niedziela, 30 listopada 2014

La Casa Dalle Finestre Che Ridono/ The House with the Laughing Windows (1976) - recenzja



















Opuszczony dom o śmiejących się oknach znajdujący się na skąpanej w słonecznych promieniach włoskiej prowincji. Krążą opowieści, że w jego pobliżu znikają ludzie. Przy odrobinie wysiłku związanego z kopaniem w pobliskiej ziemi można wydobyć na światło dzienne bielejące ludzkie kości. To w tym niszczejącym domostwie mieszkał ongiś Malarz Agonii Buono Legnani, dotknięty obłędem artysta obsesyjnie malujący martwych i umierających. Renowator sztuki Stefano (Lino Capolicchio) zostaje zatrudniony przez karłowatego Solmi (Bob Tonelli) do odrestaurowania fresku przedstawiającego mękę Świętego Sebastiana w lokalnym kościele znajdującym się w małej wiosce blisko Ferrara. Ów przerażający fresk autorstwa Legnaniego stanowi klucz do przerażającej tajemnicy z przeszłości, którą skrywa społeczność wioski. Antonio zabiera się do pracy. Zapoznaje wioskowego idiotę Lidio (Pietro Brambilla) i nawiązuje romans z nauczycielką, która ma zamiar opuścić wioskę. Przyjaciel Stefano, Dr. Antonio Mazza (Giulio Pizzirani) informuje restauratora, że odkrył mroczny sekret Malarza Agonii i mieszkańców wioski. Na krótko przed bezpośrednim spotkaniem z renowatorem Antonio umiera w tajemniczych okolicznościach. Policja zaprzestaje śledztwa orzekając samobójstwo. Wówczas Stefano sam zapragnie dotrzeć do prawdy. Nie ma dla niego miejsca w hotelu w którym dotąd przebywał, więc Lidio zabiera go do odosobnionej willi zamieszkiwanej tylko przez przykutą do łóżka starszą kobietę (Pina Borione). Szukając klucza do rozwiązania zagadki Stefano poznaje piękną Francescę (Francesca Marciano), substytut dotychczasowej nauczycielki, z którą zaczyna go łączyć intymny związek. Dziewczyna bez wahania wprowadza się do niego. Jednak dziwna i niepokojąca atmosfera domu w którym przyszło im zamieszkać zaczyna ich osaczać. Ktoś niszczy odrestaurowany fresk murarskim kwasem - wściekły Stefano postanawia opuścić wioskę wraz z Francescą. Lecz to pijany kierowca Coppola (Gianni Cavina) ujawni przed Stefano tajemniczy sekret domu o śmiejących się oknach. Sekret związany z szaleństwem Malarza Agonii, obecnością dwójki jego sióstr i namacalną psychozą strachu we wiosce.

"The House with the Laughing Windows" (1976) to horror perfekcyjny w każdym calu. Niezwykle sugestywny, atmosferyczny i niepokojący. Widziałem arcydzieło Pupi Avatiego trzykrotnie bądź czterokrotnie na przestrzeni lat (pierwszy seans w lipcu 2003 roku) i nadal nie mogę się nadziwić jak skutecznie ów skromny, by nie rzec staroświecki dreszczowiec potrafi zmrozić krew w żyłach. Atmosfera niepokoju i izolacji głównego bohatera zostaje wykreowana po mistrzowsku; Stefano absolutnie nigdzie nie może czuć się bezpiecznie. W "The House with the Laughing Windows" napięcie narasta powoli, acz z bezlitosną precyzją; niemal z każdego kadru zdaje się wyzierać coś nieokreślonego, budzącego grozę. Sprzyja temu genialna praca kamery - w sugestywnym horrorze Pupi Avatiego nie ma ani jednego zbędnego ujęcia. Całości dopełnia świetne aktorstwo oraz gęsta od niedopowiedzeń intryga. Niektórzy klasyfikują film Avatiego jako giallo, co nie jest do końca trafne. Owszem, mamy tutaj do czynienia z poszukiwaniem przez Stefano klucza do rozwiązania zagadki w odrealnionym, złowieszczym świecie, ale nie ma mordercy w czarnych rękawiczkach unicestwiającego swoje ofiary za pomocą brzytwy. "The House with the Laughing Windows" bliżej do "The Wicker Man" (1973) Robina Hardy'ego czy "Don't Look Now"/ "Nie oglądaj się teraz" (1973) Nicolasa Roega. W filmie nie brakuje także szokujących scen np. gwałtu dokonanego na Francesce przez wiejskiego głupka Lidio, niemniej nie ma tutaj mowy o nadmiernym epatowaniu brutalnością. Liczy się przede wszystkim przyczajona groza i złowieszcza atmosfera oraz detale za pomocą których Stefano usiłuje odkryć przerażający sekret wiejskiej społeczności. Do zapamiętania chociażby pełzające w lodówce ślimaki, odsłuch nagranego na taśmę głosu Buono Legnaniego czy zaskakujący finał. Uwielbiam "The House with the Laughing Windows" i zawsze będę chętnie wracał do tego filmu. Warto dodać, że "La Stanza Accanto" (1994) Fabrizio Laurentiego (do którego Pupi Avati napisał scenariusz) uchodzi za nieoficjalny sequel "Domu o śmiejących się oknach" - pewne podobieństwa fabularne są, aczkolwiek nader powierzchowne. Avati powrócił do horroru jeszcze dwukrotnie: w 1983 roku reżyserując intrygujący "Zeder", a potem dopiero w 1996 roku za sprawą "The Arcane Enchanter" (który z tego co pamiętam leciał przed laty na TVP2).

Jak wygląda dom o śmiejących się oknach w realu? Villa Boccaccini, Comacchio, Prowincja Ferrara, Włochy.

https://www.youtube.com/watch?v=77H0ISiKqaI

sobota, 29 listopada 2014

L'iguana Dalla Lingua di Fuoco/ The Iguana with the Tongue of Fire (1971) - recenzja

"Iguana z językiem ognia". Nie ma to jak wspaniałe psychodeliczne tytuły włoskich gialli z lat 70-tych ("Kot o dziewięciu ogonach" Dario Argento od razu przychodzi na myśl). Jednak niniejsze giallo spod ręki Riccardo Fredy ("Lo Spettro" z 1963 roku, "Murder Obsession" z 1981 roku) nieco rozczarowuje.

