poniedziałek, 18 kwietnia 2016
Steven Wilson w Poznaniu, 17.04.2016, Sala Ziemi oraz samotna śmierć Joyce Carol Vincent
Zapewne każdy fan twórczości Stevena Wilsona zapoznał się już z prawdziwą historią Joyce Carol Vincent stanowiącą niepokojący koncept czwartego albumu artysty "Hand. Cannot. Erase" (2015). Jest to historia kobiety, która przeprowadza się do wielkiego miasta i początkowo odnosi sukcesy, lecz przychodzi taki moment że zostaje kompletnie zapomniana i umiera w samotności. 25 stycznia 2006 roku w londyńskim Wood Green w małej kawalerce zostają odnalezione zwłoki 38-letniej Joyce Carol Vincent. Szkielet kobiety znajduje się na sofie, a w kącie pokoju stoi telewizor nastawiony na stację BBC1. Ciało jest w stanie tak daleko posuniętego rozkładu że dokonano jego identyfikacji na podstawie akt dentystycznych i zdjęcia uśmiechniętej kobiety, którą była Joyce Carol Vincent. Śmierć Joyce nastąpiła prawdopodobnie w grudniu 2013 roku, kobieta umarła naprzeciw włączonego telewizora, jej ciało odnaleziono po dwóch latach i miesiącu od prawdopodobnej daty śmierci. W jaki sposób czyjaś absencja może zostać przez tak długi czas niezauważona? Tym bardziej w wielkim mieście jakim jest Londyn. Powstał na ten temat film dokumentalny "Dreams of Life" (2011) w reżyserii Carol Morley, który obejrzał Steven Wilson i pod jego wpływem narodził się koncept "Hand. Cannot. Erase" (2015).
Joyce Carol Vincent przyszła na świat w londyńskim Hammersmith 15 października 1965 roku. Jej rodzice wyemigrowali do UK z karaibskiej Grenady. Gdy Joyce miała 11 lat zmarła jej matka. Dziewczynką opiekowały się cztery starsze siostry. Ojciec, który zmarł w 2004 roku zbytnio się nią nie interesował. Joyce Vincent można było określić jako kobietę sukcesu. Pracowała w wydziale finansowym w Ernest & Young, gdzie zarabiała dobre pieniądze. Zaręczyła się z kimś, kto wolał pozostać anonimowy. Z prestiżowej pracy zrezygnowała jednak z nieznanych powodów w marcu 2001 roku. Znajomi wspominają Joyce jako kobietę ambitną, pozbawioną nałogów, umiejącą śpiewać. Jednak Joyce często zmieniała miejsca zamieszkania i była skryta.
Ciało Joyce znaleziono w kawalerce na samym końcu deptaku. Drzwi do mieszkania Joyce były zamknięte, przez okna nie dało się wiele zobaczyć. Z jej kawalerką sąsiadowało tylko jedno mieszkanie, nie było pomieszczeń mieszkalnych nad nią, ani pod. Połowa czynszu za kawalerkę Joyce była płacona przez agencję wypłacającą świadczenia, opłaty za telewizję i ogrzewanie też były automatycznie opłacane. Przyczyna śmierci Joyce pozostała nieznana, ale kobieta cierpiała na astmę i chorobę wrzodową. Jej ciało leżało na plecach blisko torby na zakupy, otaczały je zapakowane lecz nigdy nie dostarczone prezenty świąteczne. Dla kogo miały być one przeznaczone? Nie wiadomo. Wykluczono udział osób trzecich w śmierci Joyce.
Po rezygnacji z pracy w Ernest & Young Joyce przez pewien czas przebywała w schronieniu dla ofiar przemocy domowej w Haringey. W owym czasie miała narzeczonego do którego policja nie dotarła. Kim był ten człowiek? Przed śmiercią Joyce nie odpowiadała na telefony od sióstr, nie miała stałych przyjaciół, zawierała raczej znajomości z osobami jej obcymi, często zmieniała miejsca zamieszkania jakby stale przed czymś uciekała. Przed wstydem nieudanego związku? Dlaczego postanowiła całkowicie zerwać więzi z siostrami i grupką przyjaciół z lat 80-tych? Wreszcie ile takich osób żyje w wielkich miastach? Zapomnianych, ignorowanych, świadomie redukujących kontakt z otoczeniem i uciekających przed bolesną przeszłością?
