poniedziałek, 3 lutego 2014
Deathcamp Project, Closterkeller, Fields of the Nephilim - 1 luty (fototrelacja)
Pierwszy mój koncert w 2014 roku i zarazem pierwsza wizyta w Progresji Fort Wola 22. Na początek mały zgrzyt, bo rzekomo w ogóle nie można robić w trakcie koncertu zdjęć, o czym informuje obszukujący mnie ochroniarz każąc oddać aparat do depozytu. Na szczęście drugi ochroniarz (odpowiedzialny za depozyt) nie zabiera mi kompakta, który chowam do tylnej kieszeni. Postanawiam tak czy owak robić zdjęcia - po prostu nie używając flesza. Przestaję mieć jakiekolwiek wątpliwości gdy zaczyna grać nasz rodzimy Deathcamp Project widząc, że sporo osób na sali cyka fotki.
Przyznam się bez bicia, nie znałem wcześniej muzyki Deathcamp Project, choć nazwa zespołu obiła mi się o uszy. Może dlatego że w rejony gotyckie zaglądam okazjonalnie siedząc intensywniej w metalu i dark ambiencie. Posłuchałem przed koncertem paru kawałków na YouTube i spodobały mi się, poczytałem też co nieco o kapeli. Regularni bywalcy Castle Party, supportowali takie zespoły jak Christian Death, The Birthday Massacre, Clan of Xymox czy Fields of the Nephilim (w 2010 roku, również w Progresji). Przedwczoraj zagrali bardzo przyjemny i wpadający w ucho goth rockowy koncert okraszony chwytliwą elektroniką i industrialnymi pejzażami. Świetny, lekko mroczny image muzyków oraz obdarzony unikalną barwą głosu gitarzysta i wokalista Void (swoją drogą istnieje bardzo ciekawy brytyjski duet industrial black metalowy pod tą samą nazwą, który gorąco polecam). Zagrali m.in. ""Too Late", "No Cure", "Betrayed" "Fuckin' Deathrock" i "Rule and Control"...
Closterkeller. Nigdy nie byłem wielkim fanem zespołu Anji Orthodox, kojarzyłem tylko kilka kawałków, w tym ongiś puszczaną w radio "Władzę", więc znów wyjdzie na wierzch moja ignorancja. Nigdy nie widziałem ich też na żywo, bo jakoś mnie do tego nie ciągnęło. No ale skoro występują przed Fields of the Nephilim to stwierdziłem, że zobaczę choć kawałek ich koncertu. I muszę przyznać, że nie żałuję, choć nie był to jak dla mnie powalający występ. Niemniej słuchałem piosenek śpiewanych przez odzianą w długą gotycko-wiktoriańską suknię Anję Orthodox z zainteresowaniem. Zgromadzeni na sali fani zespołu usłyszeli takie utwory jak ateistyczny "Miraż" z płyty "Nero", "Matka", "Między piekłem a niebem" i "Dwie połowy" z "Aurum". Od znajomego dowiedziałem się natomiast, że Anja piekliła się, gdy Fields of the Nephilim zagrało przed koncertem 40-minutową próbę. Trochę nieładnie z jej strony.
W paranoicznym horrorze science-fiction Richarda Stanleya "Hardware" (1990) jest scena początkowa, w której charyzmatyczny lider Fields of the Nephilim Carl McCoy jako Nomad (Wędrowiec) odkrywa w piasku Sahary militarną maszynę do zabijania, czyli robota MARK 13. Ta epizodyczna rola idealnie do niego pasowała. Anioł zagłady. Ponury żniwiarz, który przynosi ze sobą chaos i zniszczenie. Diabeł pustyni - scenę z Carlem nakręcono w marokańskiej Quarzazate będącej częścią Sahary, w trakcie wschodu i zachodu słońca, pod czerwienią nieboskłonu. Możecie mi uwierzyć albo nie, ale to był mój pierwszy kontakt z Carlem McCoyem, jeszcze zanim poznałem muzykę Fields of the Nephilim. A była to połowa lat 90-tych czy jakoś tak. Natomiast pierwszy kontakt z cudowną muzyką Fields of the Nephilim to nagrany z telewizji teledysk do "Psychonaut" (1989); pamiętam też, że nagrałem z niemieckiego programu Metalla teledysk do "Penetration" z płyty "Zoon" (1996) The Nefilim, czyli gotycko-metalowego projektu Carla. Wreszcie posępny kowbojski wizerunek FOTN nawiązujący do włoskich spaghetti westernów (szerokie kapelusze, długie płaszcze, kowbojskie buty). XIX-wieczni renegaci z prerii tonący w mglistych oparach. No i muzyka Fields of the Nephilim: głęboka, tajemnicza, mroczna, podsycana niskim i pełnym mocy śpiewem Carla McCoya, szamana dźwięku i miłośnika mistycyzmu, od którego roi się w jego lirykach.
W przypadku każdego występu Fields of the Nephilim umysł absorbuje muzykę w pełni, syci się nią, rozkoszuje. Dało się to odczuć w Progresji. Atmosfera w trakcie koncertu FOTN błyskawicznie zrobiła się gęsta, muzycy stali nieruchomi, otoczeni nimbem tajemniczości, Carl McCoy małomówny w stosunku do widowni, lecz uwaga zgromadzonych skupiała się przede wszystkim na nim jako na szamanie odprawiającym rytuał Fields of the Nephilim. I rzeczywiście koncert Fields of the Nephilim był magiczny, by nie rzecz transcendentalny. Mieli grać całość "The Nephilim" (1988), ale jednak nie... FOTN zagrali także utwory z "Elizium" (1990) i "Mourning Sun" (2005). Usłyszeliśmy "Chord of Souls", "For Her Light", "The Watchman", "New Gold Dawn", "At The Gates of Silent Memory", "Love Under Will", "Psychonaut", "Last Exit For The Lost" czy zagrane na bis "Moonchild" oraz "Mourning Sun", który zabrzmiał potężnie i majestatycznie. Nie było chyba lepszego numeru na zamknięcie koncertu. Był to na pewno spektakl o którym się myśli jeszcze długo po jego zakończeniu. I z utęsknieniem czeka się na powtórkę.
http://www.youtube.com/watch?v=jjsUmqCcnZE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz