niedziela, 29 września 2013
Castagno dei Cento Cavalli, najstarsze drzewo Sycylii
Kasztanowiec Stu Koni (Hundred Horse Chestnut Tree) znajduje się kilka kilometrów od sycylijskiego miasta Sant' Alfio na wschodnim zboczu aktywnego wulkanu Etna. To najstarszy kasztanowiec na Sycylii i prawdopodobnie w Europie. Jego wiek ocenia się od 2000 do 4000 lat. Nie każda jego część jest tak wiekowa. Części pnia zostały wypalone, w pewnym okresie wbudowano w drzewnego matuzalema (dosłownie!) dom. Nazwa drzewa Kasztanowiec Stu Koni dotyczy legendy w której królowa Aragonii, Joanna (1454-1517) wraz z setką zbrojnych rycerzy podróżowała w kierunku wulkanu Etna. Jej rycerski orszak zaskoczyła potężna burza; kasztanowiec był idealnym miejscem by się schronić.
Za najstarsze drzewo w Europie uchodzi jednak Stary Tjikko, którego wiek oszacowano na 9550 lat. Lokalizacja: prowincja Dalarna w Szwecji. Mierzące 4 metry wysokości i znajdujące się na wysokości 910 metrów drzewo odkrył w 2004 roku geolog Leif Kullman i nadał mu imię swojego zmarłego psa.
Takie drzewa są sędziwym testamentem europejskiej historii. Przemawiają przez nie lata, dekady, wieki, millenia...
sobota, 28 września 2013
The Boogeyman (1980) - recenzja
No tak, "The Boogeyman" (1980) Ulli Lommela. Wspominam ten tytuł z pewnym rozrzewnieniem, gdyż jest to horror z czasów mojego dzieciństwa. Na pewno oglądałem go z kasety video pod koniec marca 2000 roku, zresztą przez pewien czas miałem ów dreszczowiec przegrany właśnie na kasecie. Nadeszła pora odświeżenia horroru Lommela z DVD, co też czynię z przyjemnością.
"Podobno jak zbijesz lustro to uwolnisz wszystko, co widziało."
Dzieciństwo rodzeństwa Willy i Lacey było traumatyczne. Matka umawiała się z kochankiem, który nie dość, że nader chętnie zakładał na twarz pończochę, to jeszcze znęcał się nad dziećmi. Którejś nocy chłopak matki przywiązuje Willy'ego do łóżka. Gdy już wychodzi z pokoju do sypialni Lacey podaje bratu kuchenny nóż. Ten bez litości morduje kochanka w trakcie czułego rendez vous z matką. Mija 20 lat. Willy i Lacey dorośli. Lacey (Suzanna Love, ówczesna żona reżysera) wyszła za mąż i ma małego synka. Nadal prześladują ją koszmary tamtej nocy. Z kolei Willy (Nicholas Love) od czasu morderstwa nie odezwał się słowem. Lacey wraz z mężem odwiedza psychiatrę, którego gra ikona horroru, John Carradine. Tam zostaje opętana przez zjawę zabitego mężczyzny. Psychiatra radzi jej, aby w ramach terapii udała się do domu rodzinnego, gdzie dawno temu doszło do zbrodni. W czasie wizyty Lacey tłucze lustro, w którym czai się tytułowy boogeyman. Mąż Lacey zabiera zniszczone lustro ze sobą (po co?) i skleja je. Na miejscu pozostaje jednak odłamek szkła, który 'ożywa' i uśmierca trójkę domowników. Każdy, kto zetknie się z tym kawałkiem szkła ginie. Albo tak jak Lacey zostanie opętany przez demona tkwiącego w lustrze. Aby pozbyć się zła trzeba wezwać księdza-egzorcystę...
Podoba mi się centralny motyw filmu: lustro, które widzi co się wydarzyło w przeszłości i mści się za śmierć. Generalnie "The Boogeyman" Ulli Lommela można określić jako paranormalny slasher obficie czerpiący z "Halloween" (morderstwo dokonane przez dziecko), "The Amityville Horror" (domostwo, w którym zamieszkują Willy i Lacey) oraz "Egzorcysty" (sceny końcowe). Oprócz tego "Suspiria" Dario Argento (operowanie kolorami). W fabule jest mnóstwo nielogiczności, chociażby motywacja mordercy tkwiącego w lustrze nie jest jasna, aktorstwo bywa przeciętne, niemniej "The Boogeyman" oferuje sporo niepokojącej atmosfery, czemu sprzyjają udana ścieżka dźwiękowa i doskonałe zdjęcia. Sceny morderstw wprawiają w zdumienie: dziewczyna wbija sobie nożyczki w krtań, rama okienna uderza małego chłopca w głowę, do tego jeszcze 'krwawy' pocałunek dwójki nastolatków w samochodzie, itd.. Sporo niezłych ujęć z pierwszej perspektywy plus bicie serca i oddech, które towarzyszą scenom grozy. Dziwię się BBFC, która umieściła "The Boogeyman" (1980) na osławionej liście 'video nasties'. Cenzorom nie podobało się ujęcie roznegliżowanej i zakrwawionej kobiety w wannie oraz ciąganie Lacey w bieliźnie po podłodze i przywiązywanie do łóżka.
Z sequelem "Boogeyman II" (1983) Bruce'a Pearna i Ulli Lommela jest niezła jazda (pomijając absurdalne sceny śmierci np. przy użyciu rury wydechowej czy szczoteczki do zębów oraz 40 minut scen z "The Boogeymana"). Początkowo Lommel nie chciał nakręcić sequela, ale w końcu się zgodził, po czym powstał zabawny gniot. Lecz w 2002 roku Lommelowi było jeszcze mało. Niezadowolony z "Boogeymana II" nakręcił wersję "Redux" to znaczy pozostawił footage z "The Boogeymana", a także z sequela (ten jest w trybie fast-forward) i dokręcił 15 minut nowego materiału w którym kryjąc się za okularami przeciwsłonecznymi jest przesłuchiwany przez policję (spoza kadru!) w sprawie morderstw z "The Boogeymana" (1980). Unikać "Redux" jak ognia.
piątek, 27 września 2013
Skowyt śpiewającego psa z Papui Nowej Gwinei
Śpiewający pies (Canis dingo hallstromi) - najrzadszy psowaty na świecie, zwierzę zagrożone wyginięciem, nieśmiałe i niezwykle płochliwe. Zamieszkuje niedostępne i obrośnięte lasem deszczowym pasmo górskie Star Mountains w Papui Zachodniej (Zachodnia Papua). Jak wiadomo, Papua Nowa Gwinea dzieli się na niezależną Papuę oraz na kontrolowaną przez Indonezję Papuę Zachodnią. Tam też ma swój naturalny habitat śpiewający pies, który jak tylko się da unika ludzi. Kilka ekspedycji, aby schwytać to zwierzę w celach hodowlanych zakończyło się fiaskiem. Istnieją zaledwie dwie fotografie śpiewającego psa na wolności - australijskiego terriologa i paleontologa Tima Flannery z 1989 roku oraz Toma Hewitta z sierpnia 2012 roku. Hewitt zrobił zdjęcie śpiewającego psa w okolicach Gunung Mandala, najwyższego szczytu masywu Star Mountains o wysokości 4750 metrów (o ile dobrze pamiętam tyle też mierzy najwyższy wulkan kamczacki Kluczewska Sopka). Wapienny Mount Mandala jest szczytem bardzo rzadko zdobywanym, ba, rejon ten nie posiada dróg ani innych połączeń (jedynie wąskie ścieżki myśliwskie) i jest przeznaczony dla najbardziej wytrwałych eksploratorów. To jedno z najbardziej wilgotnych miejsc na Ziemi, gęste i omszałe lasy deszczowe, rozległe bagna i... niesamowicie skryte śpiewające psy, których wokalizacja przypomina wilczy skowyt z nutką pieśni waleni. Śpiewające psy żyją w tych wilgotnych lasach, a także na wysokościach od 1.3 do 3 km. Jedynie zagrożony wyginięciem wilk etiopski - kaberu (Canis simensis), którego populacja liczy 500 sztuk żyje naturalnie na takich wysokościach.
Samiec śpiewającego psa mierzy przeciętnie 42 cm, a waży około 11 kg, samice są nieco mniejsze. Śpiewające psy przypominają nieco z wyglądu australijskie psy dingo. Są bardzo elastyczne, poruszają się z gracją kota, skaczą i wspinają się. Lokalni mieszkańcy Papui Zachodniej nawet nie starali się ich udomowić, co nie dziwi, bo są to zwierzęta unikające cywilizacji. Jakby zdają sobie sprawę, że ludzie mogą je pojmać i zabić. Według teorii archeozoologa z Nowej Zelandii, Susan Bulmer ancestralny pies mógł przybyć na wyspę z innymi zwierzętami 20-10 000 lat temu po moście lądowym łączącym Papuę Nową Gwineę oraz Australię. Po raz pierwszy opisano śpiewającego psa w 1957 roku, uczynił to zoolog i prymatolog Ellis Le Geyt Troughton. Status taksonomiczny śpiewającego psa przez wiele lat wzbudzał kontrowersje: gatunek, podgatunek, chów, hybryda między psem dingo i udomowionym psem. Ile dekad przetrwa śpiewający pies w górach Papui Zachodniej? Nie wiadomo. Góry Star Mountains są bogate w różne cenne minerały, a nic tak nie przemawia do Homo sapiens jak pieniądze i chęć wzbogacenia się. Nawet kosztem ekstynkcji zagrożonych gatunków i niszczenia delikatnych ekosystemów.
Posłuchajcie tego pięknego wycia samicy śpiewającego psa z hodowli:
http://www.youtube.com/watch?v=mwxV1wbBrfU#t=14
Na zdjęciu Toma Hewitta śpiewający pies z Papui na wolności i dla równowagi karpacki wilk, a także szczyt Puncak Mandala z lotu ptaka.
czwartek, 26 września 2013
Starożytny las pod topniejącym lodowcem i Wędrujący Wiatr
Lodowiec Mendenhall (95.3 km kwadratowych powierzchni) w południowej Alasce topnieje pod wpływem antropogenicznej emisji gazów cieplarnianych. I tym samym odsłania części starożytnego lasu; niektóre drzewa wciąż znajdują się w pozycji stojącej z korzeniami i korą. Profesor geologii Cathy Connor mówi, iż możliwe jest obliczenie wieku danego drzewa. Drzewa już zidentyfikowano jako świerki i choiny kanadyjskie bazując na średnicy ich pni, ale analiza wciąż trwa. Przed topniejącym lodowcem uchronił je grobowiec żwiru - warstwa żwiru o wysokości od 1.2 do 1.5 metra pokryła drzewa zanim lodowiec ruszył na nie pozostawiając pniaki w lodowatym grobowcu. Drzewa mają od 1200 do 1400 lat, najstarsze około 2350 lat. Lodowiec Mendenhall cofa się od 2005 roku szacunkowo co roku o 52 metry. Mieszkańcy Alaski obawiają się podwyższenia poziomu mórz i utraty wielu źródeł wodny pitnej. Przykładowo mieszkańcy Anchorage korzystają z zasobów wodnych lodowca Ekutna.
Plucha za oknem, jesienna aura powoli się w Polsce zadomawia. Jesienną porą wskazane jest słuchać dobrej muzyki. Jeśli miałbym komukolwiek doradzić co należy słuchać jesienią to zacząłbym od doom metalu (funeral i death doom), neofolka, atmosferycznego black metalu i dark ambientu. Klimatycznej muzyki jest do wyboru do koloru, trzeba tylko umieć grzebać. Wczoraj natrafiłem na interesujący polski skład black metalowy Wędrujący Wiatr. Kiedy pojawiły się porównania do Wolves in the Throne Room, Alda, Addaura, Skagos i innych reprezentantów Kaskadowego (od Gór Kaskadowych) black metalu musiałem ich płytę "Tam, gdzie Miesiąc opłakuje Świt" (2013) przesłuchać. Wędrujący Wiatr tworzą Razor (Fall, Pustota) oraz W. (Stworz). A album jest naprawdę wciągający i majestatyczny. Ostre black metalowe wokale pełne są nieskrępowanych emocji, akustyczne melodie przenoszą w głąb jesiennych borów, a wykreowana atmosfera inspirowana polskim folklorem i pogańskim uwielbieniem Natury jest zniewalająca. Zwróćcie uwagę na Wędrujący Wiatr, bo naprawdę warto...
Wędrujący Wiatr "W srebrnej łunie, pośród chłodów Nocy"
https://www.youtube.com/watch?v=aZ32zTpzbWU
Na zdjęciach lodowiec Mendenhall, pozostałości antycznego lasu ukrytego pod nim oraz Wędrujący Wiatr.
środa, 25 września 2013
Tajemnica Watykanu: Emanuela Orlandi
W tym roku minęło trzydziestolecie zaginięcia 15-letniej obywatelki Watykanu, Emanueli Orlandi. Sprawa ta nie została do tej pory rozwiązana i stała się zaczynem do powstania licznych teorii spiskowych. Możliwości (mniej lub bardziej prawdopodobnych) jest kilkanaście.
Emanuela była czwartym dzieckiem małżeństwa Ercole i Marii Orlandi. Ojciec dziewczynki, tak jak i jej dziadek, był urzędnikiem watykańskim, tzw. commesso. 22 czerwca 1983 roku Emanuela wyszła wieczorem z domu, aby pojechać do Rzymu na lekcję muzyczną. Była zdolna, grała na flecie i pianinie. Tego wieczoru miała na sobie trampki, dżinsy i białą koszulkę. Jechała autobusem 64, by dotrzeć na miejsce. Spóźniła się na lekcję. Była rozkojarzona, więc poprosiła o wcześniejsze wyjście z lekcji o godzinie 18.50. Zadzwoniła do siostry Federici, aby pochwalić się, że jakiś mężczyzna oferował jej sporo pieniędzy za reklamę kosmetyków Avonu (konsultantki Avonu, miejcie się na baczności!). Federica zasugerowała Emanueli przedyskutowanie tego z rodzicami. Kiedy przyjaciele Emanueli wsiadali do autobusu dziewczynka rozmawiała z kobietą o rudawych włosach. Stała blisko zielonego BMV, w którym widoczna była torba na ramię ze znaczkiem Avonu. Emanuela była umówiona z kolejną siostrą, Cristiną na Tribunale della Cassazione. Nigdy tam nie dojechała. Zniknęła bez śladu.
Trzy dni po zniknięciu Emanueli do rodziny dziewczynki zadzwonił mężczyzna, który przedstawił się jako 'Pierluigi'. Twierdził, że jego dziewczyna zna dziewczynę, która przypomina z wyglądu Emanuelę: nazywa się 'Barbara', nosi okulary, sprzedaje kosmetyki i gra na flecie na Campo di Fiori. Inny mężczyzna, 'Mario' także zadzwonił do zaniepokojonej rodziny twierdząc, że dziewczyna o imieniu Barbara sprzedaje kosmetyki z inną kobietą. Od tych połączeń zaczęła się trwająca przez trzy dekady seria różnych dziwnych telefonów, które otrzymywała rodzina Orlandi. 3 lipca 1983 roku sam papież Jan Paweł II zaapelował o odnalezienie dziewczynki ("Znam rodzinę Orlandi..."). Dwa dni po publicznym apelu ktoś zatelefonował zarówno do Watykanu, jak i do domostwa Orlandi. Dzwonił także do włoskiej agencji prasowej Ansa używając numeru kodu 158 do identyfikacji. Rozmówca zwany był 'l'Americano' ze względu na akcent i domagał się uwolnienia Mehmeta Ali Agcy, sprawcy zamachu na papieża sprzed dwóch lat. Czy za porwaniem dziewczynki stały ultra-nacjonalistyczne tureckie 'Szare Wilki'? Być może. Po anonimowym telefonie odnaleziono dowód osobisty Emanueli w kaplicy lotniska Fiumicino. 4 września 'l'Americano' przysłał list, w którym znaleziono fotokopię zapisu nutowego utworu na flet kompozytora Luigi Huguesa, którego dziewczynka się uczyła. 27 października 'l'Americano' odezwał się po raz ostatni. W międzyczasie inne organizacje twierdziły, że przetrzymują dziewczynkę. Na przykład Turkish Anti-Christian Liberation Front - ci wysłali dwa identyczne listy z Frankfurtu adresowane do Ansa i rzymskiej gazety Il Messagero domagając się uwolnienia Mehmeta Ali Agcy i jego wspólników. Grupa wspominała też o zniknięciu Mirelli Giorgi, dziewczynki, która zaginęła w Rzymie latem 1983 roku. Kolejne grupy domagały się uwolnienia Ali Agcy posługując się sprawą Emanueli - 'Phoenix', 'Nomlac'... niektóre z tych wiadomości powstały przy udziale służb specjalnych np. wspomniany 'Phoenix' był tworem włoskiej Sisde. Agent Sisde Giulio Gangi, który znał familię Orlandi pamiętał, że Emanuela rozmawiała z kimś w zielonym BMV. W poszukiwaniu auta dotarł do mechanika na Piazza Vescovio, który reperował szybę w BMV zbitą od środka. Ten dał mu dane personalne i adres kobiety, która sprowadziła samochód do warsztatu: apartamenty Residence Mallia w Balduina. Zirytowana kobieta poinformowała go stanowczym tonem, żeby przestał być wścibski. Po dotarciu do biura Sisde Gangi został poinformowany, że nie wolno mu się już więcej z tą kobietą kontaktować...
Inne ślady? 4 marca 1985 roku Josephine Hofer Spitaler przychodzi na policję. Twierdzi, że widziała Emanuelę w domu jej sąsiadów (Kay Springorum i Francesci di Teuffenbach) w Bolzano, blisko granicy z Austrią. Emanuelę zabrał Rudolf di Teuffenbach 19 sierpnia 1983 roku do samochodu marki Peugeot. Co ciekawe, di Teuffenbach pracował dla agencji wywiadowczej Sismi w Monachium. Później oczyszczono ich z zarzutów, choć podobno nauczycielka muzyki z Bolzano, Giovanna Blum, otrzymała któregoś dnia telefon i usłyszała te słowa: "Jestem Emanuela Orlandi. Jestem w Bolzano. Wezwij policję." Żart czy błaganie o pomoc?
26 kwietnia 1984 roku w papieskiej Corriere della Sera ukazało się zdjęcie Emanueli przy papieżu Janie Pawle II. Na zdjęciu była też widoczna inna młoda kobieta, Gabriella Giordani. Tego samego ranka, w którym ukazało się to zdjęcie do domostwa Giordani zadzwonił telefon. Anonimowy rozmówca powiedział matce Gabrielli: "Powiedz Gabrielli, że Emanuela żyje i czuje się dobrze." Być może to Emanuela przekazała swoim porywaczom informacje o Gabrielli ze zdjęcia. Wiosną 2009 roku Rita del Biondo twierdziła, że jej turecki mąż Salin Sufurler widział Emanuelę w Maroku.
Inna teoria: Emanuela została zamordowana kilka godzin po porwaniu. Tak przynajmniej twierdzi Pino Nicotri, dziennikarz 'Espresso'. Zabiła ją grupa księży w trakcie satanicznego-pedofilskiego rytuału, po czym kapłani zaczęli generować niezliczone fałszywe informacje, aby zbić śledczych z tropu. W jednym z listowych anonimów pisano, że ciało Emanueli znajdowało się w Basilica di Sant’Apollinare (Bazylice Świętego Apolinarego), kościele należącym do Opus Dei. Czy zatem zaginięcie dziewczynki to była wewnętrzna robota Watykanu, aby skłonić papieża Jana Pawła II do zbliżenia z blokiem sowieckim? Pamiętać należy, że w 1998 roku w Watykanie zamordowani zostali Alois Estermann i jego żona; Alois był szpiegiem Stasi. Jedno jest pewne: Watykan usilnie stara się zapomnieć o sprawie Emanueli. Mówi się także szeptem o seksualnych orgiach mających miejsce w Watykanie - z udziałem dostojników kościelnych. Żandarmi rekrutowali do nich dziewczynki i młode kobiety. Czy Emanuela została porwana w tym celu?
Inny trop: Banda della Magliana, rzymski gang kryminalistów. Łączyły ich powiązania z mafią, lożami masońskimi, politykami i agencjami wywiadowczymi. Gang inwestował w sterowanym przez mafię Banco Ambrosiano, którego jednym z głównych udziałowców był watykański IOR. Kiedy bank upadł Banda della Magliana straciła kupę forsy. I chciała ją odzyskać poprzez Watykan.
Bliska przyjaciółka Emanueli, Raffaela Gugel, wyglądała bardzo podobnie do zaginionej. Wczesnym latem 1983 roku dziewczynka miała wrażenie, że ktoś ją śledzi; rodzice Raffaeli myśleli nawet o odłączeniu telefonu. Na kilka dni przed zaginięciem Emanueli ktoś w samochodzie na Autobianchi A112 chwycił ją za rękę i powiedział: "Czy to ta?" Raffaela i jej przyjaciółki zbyły to jako żart ze strony włoskich macho.
Jednym z liderów Banda della Magliana był gangster Enrico de Pedis. Jego dziewczyna, luksusowa prostytutka Sabrina Minardi twierdziła, że widziała Emanuelę w rękach gangu, kryjówkę dziewczynki oraz pozbycie się jej zwłok przez de Pedisa (owinięte w plastikowy worek ciało wrzucono do betoniarki). Co ciekawe, gdy Enrico de Pedis został zabity w 1990 roku pochowano go w krypcie wewnętrznego sanktuarium Basilica di Sant’Apollinare. Prestiżowe miejsce pochówku jak na potencjalnego mordercę i gangstera (ba, jego imię na grobowcu inkrustowano diamentami). Portret pamięciowy mężczyzny z zielonego BMV przypominał de Pedisa. Gang miał motyw i środki, by porwać Emanuelę, a Orlandi mogła posłużyć jako obiekt negocjacji z Watykanem. Ciało de Pedisa w 2010 roku ekshumowano, ale nie znaleziono żadnych nowych śladów; wreszcie rodzina je skremowała.
W kwietniu 2013 roku kolejny trop. Do programu o osobach zaginionych dzwoni Marco Fassoni Accetti i twierdzi, że wie, gdzie znajduje się flet zaginionej Emanueli. Reporter programu dociera do siedziby wytwórni filmowej De Laurentiis i rzeczywiście znajduje zawinięty w papier flet wraz z wywiadem z ojcem Emanueli z 1985 roku. Trwają testy, czy flet rzeczywiście należał do dziewczynki. Accetti, komunista, który stał się katolikiem twierdzi, że Emanuela żyła w Rzymie przez wiele miesięcy po porwaniu. Jej zaginięcie to była robota szpiegowska z Watykanu (ze strony pro-sowieckich insiderów), aby wywrzeć presję na Jana Pawła II. No cóż, dość przekonująca historia. Twarz Emanueli Orlandi po trzydziestu latach nadal krąży niczym widmo nad Włochami i Watykanem. Czy kiedykolwiek dowiemy się prawdy na temat tego co tak naprawdę spotkało Emanuelę Orlandi? Watykan kryje wiele sekretów, ten jest dla niego bardzo wstydliwy... a zmowa milczenia wciąż trwa.
Dodatkowe info:
http://www.przeglad-tygodnik.pl/pl/artykul/tajemnica-znikniecia-emanueli-orlandi
Na zdjęciach uśmiechnięta Emanuela Orlandi oraz wnętrze należącej do Opus Dei Basilica di Sant’Apollinare (Bazyliki Świętego Apolinarego).
wtorek, 24 września 2013
Paranoja indukowana i siostry Papin
Obłęd udzielony (z francuskiego folie a deux). Osoba dotknięta szaleństwem indukuje to szaleństwo innej osobie, z którą pozostaje w bliskim związku. Paranoja udziela się zatem zbiorowo w czasie psychotycznych epizodów. Niemal rok temu na TVP1 widziałem dokument BBC "Szaleństwo na autostradzie", którego bohaterkami były dwie bliźniaczki cierpiące na folie a deux. Jedna z nich, Sabina Eriksson, po wypuszczeniu z komisariatu policji w maju 2008 roku zadźgała mężczyznę, który udzielił jej schronienia i ją nakarmił. Wcześniej obie siostry zatamowały ruch na autostradzie: najpierw Ursula wbiegła pod jadącą ciężarówkę odnosząc straszliwe obrażenia, potem Sabina poszła w jej ślady wbiegając pod jadący samochód.
Ale dzisiaj będzie o innym przypadku folie a deux. O siostrach Papin. Chłodnej zimowej nocy 2 lutego 1933 roku emerytowany prawnik Monsieur Lancelin miał się spotkać na kolacji u szwagra z żoną i córką Genevieve. Kiedy przyjechał do domu odebrać kobiety zastał drzwi zamknięte od środka i wygaszone światła poza samotną świecą przy oknie poddasza. Zaniepokojony wrócił do szwagra, by sprawdzić czy kobiety się pojawiły. Ani żony, ani córki nie było na miejscu. Monsieur Lancelin postanowił wrócić ze szwagrem i w towarzystwie policji do domu. Po wyważeniu okna mężczyźni dostali się do domostwa. Panowały egipskie ciemności, nie działało oświetlenie. Na piętrze odnaleźli zwłoki dwóch kobiet. Ciała nosiły ślady ciężkiego pobicia, twarze były zmasakrowane. Paznokcie wyrwane, oczy wydłubane na wierzch (jak się później okazało palcami). Dywan lepił się od krwi.
Na poddaszu policjanci odkryli dwie siostry pracujące jako służki: Christinę i Leę Papin. Leżały w piżamach w jednym łóżku kurczowo się siebie trzymając. Siostry od razu przyznały się do podwójnego morderstwa. Po dokonaniu zbrodni ściągnęły z siebie okrwawione ciuchy, zmyły krew z twarzy i dłoni, a także z narzędzi mordu: młotka, noża do krojenia mięsa i cynowego dzbana. Powód zbrodni? Jak zeznała starsza siostra Christine w czasie prasowania wysiadły bezpieczniki (już drugi raz w ciągu tygodnia) i to wystarczyło, by doszło do konfrontacji z Madame Lancelin. Siostry: 21-letnią Leę i 27-letnią Christine aresztowano. Podwójne morderstwo wstrząsnęło mieszkańcami Le Mans. Siostry usługiwały rodzinie Lancelin od sześciu lat. Przykładały się do pracy, były ciche, spokojne, nie miały przyjaciół, regularnie uczęszczały na msze. I nagle taka zbrodnia! Pojawiły się spekulacje, że siostry były kochankami, gdyż znaleziono je w jednym łóżku. Jean Cocteau i Jean Paul Sartre twierdzili, że zbrodnia była rezultatem ścierania się klas, robotniczej i burżuazji. Siostry Papin pracowały u rodziny Lancelin przez 12-14 godzin dziennie i miały tylko pół dnia wolnego w ciągu tygodnia. To się nazywa harówa! Madame Lancelin sprawdzała przy pomocy białych rękawiczek czy meble były należycie odkurzone, komentowała też sposób gotowania Christine dostarczając do kuchni notki za pośrednictwem córki Genevieve. Madame przez sześć lat nie odezwała się do sióstr nawet słowem, choć pozwalała im jeść na poddaszu.
Oddzielona od młodszej siostry w więzieniu Christine zaczęła się zachowywać dziwnie. Miała wizje, wzywała Leę. Kiedy siostry zostały ponownie połączone zachowanie Christine wobec Lei nabrało seksualnego charakteru. W lipcu 1933 roku Christine usiłowała wydłubać sobie oczy i trafiła w kaftan. Potem próbowała wmówić policji, że sama dokonała zbrodni, z czym nie zgadzała się Lea, która uparcie twierdziła, że brała udział w morderstwie. We wrześniu 1933 roku po ośmiu miesiącach aresztu miał miejsce proces skazujący. Siostry Papin zaprzeczyły, że łączył je związek seksualny, ale potwierdziły dokonanie podwójnego morderstwa. I pomimo że wśród członków ich rodziny zdarzały się przypadki obłędu, samobójstwa i pobyty w szpitalach psychiatrycznych Sąd orzekł karę śmierci przez zgilotynowanie dla Christine (zmienioną później na dożywocie w więzieniu) i 10 lat ciężkich robót dla Lei, która miała być kompletnie zdominowana przez starszą siostrę.
Siostry Papin miały też inną siostrę, Emilię, która w wieku 16 lat została zakonnicą. Wszystkie trzy w dzieciństwie przebywały w sierocińcu. Christine i Lea po wyjściu z sierocińca pracowały jako służące, preferowały pracować razem. Emilia została w wieku 9 lat zgwałcona przez pijanego ojca - to ujawniła matka sióstr, Clemence. Kobieta odwiedzała siostry Papin, ale pomiędzy nimi były niesnaski. Miało chodzić, rzecz jasna, o pieniądze. Oddzielona od Lei Christine zapadła w depresję i przestała jeść. Trafiła do zakładu psychiatrycznego w Rennes, gdzie zmarła w 1937 roku, oficjalnie z powodu kacheksji. Wyrok skazujący Lei zredukowano za dobre zachowanie, kobieta wyszła na wolność po ośmiu latach odsiadki w 1941 roku. Zamieszkała z matką w Nantes, gdzie znalazła pracę jako służąca w hotelu (pod fałszywym imieniem Marie). Podobno zmarła w 1982 roku, chociaż filmowiec Claud Ventura, który nakręcił o siostrach Papin dokument "In Search of the Papin Sisters" twierdzi, że sparaliżowana zawałem Lea zmarła w hospicjum w 2001 roku.
Christine Papin cierpiała na schizofrenię paranoidalną. Z kolei Lea nie manifestowała żadnych zachowań psychotycznych. Owszem, była bardzo nieśmiała, spięta i miewała ataki paniki pod wpływem stresu. W czasie procesu wykazano, że osobowość Lei wtopiła się kompletnie w osobowość Christine. Christine zdominowała całkowicie młodszą siostrę. Łączył je bliski związek, Lea jako członek bierny wspierała Christine (członka aktywnego) w jej urojeniach. Był to kliniczny przypadek paranoi indukowanej (Paranoia Inducta).
Szwedzkie siostry bliźniaczki Ursula i Sabina Eriksson to też przykład folie a deux. Warto obejrzeć o nich poniższy dokument BBC:
http://www.youtube.com/watch?v=kdiISQdjwd0
Do sprawy sióstr Papin nawiązywało wielu pisarzy m.in. Ruth Rendall. Powstały dwa filmy: brytyjski "Sister My Sister" (1994) Nancy Meckler oraz "Les Blessures Assassines" (2000) Jeana Paula-Denisa. Obu nie miałem jeszcze okazji oglądać.
Na zdjęciach miejsce zbrodni, siostry Papin oraz plakat do filmu "Sister My Sister".
poniedziałek, 23 września 2013
Vàli i wyprawa przez norweski las
Pierwotne i mistyczne piękno norweskich lasów pełnych tajemniczych cieni. Najnowsza płyta instrumentalnego projektu akustyczno-folkowego Vàli zatytułowana "Skoglandskap" (2013) jest właśnie niczym trwająca od zmierzchu do świtu wędrówka przez jesienny i mglisty norweski las. Do tej pory zachwycam się debiutanckim albumem Vàli "Forlatt" z 2004 roku wydanym przez Prophecy Productions. "Skoglandskap" to jego cudowna kontynuacja, płyta piękna, urzekająca, mająca w sobie ogromny ładunek emocji. Już padają porównania do Ulver i kultowej płyty "Kveldssanger" (1994) czy do neofolkowych kompozycji niemieckiego Empyrium. Muzyka zawarta na "Skoglandskap" pełna jest ujmującej prostoty i przenika słuchacza na wskroś. Zniewalające melodie akustycznej gitary, znakomite aranżacje smyczkowe, dźwięki fletu oraz pianina kreujące nastrój zadumy i melancholii. "Skoglandskap" to oda do Natury utkana za pomocą intensywności ludzkich emocji. Dzięki takiej muzyce jesienny świat nabiera niespotykanych wręcz barw. A produkcja w odróżnieniu do "Forlatt" bardzo żywa i czysta, dokładnie słychać każdy dźwięk. W "Mellom Grantraer" and "Dystre Naturbilder" pięknie ujęto wpływy klasyczne. Aż łzy wzruszenia stają w oczach...
Vàli ma zdumiewający talent, oj ma... Idealna płyta dla wielbicieli Tenhi, Kauan, Ulver, Nest, Empyrium czy October Falls. Neofolkowy klejnot.
Do odsłuchu na stronie Prophecy:
http://www.youtube.com/playlist?list=PLToXWne2Bk-fPWcYoO7bJUWrt95Svb0nL
niedziela, 22 września 2013
Velehentor i tragedia na przełęczy Diatłowa
Co pewien czas wracam do niesamowitego dark ambientowego monolitu rosyjskiego projektu Velehentor pod tytułem "Dyatlov Pass" (2009) - płyty rytualnej, niepokojącej, ziejącej ciemnością i tajemnicą. Koncept tego trójpłytowego wydawnictwa oparty jest na tragedii na przełęczy Diatłowa, która miała miejsce w lutym 1959 roku.
Kholat Syakhl. Według języka rdzennych mieszkańców Uralu, Mansi 'Góra Śmierci', choć Kholat Syakhl (1182 metry wysokości) znaczy bardziej brak zwierzyny łownej dla myśliwych Mansi. Inna nazwa góry: Otorten, a także Lunt-Khusap-Syakhyl ('góra gniazda gęsi' w języku Mansi). Styczeń 1959 roku. Dziesięcioro młodych wspinaczy z Instytutu Politechniki Uralu (dwie kobiety, ośmioro mężczyzn) decyduje się na dwutygodniową wyprawę w góry. Jeden z uczestników rezygnuje z przygody z powodu choroby. Jurij Jidin ma szczęście, jako jedyny powróci żywy do domu. 26 lutego poszukiwacze dziewiątki zaginionych odnajdują na zboczu Kholat Syakhl częściowo pokryty śniegiem i rozerwany namiot, którego ściany poprzecinano nożem. W środku (jak na pokładzie dryfującej po oceanie w 1872 roku brygantyny "Mary Celeste") ciepłe ciuchy, buty, wodoszczelne kurtki, swetry, koce, aparaty fotograficzne, dzienniki, sprzęt do gotowania, czyli wszystko to, co jest niezbędne do przeżycia w dławiącym mrozie syberyjskiej zimy. Wokół namiotu widoczne są ślady stóp. Ekipa poszukiwawcza odnajduje dwa pierwsze zamarznięte ciała prawie 2 km od namiotu, w pobliżu lasu, przy pozostałości ogniska. Oba trupy mają gołe stopy i są ubrane jedynie w bieliznę. Gałęzie na pobliskim drzewie połamano do wysokości 5 metrów wzwyż, niektóre z nich pozostały w śniegu.
Pomiędzy namiotem a dwoma ciałami odnaleziono trzy kolejne. Z pozycjonowania ich zwłok wynika, że osoby te próbowały powrócić do namiotu. Cała piątka zmarła z powodu hipotermii (wyziębienia organizmu), jedna z ofiar miała złamaną czaszkę. Cztery pozostałe ciała odnaleziono w pobliskiej szczelinie. Były pogrzebane pod warstwą śniegu - Nicolas Thibeaux-Brignollel, 24, Ludmiła Dubinina, 21, Alexander Zolotaryov, 37 i Alexander Kolevatov, 25. Thibeaux-Brignollel miał zmiażdżoną czaszkę, Dubinina i Zolotarev liczne złamania żeber, u Dubininy brakowało języka (prawdopodobnie odgryzionego przez drapieżne zwierzę; ale też dziewczyna mogła odgryźć język sobie sama w chwili paniki). Cała czwórka była ubrana w ciepłe ubrania (mogła je ściągnąć z martwej piątki). Wszystkie ciuchy odznaczały się niewielkim poziomem napromieniowania, a niektóre z ofiar mogły zostać oślepione. Sprawę oficjalnie zamknięto w maju 1959 roku - za przyczynę śmierci dziewiątki młodych ludzi uznano "nieznaną siłę".
W noc tragedii na przełęczy Diatłowa inna grupa oddalona 50 km na południe dostrzegła na niebie "dziwne pomarańczowe kule". 2 lutego 2008 roku 6 ratowników i 30 niezależnych ekspertów międzynarodowych uznało, iż przyczyną przypadkowej śmierci grupy kierowanej przez 23-letniego Igora Diatłowa były testy militarne. Nie UFO, nie napad morderczego szaleństwa, nie Yeti, nie wrogo nastawieni Mansi. W grę może wchodzić też lawina z Kholat Syakhl, gdyż zbocze tuż nad obozowiskiem miało 22-23 stopnie, a 50-100 metrów ponad nim wzrastało do 25-30 stopni. Jeśli chodzi o ekipę poszukiwawczą to w jej skład wchodzili studenci, ochotnicy Mansi, żołnierze, strażnicy z pobliskiego obozu; władza interesowała się tą sprawą, gdyż dwaj zaginieni wspinacze pracowali w ściśle tajnym ośrodku produkcji plutonu w Mayak.
Co się faktycznie stało w nocy z 1 na 2 lutego 1959 roku możemy się już nigdy nie dowiedzieć. Obszar, gdzie grupa Igora Diatłowa rozbiła swój ostatni obóz nazwany został przełęczą Diatłowa.
Na zdjęciach członkowie grupy Igora Diatłowa roześmiani i... martwi, okładka płyty dark ambientowej Velehentor "Dyatlov Pass" oraz 'przeklęta' góra Kholat Syakhl, miejsce śmierci dziewiątki wspinaczy.
Chcecie posłuchać Velehentor? Oto ta płyta. Odsłuch koniecznie w nocy.
http://www.youtube.com/watch?v=Y7Ux7gp1mYs
Dużo zdjęć na tej rosyjskiej stronie:
http://www.interesmir.ru/strashnaya-zagadka-gibeli-gruppyi-dyatlova/
Bardzo dobry tekst na temat tragedii (szczegółowy i rzetelny):
http://www.planetagor.pl/articles/entry/Tajemnica-tragedii-na-prze-czy-Diat-owa-cz-II-rekonstrukcja
piątek, 20 września 2013
Exterminator 2/ Tępiciel 2 (1984) - recenzja
"The Exterminator" aka "Tępiciel" (1980) Jamesa Glickenhausa to klasyka kina grindhouse. Mocny i brutalny vigilante thriller a la "Życzenie śmierci" z Robertem Ginty w roli byłego weterana wojennego, który po powrocie z Wietnamu mści się na sprawcach pobicia jego czarnoskórego przyjaciela oraz innych nowojorskich kryminalistach. Brudna atmosfera zaułków Nowego Jorku i dużo przemocy (masakra w burdelu przy użyciu zatrutych kul, mocna scena egzekucji-dekapitacji na początku filmu). O ile jednak "The Exterminator" widziałem w ciągu ostatnich kilku lat parokrotnie (wpierw na szwedzkim VHS, potem na brytyjskim DVD), o tyle naczytałem się wiele niepochlebnych recenzji na temat "Exterminator 2" (1984) Marka Buntzmana i zwlekałem z jego obejrzeniem przez długi czas. Aż do dnia dzisiejszego...
Robert Ginty powraca w roli Johna Eastlanda, eksterminatora nowojorskich kryminalistów i gangsterów. Tym razem wyposażony jest w miotacz ognia i maskę spawalniczą chroniącą jego twarz przed płomieniami, a za przeciwników ma uliczny gang, którym dowodzi umięśniony X (Mario Van Peebles). Kryminaliści biją dziewczynę Johna niwecząc jej karierę tancerki na rurze, a także zabijają jego czarnoskórego przyjaciela i wspólnika. Wtedy John postanawia raz na zawsze rozprawić się z X-em i jego 'braćmi'. Mściciel, jak wiadomo, nie pobłaża. Końcowa wendetta nabierze wymiaru niemal post-apokaliptycznego...
To prawda, iż "Exterminator 2" znacznie ustępuje pierwszej części. Przemoc zostaje stonowana, kryminaliści są cudaczni i zarazem stereotypowi aż do bólu (wyglądają niczym statyści z planu "Mad Maxa"), a muzyka... grr, totalnie tandetne disco z lat 80-tych. Niemniej John Eastland ukryty za maską spawalniczą przypomina mi psychopatycznego Donny'ego Kohlera ze znakomitego horroru "Don't Go in the House" (1980) Josepha Ellisona. A zakończenie w post-apokaliptycznej scenerii zrujnowanej fabryki robi wrażenie. I choć fizyk, absolwent MIT i reżyser Mark Buntzman inspirował się zapewne "Życzeniem śmierci II" (1982) Michaela Winnera to "Tępicielowi 2" bliżej pod kątem pociesznej kiczowatości do "Życzenia śmierci III" (1985). Można obejrzeć, dobra zabawa gwarantowana.
czwartek, 19 września 2013
V/H/S 2 (2013) - recenzja
Nurt silących się na paradokument horrorów found footage trzyma się mocno od czasów "The Blair Witch Project" (1999) i "The Last Broadcast" (1998). Seria "[Rec]", cykl "Paranormal Activity", "The Poughkeepsie Tapes", "Cloverfield", "Quarantine", "Grave Encounters", seria "August Underground" - długo by tu wymieniać wszystkie tytuły. Do tej wyliczanki warto dodać dwa antologiczne horrory "V/H/S" (2012) i "V/H/S 2" (2013). Przyznam się bez bicia, jedynki nie widziałem, gdyż rzadko sięgam po horror współczesny skupiając się na produkcjach z lat 70-tych i 80-tych. Z drugiej strony jeśli wpadnie mi w oko jakaś nowa produkcja nie omieszkam jej tutaj choć krótko zrecenzować.
Prywatny detektyw Larry oraz jego asystentka Ayesha poszukując zaginionego nastolatka włamują się do pewnego domu. Na miejscu znajdują rzędy działających ekranów a la "Videodrome" Davida Cronenberga i mnóstwo kaset video. Ayesha zasiada do oglądania, a Larry w międzyczasie sprawdza otoczenie.
1) "Phase I Clinical Trials" - Herman Middleton otrzymuje eksperymentalny implant, który ma zastąpić jego uszkodzone oko. W implant wbudowana jest kamera. Po powrocie do domu zaczyna widzieć zjawy.
2) "A Ride in the Park" - Mike Sullivan lubi jeździć rowerem po parku z kamerą przymocowaną do hełmu. Kiedy szaleje po ścieżce upada przed nim krwawiąca kobieta. Mike chce jej pomóc, zatrzymuje się, a ona go gryzie. Chłopak rzyga krwią, po czym zamienia się w zombie i atakuje dwójkę rowerzystów. Ci z kolei przenoszą zarazę zombifikacji dalej. Wkrótce po parku zaczynają krążyć spragnione ludzkiego mięsa hordy zombies.
3) "Safe Haven" - Gdzieś w Indonezji grupa filmowców robi wywiad z Ojcem-założycielem sekty Wrota Raju. W siedzibie sekty Ojciec obiecuje, że koniec jest blisko. I rzeczywiście dokument o sekcie zamienia się w krwawą jatkę z masowymi samobójstwami, ostrym seksem i narodzinami groteskowego stwora.