"The Iguana with the Tongue of Fire" otwiera scena bestialskiego mordu dokonanego na pięknej kobiecie. Nieznany sprawca w czarnych rękawiczkach i ciemnych okularach pryska jej kwasem w twarz, po czym podcina gardło brzytwą. Mocny początek, choć efekty specjalne nieco trącą myszką. Ciało ofiary z poderżniętym gardłem zostaje odnalezione w bagażniku limuzyny należącej do rezydującego w Irlandii ambasadora Szwajcarii. Śledztwo w tej sprawie zaczyna prowadzić eks-gliniarz John Norton (Luigi Pistilli), który wdaje się w gorący romans z atrakcyjną córką ambasadora (Dagmar Lassander). Oczywiście dochodzi do serii morderstw. W końcu tajemniczy morderca zaczyna zagrażać najbliższym Johna: jego matce i nastoletniej córce.

Umiarkowanie interesujące giallo z przeciętną reżyserią Riccardo Fredy, który w latach 60-tych zrealizował parę niezwykle stylowych gotyckich horrorów. W trakcie seansu ""The Iguana with the Tongue of Fire" miałem wrażenie, że tym razem nie przyłożył się do reżyserskiego fachu. Co ciekawe, akcja filmu toczy się w Dublinie - nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć żadnego innego giallo, które byłoby osadzone w stolicy Irlandii. Luigi Pistilli sprawdza się w roli byłego inspektora policji zmagającego się z przeszłą traumą. Zresztą Pistilli bardzo dużo grał we włoskich spaghetti westernach oraz w filmach giallo (tutaj warto przytoczyć np. "Your Vice Is a Locked Room and Only I Have the Key" czy "The Case of the Scorpion's Tail" - oba w reżyserii niezawodnego Sergio Martino czy "A Bay of Blood" Mario Bavy). Do zapamiętania także Anton Diffring w roli aroganckiego ambasadora oraz seksowna Dagmar Lassander. Sceny morderstw w "The Iguana with the Tongue of Fire" ociekają krwią i sadystyczną brutalnością, choć efekty specjalne nie zachwycają. Niemniej sadyzm niektórych scen np. znęcanie się nad zaczytaną w kryminałach Agaty Christie staruszką i na poły rozebraną nieletnią córką Johna Nortona potrafi zaskoczyć. Spora dawka gore i nieco erotyki, doskonała ścieżka dźwiękowa Stelvio Cipriani'ego oraz zaskakujący, acz nieco naciągany finał. "The Iguana with the Tongue of Fire" trudno zaliczyć do najbardziej udanych włoskich gialli, ale koneserzy włoskiego horroru powinni po ten thriller sięgnąć, gdyż takich filmów już się we Włoszech nie kręci. Wielka szkoda. Może to i lepiej, gdyż owego specyficznego dla gialli czy polizioteschi klimatu odtworzyć się współcześnie nie da.

Entropia, Outre i Thaw w Bazylu, 28.11.2014 (fotorelacja)



















W listopadzie obrodziło koncertami niczym łososiami zmierzającymi na tarło w kamczackich rzekach. Z przyczyn finansowo-logistycznych musiałem odpuścić sobie warszawskie koncerty Cannibal Corpse i Morbid Angel nad czym ubolewam. Aby jednak podreperować swoje morale i posłuchać trochę hałasu udałem się w zimny listopadowy wieczór 28 listopada do Bazyla, by skonfrontować się z Entropią, Outre i Thaw. Wszystkie te zespoły miałem już okazję widzieć na żywo - jedynie Thaw w tym roku wydał nowe materiały: split z Echoes of Yul oraz drugi album studyjny "Earth Ground" (premiera 10 października 2014 roku, Witching Hour Productions).

W klubie u Bazyla pojawiłem się jakoś krótko po 19. Ludzi mało, być może zimno odstrasza gawiedź od przychodzenia na koncerty, poza tym już dzisiaj w Bazylu ma zagrać Decapitated z supportami (nie pojawię się na tym koncercie). Zamówiłem lubelską Perłę i zacząłem czekać na znajomych. Entropia zaczęła grać przed godziną dwudziestą. Pamiętam, że widziałem chłopaków gdy supportowali wraz z Butterfly Trajectory 21 listopada 2013 roku Blindead. Entropia to dość młody i obiecujący band z Oleśnicy. Tak na moje ucho w ich twórczości słychać (zwłaszcza w szybszych partiach i w sferze wokalnej) śladowe ilości black metalu, lecz muzyka Entropii to przede wszystkim intrygująca hybryda post-rocka i sludge metalu. Implementacja spokojnych partii post-rockowych pozwala na chwilowy oddech przed eksplozjami sludge metalowej agresji. Członkowie Entropii są doskonale obyci scenicznie; aż dziw bierze, że żaden z nich nie udziela się w jakiś pobocznych projektach. Z "Vesper" (2013) będę musiał się jeszcze trochę osłuchać, ale bardzo mi się podoba matematyczno-fizyczna otoczka tej płyty wyrażająca się w tytułach utworów np. "Gauss" czy "Pascal" czy chociażby w nazwie zespołu. Ciekawe czy Entropia na kolejnym długograju dalej pójdzie tym tropem.

Po Entropii przyszedł czas na Outre z Krakowa. Widziałem ich w tym roku we wrocławskiej Ciemnej Stronie Miasta, gdy supportowali dwie funeral doomowe kapele: niemiecki Worship i Loss z US (oba te zespoły uwielbiam). Outre gra black metal, niemniej czyni to z eksperymentatorskim zacięciem śmiało eksplorując rejony sludge'owo-metalowe. Zespół zaprezentował (z tego co pamiętam) przekrojowy materiał z EP-ki "Tranquility" (2013) i splitu z Thaw, usłyszałem m.in. chyba mój ulubiony kawałek Outre "Sea of Mercury". Krótki set odegrali perfekcyjnie, ponownie dało o sobie znać klarowne, mięsiste brzmienie. Będę obserwował ich poczynania, tym bardziej że ich pełnometrażowy debiutancki album "Ghost Chants" ma się ukazać z początkiem 2015 roku. Nie pozostaje nic innego jak czekać na ów krążek i promujące go gigi.

Nowy album Thaw "Earth Ground" (2014) już się ukazał i miałem okazję się z nim już wcześniej zapoznać. Płyta bardzo mi się spodobała; nie ma wątpliwości, że sosnowiecki Thaw tworzy we własnej noisowo-dronująco-black metalowej niszy. Ich koncerty - statyczne i bardzo oszczędne jeśli chodzi o prezencję sceniczną - odznaczają się hipnotyczną aurą i nieobliczalnymi metamorfozami nastroju. Muzycy Thaw jak zwykle ukryci za kapturami, odizolowani od publiczności, całkowicie skupieni na kreowaniu zimnego, odhumanizowanego chaosu. To nie jest muzyka do machania łbem czy szaleńczego pogo pod sceną, przeszywające umysł i bezlitosne dźwięki Thaw to doświadczenie niemal fizjologiczne. Thaw w swojej twórczości nie nadużywa noisu, ale jest on nadal obecny, zdaje się pulsować po powierzchnią gotów wybuchnąć intensywną ścianą dźwięku. Nie da się ukryć, że wwiercająca się w mózg głośność wczorajszego koncertu Thaw kompletnie mną zawładnęła. Nawet nie mogę sobie przypomnieć kolejności set-listy, ale tak naprawdę nie ma ona kompletnie znaczenia. Rytuał się dopełnił.

A już pojutrze Swans po raz drugi.

piątek, 28 listopada 2014

Pensione Paura/ Fear Hotel (1977) - recenzja

Pamiętam, że po raz pierwszy miałem okazję widzieć to raczej zapomniane giallo Francesco Barilli w roku 2006 z włoskiego bootlega (bez angielskich napisów), ale ktoś życzliwy usunął mi recenzję z IMDb. Wczoraj miałem jednak okazję obejrzeć ów znakomity włoski horror po raz pierwszy z angielskimi napisami. I wywarł na mnie jeszcze większe wrażenie niż przed laty. Wcześniejsze giallo w reżyserii Francesco Barilli "The Perfume of the Lady in Black" (1974) od dawna mam na DVD i coś czuję, że jego recenzja także się tutaj kiedyś pojawi.

Akcja "Pensione Paura" toczy się w północnych Włoszech w ostatnich miesiącach II Wojny Światowej. Nadchodząca zmiana stosunków międzynarodowych skłania ludzi do dekadenckich zachowań seksualnych. Wojna jest gdzieś w oddali, daje o sobie znać jedynie w trakcie przelotu bombowców nad hotelem, gdy goście jedzą wieczorną kolację. Marta (Lidia Biondi) wraz z córką Rose prowadzą hotel nazwany Pensjonatem Syreny. Rose zagrała piękna Leonora Fani, której wdzięki można podziwiać w "Bestialita" (1976) czy zwłaszcza "Giallo a Venezia" (1979). W Pensjonacie Syreny gości galeria ekscentrycznych postaci: mężczyzna, który w trakcie bombardowania stracił całą swoją rodzinę, w związku z tym gada do siebie i szpieguje innych gości, żigolak Rodolfo (Luc Merenda) i jego ongiś bogata kochanka (Rodolfo pragnie się dobrać do niewinności Rose), dwie dekadenckie pary wymieniające się partnerami seksualnymi oraz ukryty w pokoju na poddaszu wojskowy dezerter i kochanek Marty (Francisco Rabal, "Dagon", "Nightmare City"), który żyje w ciągłym strachu, że ktoś go odnajdzie i zabije. Kiedy pewnej nocy zostaje zamordowana Marta Rosa zostaje sama w brudnym, przepełnionym perwersją świecie. Dziewczyna tęskni za ojcem, który walczy w partyzantce i desperacko oczekuje jego powrotu. Przyjazd dwójki tajemniczych mężczyzn podsyca tylko aurę zagrożenia. Kiedy Rose zostaje wykorzystana przez kochankę Rodolfo i zgwałcona przez żigolaka jej oprawcy wkrótce giną zamordowani przez tajemniczą postać w długim płaszczu. Film odważnie wkracza na terytorium włoskiego thrillera - giallo.

Nie da się ukryć, że "Pensione Paura" fabularnie nieco przypomina głośny włoski film "Scandalo" (1976) Salvatore Sampieri. To thriller stylowy i ździebko perwersyjny, co jest głównie zasługą doskonałej roli Luca Merdendy ("Torso") jako pożądającego Rose łamacza niewieścich serc. Leonora Fani też wypada świetnie w roli Rose, której niewinność szybko zostaje wystawiona na ciężką próbę. Ogromnym atutem "Pensione Paura" jest finezyjnie wykreowana atmosfera grozy, stylowa i zarazem cudownie kolorystyczna (czerwień, żółć i niebieskość "Suspirii" Dario Argento się kłania). Ślicznie wypada skontrastowanie posępnego włoskiego pensjonatu z pobliską, tętniącą życiem wioską. Bardzo przypadła mi także do gustu nastrojowa ścieżka dźwiękowa Adolfo Waitzmanna znanego z muzyki do hiszpańskiego horroru "A Bell from Hell" (1973). Tempo akcji w "Pensione Paura" jest dość ospałe, lecz należy pamiętać, iż w "Pensione Paura" liczy się przede wszystkim nastrój. Niemniej podwójne morderstwo siekierą czy finalna scena masakry przy pomocy karabinu maszynowego potrafią zaszokować. Uwielbiam filmy w których rozkładające się i posępne lokalizacje takie jak tytułowy hotel stają się paliwem napędowym do postępującej degeneracji moralnej postaci. Nie inaczej jest z "Pensione Paura", który stawiam na równi z najlepszymi horrorami Dario Argento i Mario Bavy. Francesco Barilli w 2012 roku powrócił do kina grozy reżyserując ""The House in the Wind of Dead", ale tego filmu nie miałem jeszcze okazji oglądać.

czwartek, 27 listopada 2014

Russel Blackford, Udo Schüklenk "50 mitów o ateizmie" i Jim Al-Khalili "Paradoks" - recenzja

A w zasadzie recenzje, bo dziś opowiem moim czytelnikom o dwóch ostatnio przeczytanych książkach.

Russel Blackford, Udo Schücklenk "50 mitów o ateizmie" (2014) - Jako zaintrygowany naukami ścisłymi ateista często sięgam po książki pisane przez tzw. Nowych Ateistów np. Richarda Dawkinsa czy Sama Harrisa. Tym razem rzuciła mi się w oczy książka dwójki filozofów Russela Blackforda i Udo Schüklenka "50 mitów o ateizmie" (wydawnictwo CiS) po którą postanowiłem sięgnąć dodatkowo zachęcony rekomendacją Dawkinsa, autora głośnego "Boga Urojonego" (2006): "Zetknąłem się z praktycznie wszystkimi mitami, o których piszą Blackford i Schüklenk i to wiele razy. To bardzo dobrze, że ktoś je zebrał w jednej książce - i rzetelnie się z nimi rozprawił. Co prawda, w ostatnim rozdziale autorzy traktują argumenty teologiczne ze znacznie większym respektem , niż ja im zwykle okazuję, ale może to i dobrze. Dzięki temu ich krytyka jest bardziej przekonująca". Richard Dawkins, osławiony Rottweiler Darwina ma całkowitą rację. Teiści wielokrotnie do znudzenia potrafią powtarzać te same argumenty powołując się przykładowo na pozorny ateizm Adolfa Hitlera czy wrzucając wszystkich ateistów do jednego wora z "lewakami, komunistami czy liberałami". Zachwycił mnie ogrom pracy jaką włożyli obaj autorzy w tą książkę, a także ilość detali, publikacji i cytatów (w tym, rzecz jasna, teologicznych prosto z dzieł apologetów religii) na które się powołują. Ateiści są przez osoby wierzące postrzegane stereotypowo; wielokrotnie się z takimi stereotypami zetknąłem biorąc udział w religijnych dysputach/ przepychankach. Niestety wśród ludzi (nie tylko wierzących!) częstokroć dominuje zero-jedynkowe myślenie przejawiające się szczególnie w nietolerowaniu poglądów innych niż wyznawane (głoszone, aprobowane). Ignorancja niektórych wypowiadających się na temat ateizmu bywa zatrważająca. Dla mnie ateizm oznacza niewiarę w boga bądź bóstwa, na którego/których istnienie nie ma żadnych weryfikowalnych empirycznych dowodów. Problem tkwi w tym, że wiele mitów z którymi rozprawiają się autorzy niniejszej książki wrosło w społeczną tkankę i bardzo szkodzi wizerunkowi ateistów, którzy są raczej nie lubianą i marginalizowaną grupą społeczną.

Podoba mi się sposób pisania Blackforda i Schüklenka: jasny, klarowny i wciągający. Omawiając np. mit nr 13 "Ateiści nie mają poczucia humoru" Blackford i Schüklenk przytaczają dwa sympatyczne dowcipy: ateistyczny żart o chrześcijanach oraz chrześcijański żart o ateistach wzmiankując przy okazji o wielkim ateistycznym komiku George'u Carlinie. Poczucie humoru jest zawsze przydatne w relacjach międzyludzkich, podobnie wzajemne zaufanie (mimo różnic światopoglądowych/ ideologicznych). W końcu wszyscy jesteśmy ludźmi z ich własnymi przywarami i znojami. Zostają zaorane mity o ateizmie Adolfa Hitlera i teizmie Alberta Einstenia, co się chwali, gdyż funkcjonują one od dawna w obiegu u religijnych apologetów. Po rozprawieniu się z 50 mitami autorzy w ostatnim rozdziale pokrótce opisują historię ateizmu, wytykają słabości teistycznych argumentów (m.in. zakładu Pascala) oraz analizują kwestię konfliktu między nauką a religią. Doskonała książka, ale doprawdy nie sądzę aby zatwardziali teiści po nią sięgnęli (chociaż mogę się mylić). Autorom zdarzyło się także wymierzyć ostrze krytyki w radykalny islam. Tłumaczenie Piotra J. Szwajcera świetne, acz mam jedno zastrzeżenie do zdania na stronie 155: "W roku 2004 ofiarą zamachu padł z kolei holenderski reżyser Theo van Gogh, a jego współpracownik Ayaan Hirsi Ali musiał się przez długie lata ukrywać". Ayaan Hirsi Ali była kobietą, obywatelką Holandii, feministką z Somalii.

Jim Al-Khalili "Paradoks: Dziewięć największych zagadek fizyki" (2012) - Książkę fizyka Jima Al-Khalili przeczytałem jeszcze przed "50 mitów o ateizmie", ale spóźnioną recenzję piszę dopiero teraz. W "Paradoksie" autor rozpoczyna od paradoksów związanych z podstawami statystyki i fizyki, by potem coraz śmielej wkroczyć na wyboisty i grząski teren mechaniki kwantowej. Książka Jima Al-Khalili nie jest przeznaczona dla specjalistów, nie ma w niej zaawansowanej matematyki i trudnych do przyswojenia wzorów. W końcu taka jest specyfika literatury popularnonaukowej, chociaż są autorzy którzy nieco się od tego wyłamują np. matematyk Ian Stewart. O ile takie paradoksy jak Paradoks Olbersa, paradoks dziadka czy Achilles i żółw (najsłynniejszy paradoks Zenona) były mi wcześniej znane, o tyle o paradoksie tyczki w stodole przeczytałem po raz pierwszy. Oczywiście słynny Kot Schrödingera też musiał się pojawić i zamiauczeć - owego eksperymentu myślowego fizyka Erwina Schrödingera z 1935 roku dotyczy rozdział 10. Ciekawy jest także rozdział 11 dotyczący paradoksu Fermiego o prawdopodobieństwie odnalezienia życia/ pozaziemskich cywilizacji we Wszechświecie. Jeśli nie obca jest Wam tematyka tuneli czasoprzestrzennych, wehikułów czasu, multiwersum czy zasady nieoznaczoności Wernera Heisenberga ta przejrzyście napisana książka powinna znaleźć się w Waszej bibliotece. Prószyński i Spółka nie zawodzi jeśli chodzi o pozycje popularnonaukowe, acz osobiście chciałbym aby ukazywało się tam więcej książek zahaczających o geologię, mikrobiologię, neurobiologię czy klimatologię.

środa, 26 listopada 2014

Discopathe (2013) - recenzja

Czy muzyka disco z lat 70-tych i 80-tych jest w stanie popchnąć kogoś do serii morderstw? Nie wykluczają tego twórcy niezależnego kanadyjskiego slashera "Discopathe", w którym discopatyczny morderca zostawia za sobą pomordowane ofiary w Nowym Jorku i Montrealu. Kim jest ów zaburzony emocjonalnie osobnik? Poznajemy Duane'a Lewisa (Jérémie Earp-Lavergne) w obskurnej nowojorskiej smażalni burgerów. Nieśmiały i wycofany chłopak traci pracę gdy trójka nastolatków celowo puszcza mu kawałek disco. W końcu można się zirytować. Mnie też wkurzają nastoletni hip-hopowi didżeje, którzy "umilają" mi czas, gdy jadę gdzieś autobusem/tramwajem/metrem. Po opuszczeniu pracy Duane wpada w oko pewnej jeżdżącej na wrotkach dziewczynie. Niewiasta (co rzadko spotykane!) pierwsza inicjuje kontakt i zaprasza Duane'a do nocnego klubu na disco. Pulsująca w blasku neonów muzyka budzi jednak w chłopaku mordercze skłonności. Duane zabija partnerkę i ucieka z miejsca zbrodni. Kupuje bilet w jedną stronę do Montrealu i tam udając głuchego niemowę znajduje pracę w katolickiej szkole dla dziewcząt jako techniczny. Katolicka szkoła to dla Duane'a źródło pokus i udręki: krótkie spódniczki uczennic czy uwodzicielskie nauczycielki... oraz muzyka disco. Puszczenie tanecznego kawałka przez dwójkę dziewcząt o skłonnościach lesbijskich kończy się dla Duane'a podwójnym morderstwem i dekapitacją tychże, a także zabraniem ich głów jako trofeum. Porwana zostaje także jedna z nauczycielek. Policja kanadyjska wpada jednak na trop discopaty!

Sympatyczny slasher "Discopathe" w reżyserii Renauda Gauthiera stanowi ewidentny hołd dla kina eksploatacji z lat 70-tych i wczesnych lat 80-tych, a także dla niskobudżetowych slasherów np. "Maniac" (1980), "The New York Ripper" (1982) czy "Don't Go in the House" (1980), w którym w pamiętnej scenie mający obsesję na punkcie ognia Donny Kohler podpala włosy młodej kobiety w trakcie zabawy w nocnym klubie. I w tym przypadku mamy do czynienia z przeszłą traumą, która stała się dla Duane'a źródłem morderczych skłonności. Muszę przyznać, że oglądając pełnometrażowy debiut Renauda Gauthiera bawiłem się wyśmienicie. "Discopathe" jest horrorem oryginalnym, żartobliwym, nostalgicznym i ujmująco wręcz absurdalnym. Sporo makabry np. okaleczanie zwłok przy pomocy winylowych płyt, ale efekty gore nie zawsze są przekonywające. Mimo że nie jestem wielbicielem muzyki disco z lat 70-tych muszę przyznać, że soundtrack do "Discopathe" jest uroczy. Usłyszmy nawet soft rockowy przebój Kiss "I Was Made for Lovin' You" z 1979 roku, czyli z czasów "Gorączki sobotniej nocy". Nadaje to filmowi feelingu rodem z disco-centrycznych lat 70-tych. Młodziutkie roztańczone dziewczęta, stroboskopowa orgia neonów i krwawe sceny morderstw. Czego chcieć więcej? 80 minut godziwej rozrywki.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Omit "Medusa Truth, Part 1" (2014) - recenzja

















Bardzo lubię doom metal we wszelkich odmianach. Wolne i posępne granie, które potrafi do mnie przemówić częstokroć przytłaczającą aurą smutku. Norweski Omit jest o tyle ciekawym zespołem, że obowiązki wokalne pełni w nim kobieta, Cecile Langlie, którą wcześniej kojarzyłem z folk doom metalowego Skumring oraz z gościnnych wokali na neofolkowym mini-arcydziele Vàli "Forlatt" (2004). Już debiutancki album Omit "Repose" ogromnie przypadł mi do gustu. Było to prawie 76 minut uwodzicielskiej doom metalowej melancholii. W przypadku "Medusa Truth, Part 1" wręcz spodziewałem się udanej kontynuacji i takową otrzymałem. Już rzut okiem na okładkę CD wystarczy, aby z grubsza zorientować się w zawartości muzycznej najnowszego long-playa Omit. Osamotnione drzewo stojące na dzikim polu i wyczekujące na samotnego, opuszczonego przez wszystkich i podążającego przed siebie wędrowca.

Trzy kompozycje: 16-minutowy "Distrust", 6-minutowy "Denial" oraz 26-minutowy "Deplore". Nieufność. Zaprzeczenie. Ubolewanie. Zastanawiam się czy celowym zamierzeniem Omit było nagranie kompozycji, w których czasie trwania trzykrotnie pojawia się szóstka. Moje pierwsze wrażenie po przesłuchaniu "Medusa Truth, Part 1" (2014) było lekko złudne: uznałem, że nowe dokonanie Omit jest nieco cieplejsze od "Repose" (2011), mniej depresyjne i przejmujące. Myliłem się jednak - nadal jest to muzyka dość smutna, pełna zwątpienia i samobójczego romantyzmu. Gitary brzmią ciężko, perkusja nieśpiesznie, a przesyconemu rozrzewnieniem delikatnemu sopranowi Cecile gdzieniegdzie towarzyszą żałobne skrzypce i pianino. Nade wszystko w muzyce Omit mnóstwo jest negatywnych emocji, ale też pogodzenia się z frustracją i bólem. Pogodzenie. Pełne spokoju i zadumy. Atmosferyczny doom metal Omit nie przytłacza słuchacza, po prostu płynie ze spokojem i dostojeństwem. W końcu nawet udręka potrafi być piękna, jeśli tylko spróbujemy podejść do niej ze stoickim spokojem. Jeśli miałbym Omit porównać do innego zespołu doom metalowego to byłby to definitywnie nieodżałowany The 3rd and the Mortal z czasów "Sorrow" i "Tears Laid in Earth" (oba z 1994 roku). Mogę wręcz nieśmiało nazwać Norwegów pogrobowcem The 3rd and the Mortal; sukcesorem tworzącym równie oryginalne i kompleksowe dźwięki. "Medusa Truth" brzmi niczym organiczna serenada ku czci tych co odeszli w mglistą niepamięć. Nie można się od tej muzyki oderwać. Warto posłuchać jej jednak w pełnym skupieniu. Zwłaszcza gdy za oknem drzemie noc. Nie pozostaje mi nic innego niż czekać na drugą część serii. Kiedy się ona ukaże? Wszystko zależy od muzyków Omit.

Premiera płyty 26 listopada 2014 roku. Strona zespołu: http://www.omitmusic.com/

sobota, 22 listopada 2014

The Town That Dreaded Sundown (2014) - recenzja

Wpierw nieco o niezidentyfikowanym seryjnym mordercy, który latem 1946 roku zamordował 5 osób i zranił trzy w Texarkana (pogranicze Teksasu i Arkansas). 22 lutego 1946 roku młoda para, Jimmy Hollis (lat 25) i Mary Jeanne Larey (lat 19) zatrzymała się samochodem na odizolowanej drodze Bowie County blisko Texarkana. Sprawca w worku na głowie (z dziurami na oczy) zmusił ich do opuszczenia samochodu grożąc pistoletem. Jimmy otrzymał ciosy bronią w głowę - przeżył z trzema złamaniami czaszki; Larey padła ofiarą seksualnego ataku i pobicia. Sprawca zbiegł widząc światła nadjeżdżającego samochodu. Następny atak miał miejsce 28 dni później 24 marca 1946 roku na odizolowanej drodze zwanej Rich Road. Richard Griffin, 29 lat i jego dziewczyna Polly Ann Moore, 17 lat zostali odnalezieni zastrzeleni w Oldsmobile Griffina (rocznik 1941). Obie ofiary zostały zamordowanie z zimną krwią na zewnątrz auta, a sprawca umieścił ich ciała w samochodzie. 14 kwietnia 1946 roku w Spring Lake Park po stronie Teksasu odnaleziono ciała dwóch nastolatków: Paula Martina, lat 15 oraz Betty Jo Booker, lat 16. Ofiary zostały zastrzelone z pistoletu Colt kaliber 38. Betty Jo była przed śmiercią molestowana seksualnie. 3 maja 1946 roku 37-letni farmer Virgil Starks czytał w kuchni gazetę, jego żona, 36-letnia Katie przebywała w sypialni. Nagle przez szybę od okna padły dwa strzały, które trafiły Virgila w tył głowy. Farmer zginął na miejscu, Katie przybiegła by sprawdzić co się dzieje i została raniona. Pozostawiając za sobą ślady krwi wybiegła z farmy i pobiegła do sąsiadów, którzy zawiadomili policję. Sprawca wszedł do domostwa i pozostawił tam liczne ślady odcisków butów. Morderca po zastrzeleniu Virgila cierpliwie czekał za oknem aż przybiegnie jego małżonka. Pomimo policyjnych blokad i zastosowania psów tropiących enigmatyczny Phantom Killer zbiegł. Dwa dni po ataku na torach kolejowych w pobliżu Ogden odnaleziono zwłoki mężczyzny Earla Cliffa McSpaddena. Spekulowano, że mógł to być seryjny morderca, który rzucił się pod pociąg, niemniej koroner stwierdził, że Earl zmarł od licznych ran kłutych zadanych mu przed uderzeniem przez pociąg. Być może mężczyzna był szóstą ofiarą seryjnego mordercy. Sprawa Phantom Killera do tej pory uchodzi za nierozwiązaną, a na jej podstawie w 1976 roku reżyser Charles B. Pierce nakręcił horror "The Town That Dreaded Sundown", znany też pod polskim tytułem "Strach przed zmierzchem". Swoją drogą to całkiem dobry dreszczowiec, który potrafi zmrozić krew w żyłach. Mam go ciągle w pamięci, choć oglądałem go dawno temu.

Natomiast kilka dni temu miałem okazję zmierzyć się z rimejkiem "The Town That Dreaded Sundown" (2014) w reżyserii Alfonso-Gomeza Rejona, którego akcja toczy się w Texarkana i okolicach. W miejscowym drive-in (kinie dla zmotoryzowanych) co roku wyświetlany jest horror Pierce'a o nigdy nie schwytanym Phantom Killerze. Niektórym to nie w smak, zwłaszcza lokalnemu złotoustemu kaznodziei. W końcu od serii morderstw minęło już 65 lat. Jamie Larner (Addison Timlin) nie podoba się wyświetlany film i prosi swojego potencjalnego chłopaka Coreya o opuszczenie drive-in. Młody mężczyzna zawozi ją w ustronne miejsce w celu miłosnych igraszek. Oczywiście pojawia się zamaskowany Phantom Killer, z zimną krwią morduje nastolatka, a Jamie pozwala zbiec po to by zawiadomiła mieszkańców Texarkana i miejscową policję, że morderca powrócił, by zapolować ponownie.

Tak naprawdę kompletnie nie ma znaczenia czy widzieliście oryginał z 1976 roku. W uwspółcześnionym rimejku "The Town That Dreaded Sundown" aż roi się od scen i nawiązań do utrzymanego w stylu paradokumentalnym pierwowzoru Charlesa B. Pierce'a. Jak to w slasherach bywa ofiarami bezlitosnego mordercy padają seksualnie aktywne pary (w tym jedna gejowska, co łamie schemat). W filmie nie brakuje krwi i przemocy, a sceny ataków i morderstw są efektownie zrealizowane. Mimo wszystko odniosłem wrażenie, że reżyser do końca nie mógł się zdecydować czy miasteczko Texarkana ma przypominać współczesne miejsce czy nawiązywać klimatem do lat 70-tych (ach, te stare samochody). Ma się wrażenie, że Texarkana stało się mieściną zamrożoną w czasie. W dodatku remake nie tylko nawiązuje do serii niewyjaśnionych morderstw z 1946 roku i do filmu z 1976 roku, ale także zadaje pytanie: w jaki sposób zareaguje społeczność Texarkana w przypadku gdy Phantom Killer zacznie zabijać na nowo? Rozczarowuje natomiast finał filmu, w którym morderca czuje potrzebę werbalnego ujawnienia motywacji działania. Od czasu "Krzyku" Wesa Cravena ta formuła stała się już zbyt wyświechtana.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Obsidian Kingdom, Esben and the Witch i Solstafir w Blue Note, 16.11.2014 roku (fotorelacja)



















Dawno nie widziałem poznańskiego Blue Note'a tak szczelnie wypełnionego. Nic w tym dziwnego skoro Wielkopolskę odwiedzili Islandczycy z Solstafir. Wiele z koncertów, które grali w Niemczech zostało już wyprzedanych. Osobiście czekałem na koncert Solstafir od dawna. Z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogłem uczestniczyć w ich gigu przed czterema laty, kiedy zagrali w Progresji dzieląc scenę z doom metalowymi Swallow the Sun i Mar de Grises. Wielka szkoda, gdyż wcale bym się nie obraził gdyby tak zacny skład towarzyszył im teraz. Niestety z tego co się orientuję Mar de Grises z Chile rozpadli się.

Pierwszym supportem, który rozgrzewał tłumnie zgromadzoną w Blue Note publiczność byli Hiszpanie z Obsidian Kingdom. Swoją drogą intrygująca nazwa. Obsydianu czyli kwaśnej skały wylewnej używali w czasach prekolumbijskich Aztekowie i Toltekowie, mieszkańcy Teotihuacan wyrabiając m.in. rytualne noże. Obsidian Kingdom (Królestwo Obsydianu) to także eklektyczny zespół z Barcelony, w którego muzyce ścierają się różnorodne wpływy muzyczne i emocje. Miałem okazję przed koncertem wysłuchać ich debiutanckiego albumu "Mantiis" z 2012 roku i muszę przyznać, że byłem zaskoczony wielowymiarowością muzyki OK. Rdzeniem twórczości Hiszpanów zdaje się być post-metal/post-rock, ale w muzyce Królestwa Obsydianu odkryjemy także wpływy black metalu (głównie w sferze wokalnej), drone doom metalu a la Sunn O))), progresywnego rocka, a nawet nastrojowej elektroniki. Cały ten miszmasz odgrywany na żywo wydaje się być zdumiewająco spójny i wciągający. Dodatkowo na plus żywiołowość sceniczna muzyków Obsidian Kingdom oraz charyzmatyczny wokalista. Będę obserwował ten band.

Po Królestwie Obsydianu scenę Blue Note'a zajęło trio z brytyjskiego Esben and the Witch. Trzy albumy studyjne na koncie, w tym ich ostatni materiał "A New Nature" (2014), z którym się zapoznałem na dzień przed koncertem. I nie wywarł on na mnie zbyt dużego wrażenia, momentami wydawał mi się ciut monotonny. Niemniej postanowiłem sprawdzić jak sobie dają radę Esben and the Witch na żywo. Kiedy wokalistka zespołu Rachel Davis zaczęła śpiewać od razu pomyślałem o możliwościach wokalnych PJ Harvey. Koncertowo Esben and the Witch wypadli całkiem w porządku, choć nie jest to tak naprawdę moja działka muzyczna. Tak czy owak muszę przyznać, iż w muzyce tria nie brakuje emocji. Nadto bardzo podobała mi się w Esben and the Witch praca perkusisty zespołu Daniela Copemana - momentami autentycznie transowa i marszowa. Z "A New Nature" (2014) usłyszałem m.in. "No Dog", "The Jungle" i "Blood Teachings".

W końcu około godziny 21.10 przyszła wreszcie kolej na Islandczyków z Solstafir, którzy na trasie promują najnowszy album "Otta" (2014). Mniej więcej od czasu "Masterpiece of Bitterness" (2005) Solstafir stopniowo wyzbywał się black metalowego brzmienia i zaczął grać ambitnego psychodelicznego rocka. Islandczycy są niezwykle charakterystyczni zarówno koncertowo, jak i w osadzonych wśród surowej islandzkiej przyrody teledyskach: warkoczyki, kowbojskie kapelusze, skórzane kurtki, a pełnego udręki, płaczliwego wokalu Aðalbjörna Tryggvasona nie da się porównać z jakimkolwiek innym. W muzyce Islandczyków można wyczuć szeroki wachlarz emocji: od smutku, tęsknoty, melancholii po erupcję radości. Kiedy Aðalbjörn przed rozpoczęciem "Svartir Sandar" zapytał tłumnie zgromadzonych tego wieczoru w Blue Note fanów kto z nich był na Islandii musiałem się zgłosić. Islandię odwiedziłem pod koniec kwietnia tego roku i muszę przyznać, że oczarowała mnie od pierwszej chwili. Mnogość struktur wulkanicznych od majestatycznych wulkanów po wypełnione jeziorami kratery i rzędy szczelin, liczne miejsca aktywności geotermalnej, ciemne piaski plaż, pokryte dywanem mchu pola lawy, rozległe lodowce, fiordy, przeciskające się przez skały majestatyczne wodospady. Przepiękna arktyczna asceza krajobrazu i zimny, niekiedy wręcz chłostający wiatr. Kiedy słuchałem Solstafir powróciły wspomnienia Islandii na którą planuję jeszcze prędzej czy później wrócić. W każdym razie gdy skończyli grać prezentując na bis "Fjara" i "Goddess of the Ages" miałem poczucie niedosytu. Chciałem więcej. Z "Otta" usłyszeliśmy numer tytułowy, wybrany na teledysk "Lágnætti", "Rismál", "Dagmál" i "Náttmál", otwarcie koncertu należało do "Köld". Chwilami ze sceny biła potężna energia, a nostalgiczne fragmenty skłaniały do zadumy. Dziś Solstafir zawładnie umysłami ludzi w Warszawie. Jeśli kiedykolwiek wrócą do Polski, by zagrać zaznaczcie datę na czerwono w kalendarzu. Takich koncertów nie godzi się przegapić.

Moja galeria z Islandii tutaj: http://volcanic-landscapes.blogspot.com/search/label/Iceland

piątek, 14 listopada 2014

Dzicz 2014: Rogi, Thy Worshiper, Witchmaster i Furia w Bazylu - 13.11.2014 roku (fotorelacja)

Dzicz 2014 dla mnie była jedną z najbardziej oczekiwanych tras w 2014 roku. Zarówno Furia, jak i Witchmaster promowały na niej swoje nowe albumy - "Nocel" i "Antichristus Ex Utero". Listopadowa trasa objęła szereg polskich miast począwszy od koncertu w Krakowie 6 listopada, a na koncercie katowickim 15 listopada skończywszy. Chłodny i nieprzewidywalny listopad jest odpowiednim miesiącem na taką trasę i nie chodzi tutaj tylko i wyłącznie o aluzję do "Martwej Polską Jesieni" Furii. Postanowiłem zatem odwiedzić gościnne progi Bazyla, by zobaczyć co też ciekawego Dzicz ma do zaoferowania. Po wejściu do klubu szybki rzut okiem na merchandise - zauważyłem płytki Arachnophobia Records, trochę fajnych CD można było znaleźć, ale zdecydowałem się na zakup ostatniego albumu Furii oraz na szykowną bluzę z kapturem, na nowy album Witchmaster nie starczyło mi już kasy. Innym razem.

Rogi to intrygujący jednoosobowy twór Bartka Rogalewicza. Miałem okazję już wcześniej załapać się na fragment występu Rogów przed koncertem Antigama, ale wówczas wysłuchałem ze dwa kawałki. Wczoraj miałem wreszcie sposobność doświadczyć koncertu Rogów w całości. Tak naprawdę ciężko mi zaszufladkować Rogi: wyczuwam w projekcie Bartka atawistyczną wściekłość Eyehategod i Grief, plemienne miażdżenie Neurosis czy pewne punkty styczne z tzw. Cascadian black metalem np. Wolves in the Throne Room. Niesamowite jest to z jaką wprawą Bartek gra jedną ręką na perkusji, drugą na gitarze i jeszcze potrafi się wydzierać. Czuję w tej muzyce spontan, brud, agresję, nade wszystko wolność twórczą. W dodatku scenografia na występie Rogów jest niesamowita: wysunięte na przód rogi jelenia, za nimi Bartek i jego instrumentarium do czynienia hałasu. Krótki, acz intensywny doom metalowy (?) rytuał Rogów znakomicie wpasował się w nieskrępowaną Dzicz.

Jakiś czas temu recenzowałem jak dotąd ostatni album Thy Worshiper "Czarna dzika czerwień" (2014) i bardzo mi się spodobał. Generalnie nie mam nic przeciwko łączeniu black metalu z folkowymi brzmieniami, gdyż często zagłębiam się w świat pogańskiego neofolka. W przypadku Thy Worshiper (jako że muzycy kapeli mieszkają w tej chwili w Dublinie) dochodzą do tego także wpływy muzyki celtyckiej. Czytałem relacje z koncertu Thy Worshiper na innych portalach i recenzenci raczej sceptycznie podchodzili do muzyki TW. Mnie natomiast ich koncert się podobał. Świetna praca perkusji i gitar, dużo plemiennej rytmiki, bogate aranżacje, doskonały balans pomiędzy brutalnymi wokalami Marcina Gąsiorowskiego, a delikatnym śpiewem Anny Malarz. Zgromadzona w Bazylu publika głośno domagała się "Zimy" z najnowszego albumu i ją otrzymała, co mnie ucieszyło, bo to jeden z moich ulubionych kawałków z "Czarnej dzikiej czerwieni".

Witchmaster promował na Dziczy 2014 swój najnowszy album "Antichristus Ex Utero" (2014), z którym zdążyłem się zapoznać po łebkach. Ich koncert to zdecydowanie najbrutalniejszy akcent tego tour. Bluźnierczy i agresywny sataniczny black/thrash Witchmaster skłonił zagorzałych fanów kapeli do szaleńczego pogo pod sceną. Swego czasu Witchmaster wraz z Anima Damnata i Throneum stanowiły esencję wulgarnego metalowego napierdalania. Szatan, szarganie świętości, perwersyjny seks i morze wypitego alkoholu - takie są oczywiste skojarzenia z Witchmaster. I nie chodzi mi tu tylko i wyłącznie o warstwę liryczną. Na scenie dwie nabite ludzkie czaszki i zwoje drutu kolczastego, eks-muzyk Profanum Bastis wyrzygujący bluźniercze liryki w trakcie chamskiej i brutalnej, acz momentami przebojowej black/thrash metalowej nawałnicy. Ogień i pożoga, a potem dymiące zgliszcza. Nie mam w głowie set-listy, ale na pewno zagrali "Satanic Metal Attack", "Trucizna", "Black Bondage Flagellation" i numer tytułowy z ostatniej płyty.

A Furia? Po raz kolejny katowiczanie udowodnili, że są doskonałym zespołem koncertowym. Zaczęli grać około 22.15 a skończyli krótko przed 23.30 coverem Darkthrone. Z set-listą Furii byłem wcześniej obeznany, także nie spodziewałem się żadnych niespodzianek, ale byłem ciekaw jak wypadną kawałki z "Nocel" (swoją drogą na pewno zrecenzuję tutaj tę płytę) na żywo. Z najnowszej płyty Furia zagrała "Opętaniec", "Zamawianie drugie" i "Ogromna noc", poza tym z wcześniejszych wydawnictw Furii należy wyróżnić "Są to koła", "Przechrzszczony" , "Płoń!", "Idzie zima" i "Kosi ta śmierć". Muzycy Furii wymalowani, z nagimi torsami w oparach mgły wyglądali dość przerażająco, chociaż uwaga ludzi niewątpliwie skupiała się na Nihilu. W trakcie koncertu Furii nie było tak intensywnego młyna jak przy Witchmaster, ale parokrotnie musiałem odpychać osoby, które na mnie wpadały albo je przytrzymywać, by nie upadły. Lubię muzykę leśnych dziadów z Furii, bo jest to specyficzny black metal. Wielowymiarowy, zagrany z pasją, pełen obłędu, wciągający. Nadto uwielbiam liryki Nihila, jego dziwaczne gry słów, bo można je interpretować wielorako (oczywiście jeśli ktoś zada sobie trochę trudu, by się w nie wczytać).

Generalnie fajny koncert: sporo rozmów towarzyskich, parę świeżo zapoznanych twarzy, sympatyczna atmosfera. Oby więcej takich tras w Poznaniu, bo pod kątem koncertów metalowych to miasto wypada słabiej niż Warszawa, Kraków czy Wrocław. Ciekawostką Dziczy 2014 była niewątpliwie pewna Japonka, która dzielnie uczestniczyła w każdym z koncertów trasy. Przed nią jeszcze dwa: Wrocław i Katowice. To się nazywa poświęcenie. Ja tymczasem czekam na gig islandzkiego Solstafir 16 listopada w Blue Note. :-)

Swoją drogą Metal Archives ogłosiło dzisiaj wpisanie kapeli nr 100 000 do bazy danych. I jak tu nie narzekać na nadmiar muzyki. :-)