Każdy znajdzie tutaj coś dla sobie, a zespoły, które nas nie interesują zawsze można sobie odpuścić.

Trzydniowy karnet na festiwal kupiłem kilka miesięcy temu, ale nie pomyślałem o tym aby załatwić sobie wówczas nocleg. Rezultat był z góry do przewidzenia: nastawiłem się na dwudniowy nocleg pod gołym niebem (bez namiotu, po prostu nocne wędrówki od miejsca od miejsca... i zabawa wspomagana dużymi dawkami kofeiny i tauryny aż do rana). Z festiwalowej niedzieli postanowiłem w ogóle zrezygnować, bo stwierdziłem, iż fizycznie nie podołam - inna sprawa, że program niedzielny nie przykuł mojej uwagi (poza Obscure Sphinx, który to zespół widziałem już na żywo bodaj 3-4 razy). Także niniejsza (foto)relacja będzie obejmowała jedynie piątek i sobotę - w moim przekonaniu dwa najciekawsze dni festiwalu. Jeszcze jedna mała dygresja: w festiwalach na powietrzu uczestniczę raczej rzadko preferując koncerty klubowe. Drażni mnie latanie pomiędzy dwiema scenami, odpuszczanie sobie interesujących kapel kosztem innych (bardziej interesujących), poza tym koncert klubowy jest przeżyciem bardziej intymnym, pozwalającym na bliższy kontakt z muzyką, ale w przypadku Castle Party 2014 z góry ustaliłem sobie priorytety. Piątek upłynął mi raczej na koncertach w dawnym Kościele ewangelickim, sobota odwrotnie - skąpana w żarze słońca Scena Zamkowa.

Piątek 18 lipca 2014 roku.

1) Theodor Bastard - Piątkowy Castle Party rozpocząłem od Theodor Bastard, rosyjskiej gatunkowej hybrydy będącej konglomeratem neo-folka, trip-hopu, darkwave'a i ambientu. Rosjanie mieli okazję zagrać całkiem niedawno w Poznaniu (10 czerwca, Dragon) i choć zostałem na ów koncert zaproszony to jednak nie stawiłem się. I pomimo że żar lał się z nieba Rosjanie dali znakomity występ, który mnie oczarował. Bogate aranżacje i instrumentarium, mistyczne dźwięki zahaczające o world music, echa ethno-twórczości Dead Can Dance i Azam Ali, wreszcie fenomenalne wokale Yany Vevy, która często śpiewa w języku idiosynkratycznym. Lekkość wykonawcza, zdumiewająca finezja i przesycony delikatną elektroniką trans. Gitarzysta i założyciel zespołu Fyodor Svoloch stwierdził, że nigdy jeszcze nie grali w takiej spiekocie. Na dowód przynajmniej ze trzy razy oblał sobie głowę wodą z butelki. Chciałem sobie zakupić ostatni jak dotąd album Theodor Bastard "Oikoumene" (2012), ale cena okazała się zbyt zaporowa: 65 zł. Przesada.

2) Tenebris - Szybkie przenosiny do kościoła i wpadam na końcówkę koncertu Vedonist. Potem przerwa, powitania ze znajomymi, grzebanie na stoisku z płytami i powrót w świątynne mury. Łódzki Tenebris to ongiś jeden z weteranów polskiej sceny death metalowej, ale muzyka grana przez nich obecnie to niebanalny progresywny metal z kosmiczno-paleoastronomicznymi inspiracjami. Zespół nagrał w 2013 roku bardzo ciepło przyjęty krążek "Alpha Orionis", z którego zaprezentował kilka kompozycji. Wielowątkowy metal Tenebris na żywo zaskakuje, brzmi świeżo i bez nadmiernego przekombinowania. Szkoda tylko, że publika nie dopisała.

3) Pandemonium - Po Tenebris na scenie Kościoła ewangelickiego pojawili się kolejni weterani polskiego podziemia: black death metalowcy z Pandemonium, twórcy tak słynnych materiałów jak demo "Devilri" z 1992 roku i album "The Ancient Catatonia" (1994). Wielbicielom polskiej sceny metalowej tego zespołu nie trzeba przedstawiać. Z ich jadowitej, acz melodyjnej muzyki emanuje złowieszczy i pełen diabolicznego dostojeństwa nastrój. Potok czarnego szlamu coraz śmielej krążący po meandrach awangardy. Black metal i death metal w odpowiednio wyważonych proporcjach z doomowymi inklinicjami. Interesująca muzyka, doskonale odegrana na żywo, dobry kontakt z publiką.

4) Hazael - Największe piątkowe zaskoczenie, gdyż niedawno reaktywowany Hazael dał cholernie energetyczny koncert. Z tego co później wyczytałem na Masterfulu przed Possessed w Progresji także zaprezentowali się wybornie. Nie da się ukryć, że w muzyce istniejącego od 1990 roku Hazael odnajdziemy wpływy szwedzkiej sceny death metalowej a la Dismember, Unleashed, Entombed czy wczesny Tiamat. Mnóstwo mocarnej agresji, ale też miażdżące doom metalowe zwolnienia, zróżnicowane riffy i sporo melodii. Dynamika koncertu Hazael zbiła mnie z nóg - będę śledził poczynania koncertowe tej kapeli. Podobno już we wrześniu ruszą z trasą koncertową i usłyszymy ponownie mordercze wykonanie "Frozen Majesty" czy "Thor". Jedni z pionierów rodzimego death metalu wrócili w masakrującym stylu.