4) "Slumber Party Alien Abduction" - Grupa dzieciaków robi żarty w stylu "MTV Jackass". Pryskanie wodą na uczestników imprezy nad jeziorem, zaskakiwanie siostry, kiedy ta uprawia miłość ze swoim chłopakiem, itd. Żarty się kończą, gdy nastolatki zgromadzone nad jeziorem widzą zagadkowe światła. To obcy z kosmicznych przestworzy, którzy ich atakują i porywają.
Filmowe antologie horroru takie jak "V/H/S" czy jego kontynuacja polegają na tym, że reżyserzy kojarzeni z kinem grozy dostają skromny budżet i kręcą krótkie filmy grozy w formacie found footage. W przypadku "V/H/S 2" jednym z współreżyserów stał się m.in. Eduardo Sanchez ("The Blair Witch Project"). Pierwszy segment zrealizowany przez Adama Winegarda to nic specjalnego. Ot, popłuczyny po "The Eye" braci Pang z przewidywalnym pojawianiem się zjaw oraz niepotrzebną sceną seksu. Nowością drugiego segmentu Eduardo Sancheza i Grega Hale'a jest widok z pierwszej perspektywy żywego trupa, którego zainstalowana na hełmie kamera rejestruje inne zombies atakujące ludzi, zjadające ich wnętrzności, rozwalane strzałami strzelby czy przejeżdżane samochodem. Rutyna, ale z dużą dawką gore i przemocy. "Safe Haven" zaś wyreżyserowany przez Indonezyjczyka Timo Tjahjanto ("Macabre" z 2009 roku) i Walijczyka Garetha Huw Evansa ("Footsteps" z 2006 roku) to mój ulubiony segment. Generalnie gardzę sekciarstwem wszelkiej maści i jakimiś nawiedzonymi guru pod wpływem których wyznawcy popełniają masowe samobójstwa. Trzecia nowelka "V/H/S 2" zaczyna się spokojnie, by przerodzić się w iście apokaliptyczną rzeźnię od momentu gdy lider sekty Ojciec (Epy Kusnandar) dźga jednego z filmowców w szyję. To, co się potem dzieje to fantastycznie intensywna porcja horroru i makabry przypominająca frenetyczne sceny terroru z "[Rec]" (2007). Czwarty segment, w którym pojawiają się ufoludki wyszedł spod ręki Jasona Eisnera ("Hobo with a Shotgun"). I jest chyba najsłabszy z całego filmu. Obcym towarzyszy nieodłączna mgiełka, gdy gonią i łapią rozwrzeszczane dzieciaki i nastolatków. A finał spinający całość... też mocno taki sobie. Mimo wszystko polecam "V/H/S 2" (2013) fanom horroru found footage. Czas kiedyś zabrać się za "The Dyatlov Pass Incident" (2013) Renny'ego Harlina.
"V/H/S 2" to horror found footage dekady tabletów, smartfonów i Instagramu, gdzie jakość obrazu z kaset video jest fully HD bez rys i ziarnistości. Trochę mnie ten ostatni aspekt drażnił.
Inbred/ Krwawa gościnność (2011) - recenzja
Fani brytyjskiego extreme gothic metalowego Cradle of Filth być może skojarzą Alexa Chandona, który nakręcił teledyski tej kapeli m.in. do "From the Cradle to Enslave", "No Time to Cry" czy "Her Ghost in the Fog". Gdzieś w mojej kolekcji DVD mam też debiutancki pełnometrażowy debiut Alexa Chandona, czyli niskobudżetowy horror "Cradle of Fear" (2001), gdzie jedną z głównych ról zagrał Dani Filth, a w epizodach brylowali ówcześni muzycy Cradle of Filth. "Inbred" to drugi w karierze Chandona horror; film, który można śmiało zaliczyć do nurtu hicksploitation (kino eksploatacji o wieśniakach), produkcja absurdalna w montypythonowskim stylu, pełna czarnego humoru i wyjątkowo krwawa.
Dwójka opiekunów trudnej młodzieży (Jeff i Kate) udaje się wraz z czwórką podopiecznych (troje chłopaków i nieśmiała dziewczyna) do zapyziałej wioski w hrabstwie Yorkshire (tak, tak! tam pod koniec lat 70-tych zabijał prostytutki słynny Rozpruwacz z Yorkshire, Peter Sutcliffe) zwanej Mortlake. Miejsce jest zaiste czarujące: niszczejące chaty, cmentarzysko starych pociągów w pobliżu pól, pub zwany Brudną Dziurą, gdzie przesiadują najgorsze wieśniackie męty. Tam nawet niewinne podlotki znęcają się nad żywym strachem na wróble. Dom do którego trafiają nasi bohaterowie jest w fatalnym stanie i wymaga gruntownego sprzątania. Po pierwszych porządkach grupka udaje się do pubu, gdzie zamiast piwa serwowana jest lemoniada. Nazajutrz pobudka wcześniej rano i wyprawa na cmentarzysko wagonów pociągowych. To tutaj dochodzi do pierwszej krwawej utarczki z palącymi zwierzęta wieśniakami. Ale to jeszcze nic... zabawa dopiero się zaczyna, a gościnność gospodarzy rozmyje się w strumieniach krwi.
W przypadku komediowych horrorów takich jak "Inbred" nie oczekuję wyszukanej rozrywki. Ma być krwawo, obrzydliwie i zabawnie. I tak właśnie jest. Celowo pomijam już prostacki i dziecinny humor w niektórych scenach, najwyraźniej taki był zamysł reżysera. Horror Chandona nie sili się na oryginalność: to zlepek motywów z "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" (1974) Tobe Hoopera, "Wybawienia" (1972) Johna Boormana, "Eden Lake" (2008) Rogera Watkinsa, "Wściekłych psów" (1971) Sama Peckinpaha, a także "Amerykańskiego wilkołaka w Londynie" (1981) Johna Landisa. Aktorstwo jest całkiem wiarygodne, menażeria zwyrodniałych wieśniaków wprawia w dobry humor, a efekty gore (np. odrąbywanie głowy tasakiem, miażdżenie czaszki końskim kopytem, eksplozje głów od strzałów ze strzelby, przecinanie uwięzionej w pułapce nóżki piłą mechaniczną) są profesjonalnie wykonane, mimo że widać, iż speców od charakteryzacji wspomagały komputery. Jeśli lubicie horrorowo-komediowe klimaty w stylu "Evil Aliens" (2006) czy "Tucker & Dale vs Evil" (2010) "Inbred" Alexa Chandona powinien przypaść wam do gustu.
wtorek, 17 września 2013
The Lords of Salem/ Władcy Salem (2012) - recenzja
Zwlekałem z obejrzeniem najnowszego horroru Roba Zombie ("Halloween", "Halloween 2", "Bękarty Diabła"), gdyż nie jestem fanatycznym fanem filmów ex-muzyka The White Zombie. Tym razem Zombie postanowił się zmierzyć z horrorem satanicznym a la "Dziecko Rosemary". Jak wyszło? Strawnie i dość bluźnierczo, ale bez rewelacji.