Koncept "Hand. Cannot. Erase" Stevena Wilsona opiera się na życiu Joyce, choć naturalnie znalazły się w nim elementy fikcyjne. Czołową postacią konceptualną jest H., która znika 22 grudnia 2014 roku pozostawiając spakowane prezenty dla odseparowanego brata i jego rodziny. Co ciekawe, główną postać konceptu stanowi modelka Carrie Grr, która jest moją znajomą. I to ona zaproponowała mi w ubiegłym roku dołożenie swojej skromnej cegiełki do historii scalającej "Hand. Cannot. Erase". Pojawiam się króciutko w utworze "Happy Returns", a konkretnie w wizualizacji koncertowej, która towarzyszy odgrywaniu przez zespół tego utworu na żywo. Gros materiału filmowego stanowiącego oprawę wizualną koncertów promujących najnowszy album Wilsona nakręcono w Poznaniu, a ja sam brałem udział w kręceniu filmu na Cytadeli.
Koncert Stevena Wilsona i jego zespołu w poznańskiej Sali Ziemi trwał prawie trzy godziny z 20-minutową przerwą. W pierwszej połowie koncertu Wilson wraz z towarzyszącymi mu muzykami skupił się na zagraniu w całości "Hand. Cannot. Erase", a w drugiej zaprezentował utwory z repertuaru Porcupine Tree oraz z najnowszego albumu Wilsona "4 ½", który ukazał się w styczniu 2016 roku. W trakcie pierwszej połowy koncertu oprócz pięknej (czasem stonowanej, czasem zmetalizowanej) i częstokroć smutnej muzyki Wilsona trudno było nie zwracać uwagi na cudowne wizualizacje, które towarzyszyły poszczególnym utworom z "Hand. ..." Skupiały się one na Carrie Grr, ale można było się też zasmakować w specyfice Poznania. Sam Wilson powiedział żartobliwie że wizualizacje z Poznania zachęcą zagranicznych miłośników jego twórczości do odwiedzin miasta. Jak w wielu innych przypadkach z muzyką Wilsona zacząłem zaznajamiać się za sprawą albumu "In Absentia" (2002) Porcupine Tree, a potem w mniejszym lub większym stopniu (choć niezbyt dokładnie) śledziłem dokonania Brytyjczyka w innych projektach. Odpowiadał mi ten specyficzny brytyjski sentymentalizm jego utworów, nadto trudno nie docenić niewiarygodnego wręcz talentu multiinstrumentalisty Wilsona. Tym chętniej wziąłem udział we wczorajszym koncercie, gdyż ostatni raz widziałem Porcupine Tree na żywo w 2007 roku, gdy supportowała ich Anathema. Od tego czasu Wilson pojawił się w Polsce kilkukrotnie, ale zawsze albo nie miałem pieniędzy albo coś innego mi wypadało.
Wykonanie całego "Hand. Cannot. Erase" od początku do końca było perfekcyjne, a po przerwie Wilson wraz ze swoimi muzykami zagrał m.in. w nieoficjalnym hołdzie Davidowi Bowie "Lazarus" (na finalnym albumie Davida znajduje się utwór pod tym samym tytułem), "Open Car", "Sleep Together", "Don't Hate Me" czy "The Sound of Muzak" (wszystkie utwory z repertuaru Porcupine Tree), "Drag Ropes" (Storm Corrosion) oraz trzy kawałki z ""4 ½". Na bis "The Raven That Refused to Sing", który to utwór Wilson uznaje za swojego osobistego faworyta. Pięknie zabrzmiał także cover Davida Bowiego "Space Oddity" - Steven w trakcie koncertu przyznał że Bowie inspirował go pod kątem nie tyle muzyki, co konsekwentnej ścieżki artystycznej kariery. Niestety śledziłem koncert z antresoli, zatem zdjęcia nie są idealne, ale wybrałem kilka takich, które prezentują się w miarę przyzwoicie.
Zachęcam do wybrania się na dzisiejszy koncert w Krakowie. Oraz do zwracania większej uwagi na żyjących gdzieś obok outsiderów w społeczeństwie, gdyż przypadki takie jak smutna historia Joyce zdarzają się całkiem często.
Dzięki za super artykuł. Byłem ale nie zrozumiałem, który utwór ze swego repertuaru Wilson uznał za najlepszy. Ktoś mi powiedział, że przedostatni a jednak ostatni - mój ukochany The Raven That Refused to Sing :).
OdpowiedzUsuńStałem obok znajomego, który też uwielbia ten utwór. Ja zresztą też. Krakowski koncert powoli zmierza ku końcowi...
Usuń