5) Christ Agony - Cóż mam napisać o koncercie kolejnych weteranów polskiego podziemia, czyli Christ Agony? Tutaj pretensjonalne peany, a w zasadzie pochwalne przymiotniki nasuwają się same: porywający, ciężki i do bólu profesjonalny. Uciekła mi końcówka koncertu tej uznanej w metalowym światku formacji, gdyż musiałem zmykać na Moonspell, ale Christ Agony od 1990 roku kierowane przez Cezara nadal pozostaje koncertową bestią. To zespół ogromnie zasłużony dla rodzimego black metalu, a brutalizm wokalny Cezara i Reyasha (znanego z Witchmaster i Supreme Lord) kładzie na łopatki. Nie wiem jak długo Cezar będzie jeszcze ciągnął Christ Agony (oby jak najdłużej), więc po prostu chodźcie na ich koncerty i kupujcie płyty.

6) Moonspell - Gwiazda piątkowego Castle Party 2014 oczywiście pokazała się z jak najlepszej strony. Moonspell jest znakomitym przykładem kapeli, która łączy gotyckie naleciałości z metalem. Któż ze słuchaczy ciężkich brzmień nie miał kiedyś do czynienia z "Wolfheart" (1995) czy "Irreligious" (1996)? Poza tym lirycznie kapela Fernando Ribeiro od początku swojego istnienia obracała się wokół wampiryzmu, lykantropii, mrocznej poezji i folkloru. Zresztą frontman Moonspell oprócz nagrywania muzyki i intensywnego koncertowania pisze wiersze i przesycone grozą opowiadania. Nie zabrakło oczywiście z pasją odegranych szlagierów Moonspell np. "Alma Mater", "Vampiria", "Full Moon Madness" (utwór ten wybrzmiał około północy!), "Ataegina" czy "Opium". Jak zawsze Fernando złapał fenomenalny kontakt z tłumnie zgromadzoną na Zamku publicznością. Nie obyło się bez trzymania polskiej flagi i miłych podziękowań dla Polaków, którzy wspierali Moonspell praktycznie od początku istnienia kapeli. Znakomity koncert obytego z graniem na żywo zespołu z bogatym dorobkiem płytowym. Nie pierwszy mój i nie ostatni.

Pierwszy dzień przetrwałem bawiąc się potem na imprezach gotyckich w Kościele i Sorento, a potem przysypiając na ławkach Bolkowa. Musiałem założyć na noc bluzę z kapturem i czarny trencz. Zniknęło nieznośne słońce, wrócił miły chłód.

Sobota 19 lipca 2014 roku.

7) Sui Generis Umbra - Cieszyłem się jak dziecko gdy eLL i Maciej Niedzielski zdecydowali się po latach niebytu kontynuować Sui Generis Umbra. Trzy płyty "Ater", "Amok" i "Coma" swego czasu narobiły sporo szumu wśród rodzimych fanów dark electro/dark ambient. Po dziś dzień najchętniej wracam do "Amok", gdyż jest to płyta wściekła, demoniczna i bezkompromisowa. Byłem zatem ciekaw jak zaprezentuje się na żywo odrodzone ze zgliszcz Sui Generis Umbra. Oczywiście performance/koncert Sui Generis Umbra okazał się jednym z najfajniejszych akcentów tegorocznego Castle Party, chociaż dokuczała słoneczna spiekota. Jednak takie koncerty powinny się odbywać w mroku posępnego betonu, gdzieś w ziejących mrokiem pomieszczeniach, bo to są warunki odpowiednie dla Sui Generis Umbra w szerzeniu psychodelicznej grozy. Eliza nie straciła drapieżności wokalnej: nadal histerycznie krzyczy, wyje i szepcze pierwszorzędnie. Muzyka Sui Generis Umbra jest raczej trudna w odbiorze, ale zgromadzeni fani byli zadowoleni. Reunion udany, czekamy na nową płytę. Miło było usłyszeć na żywo choćby "eXecutrix" czy "Virtuoso of Perversity", chciałem usłyszeć np. "The Leprosies of Sin" czy "Comayhem", ale nie zawsze można dostać wszystko. :-)

8) Alcest - Koncert Desdemony odpuściłem spacerując po Zamku w Bolkowie, popijając Piasta, gapiąc się na stoiska z płytami i rozmawiając z ludźmi z Wrotycz Records o Hamferð, death doom metalu z Wysp Owczych (fenomenalna kapela!). Przyszła kolej na Alcest. Jak wiadomo Neige na ostatniej płycie "Shelter" (2013) już kompletnie wyzbył się black metalowej agresji na rzecz kompletnego zatopienia się w oniryczny shoegaze i miękki post-rock. Znane z "Shelter" ciepłe kompozycje zdominowały występ Francuzów, nie zabrakło też mojej ulubionej "L'éveil des muses". Ale tak sobie myślałem po nastrojowym koncercie Alcest: czemu Neige nie zagrał choćby jednej black metalowo-shoegazowej kompozycji np. "Peerces de Lumiere" i nie poskrzeczał trochę? No cóż, jego wybór. W każdym razie kolejny udany, pełen życia koncert, piękne rozpływające się gitary, oniryczne wokale Neige i znanego z Les Discrets Zero i, rzecz jasna... wiele wielbicielek Neige pod sceną. Jednej zrobiłem nawet pamiątkowe zdjęcie z ulubionym muzykiem.

9) Blindead - Nie wiem który to już z kolei mój koncert trójmiejskiej formacji Blindead, chyba piąty. I dziwię się, że Blindead nie zagrał na głównej scenie, skoro Obscure Sphinx dzień później mógł (w międzyczasie produkowali się Finowie z The 69 Eyes). Na żywo muzyka Blindead po prostu przytłacza ciężarem i precyzją wykonawczą. Człowiek chłonie te dźwięki całym ciałem niemal tracąc poczucie rzeczywistości. Ostatnia płyta Blindead "Absence" (2013) jest całkiem przyswajalna, ale na żywo niektóre z utworów gniotą niemiłosiernie. Pod sceną ostry headbanging w trakcie najbardziej agresywnych partii, a klimat muzyki dopełniają niejednoznaczne wizualizacje. Zagranie na bis aż trzech kompozycji uważam za cudowny prezent dla fanów tego wspaniałego zespołu - poleciały m.in. "So It Feels Like Misunderstanding When" czy "Affliction XXIX II MXMVI".

10) London After Midnight - "London After Midnight" (1927) w reżyserii Toda Browninga z Lonem Chaneyem w roli głównej to bodaj najsłynniejszy zaginiony film grozy. Jego jedyna kopia spłonęła w pożarze składu MGM w 1967 roku. Gwoli ciekawostki podam iż 11 stycznia 1929 roku 28-letni Robert Williams miał wizje po obejrzeniu "London After Midnight" i... zamordował irlandzką gospodyni domową Julie Mangan w Hyde Parku podrzynając jej gardło. Sprawca podobno był epileptykiem i miał atak delirium po obejrzeniu filmu. "London After Midnight" to także nazwa słynnej grupy gothic rockowej z Kalifornii. Będąc szczerym nie znałem wcześniej twórczości LAM, także nie wiedziałem czego się spodziewać. Może to i lepiej, bo muzyka London After Midnight miło mnie zaskoczyła. Poruszający, pełen werwy, politycznie i społecznie zaangażowany dark rock przesycony sardonicznym czarnym humorem. Podobało mi się.

11) Deine Lakaien - Ostatni sobotni koncert i kolejny zespół, którego twórczość znam bardzo wybiórczo. Nie wiem nawet czy słowo 'koncert' jest właściwe, bardziej pasuje chyba refleksyjny spektakl. Esencją koncertową Deine Lakaien jest perfekcyjny mariaż subtelnej elektroniki, poruszającego pianina, akustycznego instrumentarium i charakterystycznego wokalu Alexandra Veljanova. Wiem, że Deine Lakaien gościł już na scenie Castle Party w 2008 roku, zatem i teraz zespół mógł się spodziewać gorącego przyjęcia. Magiczna atmosfera, subtelne piękno, czarujący śpiew Veljanowa (uwydatniony chociażby w "Fighting the Green") - idealne zwieńczenie sobotniej nocy. W niedzielę musiałem już wracać do domu... dwie noce spędzone bez snu były już ponad moje siły.

Konkludując, udany wypad na Castle Party. Wreszcie poznałem osobiście znajomego z Krakowa, Remika z którym mogłem pogadać o wulkanach i wspinaczce na nie (fajnie by było zaliczyć Kamczatkę i Kuryle, nie?). W sobotę grubo po pierwszej w nocy pewien got powiedział mi że wyglądam w trenczu i zarzuconym kapturze niczym "śmierć". Wspaniały komplement. I jakże trafny, gdyż z widmem śmierci mi po drodze. Atmosfera festiwalu sympatyczna, dużo intrygujących gotyckich strojów: gorsety, lateks na zgrabnym ciele, ostre makijaże, długie wiktoriańskie suknie. Irytował trochę konferansjer zapowiadający poszczególne koncerty na Zamku (jakieś bzdury o "rozdziewiczaniu" zespołu i inne czerstwe teksty), ale dało się wytrzymać. Pomysł z robieniem zdjęć za pomocą fruwającego drona trafiony. To by było na tyle.

Aha, propozycja dla organizatorów: w następnym roku chciałbym zobaczyć My Dying Bride i farerski Hamferð na Castle Party 2015. Wprowadźcie proszę trochę atmosferycznego doom metalu w arkana Castle Party. Da się to zrobić?