W roli głównej w "The Lords of Salem" została znowu obsadzona bezbarwna żona Roba, Sherii Moon Zombie. Wciela się ona w postać Heidi, radiowego DJ-a z dredami, który wespół z Kenem Foree ("Świt umarłych" George'a A. Romero, "From Beyond" Stuarta Gordona) i brodatym Jeffem Danielem Phillipsem prowadzi rockową audycję w Salem, Massachusetts. Kobieta jest także ex-narkomanką i próbuje walczyć z dawnym nałogiem. Pewnego dnia przebywając w rozgłośni otrzymuje w drewnianym pudełku winylową płytę zagadkowego zespołu The Lords. Okazuje się, że na płycie znajdują się iście szatańskie dźwięki, które ją hipnotyzują (nie mają one jednak nic wspólnego z black metalem :-)). Utwór znajdujący się na płycie to diabelska dźwiękowa inwokacja sięgająca czasów egzekucji wiedźm w Salem (1692 rok) i mająca za zadanie wprowadzić w trans kobiety zamieszkujące miasteczko. Kawałek zostaje puszczony i salemskie kobiety popadają w zbiorową hipnozę i stają się sługami Szatana. Natomiast Heidi zaczyna miewać coraz bardziej złowieszcze i lubieżne wizje. W dodatku właścicielka jej domu (Judy Geeson, "Inseminoid" aka "Horror Planet", "Fear in the Night" z wytwórni Hammer) oraz jej dwie siostry (Dee Wallace Stone - pamiętacie "Skowyt" Joe Dantego? i Patricia Quinn) roztaczają nad Heidi opiekę. Iście wiedźmią opiekę. Kim są zatem tajemniczy The Lords, którzy mają zagrać koncert w Palladium?
Nie mam nic przeciwko horrorom Roba Zombiego. Szanuję tego faceta za jako fana horroru, który kręci horrory właśnie dla innych fanów takich jak ja. Szanuję go także za to, że nie przejmuje się polityczną poprawnością i obsadza swoje filmy aktorami znanymi z kultowego kina grozy lat 70-tych i 80-tych. Stara się też podrobić nastrój kina grozy z tamtych lat, choć w tym akurat przypadku uważam, że nie do końca mu się to udaje, gdyż po prostu nie da się tego klimatu podrobić w XXI wieku. Nie da i tyle. "The Lords of Salem" oddaje pokłony satanicznym horrorom z lat 70-tych, a zwłaszcza "The Sentinel" (1977) Michaela Winnera i "The Devils" (1971) Kena Russella. Widać również inspirację w zakresie scenografii, operowania kolorami i prowadzenia niektórych ujęć "Suspirią" (1977) Dario Argento i "Lśnieniem" (1980) Stanleya Kubricka. Zombie rezygnuje z brutalności i gore na rzecz próby wykreowania umiarkowanie złowieszczej atmosfery. Kilka scen i partii dialogowych jest dość bluźnierczych np. Sherri uprawiająca seks oralny z księdzem czy kalejdoskop wizyjnych ujęć w psychodelicznej końcówce, ale film jest raczej bezkrwawy w porównaniu do wcześniejszych dokonań reżysera. Klątwa rzucona przez wiedźmy z Salem nasuwa mi na myśl "The City of the Dead" (1959) oraz "Black Sunday" (1960) Mario Bavy z Barbarą Steele. Problemem jest natomiast zakończenie, które rozczarowuje, gdyż zmierza donikąd. Wielki plus za Bruce'a Davisona (wiodąca postać w horrorze "Willard" z 1971 roku) jako podstarzałego muzealnika i eksperta od okultyzmu, który powoli dochodzi do rozwiązania tajemnicy The Lords oraz za Meg Foster w roli czarownicy Morgany ("Ojczym II", "Oni żyją"). Do zapamiętania wspomniane uprzednio Dee Wallace Stone, Patricia Quinn i Judy Geeson, a także epizodyczny Andrew Prine ("Grizzly", "Barn of the Naked Dead") i Maria Conchita Alonso ("Uciekinier", "Pamięć absolutna"). Sida Haiga i Michaela "Wzgórza mają oczy" Berrymana nie wypatrzyłem.
Do posłuchania utwór Roba Zombie zatytułowany "Lords of Salem":
https://www.youtube.com/watch?v=vV0NoICl7cE
Królowie szczurów
"Król szczurów" to fascynujący fenomen (jeśli czytaliście kiedyś horror "Szczury" Jamesa Herberta to wiecie już o co chodzi). Grupa czarnych szczurów domowych zostaje spleciona ogonami, które zostają zawęźlone. Szczury domowe (Rattus rattus) dzielą ze sobą braterstwo krwi, brudu i ekskrementów. Rosną połączone ogonami, które często się łamią. Co znamienne, najczęstsze przypadki 'króla szczurów' spotykano w Niemczech. Ongiś ludzie panicznie bali się 'króla szczurów', gdyż zwiastował on nadejście plagi np. dżumy przenoszonej przez szczurze pchły (będące nosicielami pałeczek Yersinia pestis). Owe kłębowisko gryzoni uśmiercano natychmiast. Truchła złączone ogonami czasem odnajdywano i przekazywano muzealnikom i archiwistom jako makabryczne ciekawostki. W muzeum przyrodniczym Mauritanium w Aletnburgu znajduje się najbardziej znany i zmumifikowany egzemplarz 'króla szczurów', odnaleziony w 1828 roku w palenisku w Bucheim. Chaotyczny splot liczy 32 osobniki. Także w muzeach w Hamburgu, Stuttgarcie, Hameln i Goettingen można natknąć się na znaleziska 'króla szczurów'. Są one jednak bardzo rzadkie (mniej więcej 35-50 odnalezionych na świecie okazów).
10 kwietnia 1986 roku okaz 'króla szczurów' odnaleziono we francuskim Vendée. Dla odmiany 'króla szczurów' złożonego z 10 szczurów azjatyckich (Rattus rattus brevicaudatus) znaleziono na polu w Bogor w Indonezji 23 marca 1918 roku. Przypadki złączenia ogonami odkryto także wśród zaroślowych myszy, a nawet wiewiórek. Ba, w 1962 roku na ranczu Nebraska Badlands poszukiwacz Ben Ferguson odkopał szczątki dwojga mamutów... splecione kłami.
Wróćmy jednak do szczurów. 'Króla szczurów' odnalazł także farmer Rein Koiv 16 stycznia 2005 roku w wiosce Saru (Estonia). 16 szczurów było splecionych ogonami w węzeł. W czasie odkrycia 'króla szczurów' przynajmniej 9 gryzoni jeszcze żyło. Estoński egzemplarz trafił do Muzeum Uniwersyteckiego Tartu, gdzie został przechowany w alkoholu. Składa się z 13 szczurów: 7 samców i 6 samic. Hipoteza o zawęźleniu ogonów 'króla szczurów' z Saru wskutek przyklejenia bądź zamrożenia (większość tego typu przypadków pochodzi z krajów surowych zim) wydaje się być najbardziej trafna. Nie ma za to mowy o syjamskiej ciąży mnogiej.
I pomyśleć, że szczury w średniowiecznej Hiszpanii i XVI-wiecznej Anglii truto realgarem (As4S4), minerałem z siarczków arsenu (inny minerał tej klasy to aurypigment).
Aby było przyjemniej na sam koniec norweski widoczek: Hamnoy (Lofoty). Ciekawe czy matematyczna teoria węzłów zajmowała się kiedykolwiek zawęźleniami "króli szczurów"? :-)
Szukajcie 'króli szczurów' w starych kominach, stogach siana, na polach i po piwnicach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)