piątek, 31 października 2014
Rezydencja Los Feliz i duchy przeszłości
Halloweenowa historia na dzisiaj. Czy zamieszkali byście w domu, w którym przed laty doszło do masowego morderstwa? Czy odważylibyście się tam wejść i np. spędzić noc w środku? Ja na pewno. W końcu Trent Reznor, lider Nine Inch Nails przez pewien czas zamieszkiwał w rezydencji, w której z rąk wyznawców Mansona umarła Sharon Tate. Rezydencja Los Feliz na 2475 Glendower Place w Los Angeles jest specyficzna. Nie dość, że przed wielu laty doszło tam do ponurego morderstwa to jeszcze jej obecni właściciele pozostawili ją w środku kompletnie niezmienioną. Podobno grasują w niej duchy. Rezydencja obecnie niszczeje i być może za kilka lat zostanie wyburzona. Któż to wie? Oto jej historia.
7 grudnia 1959 roku w nocy 50-letni kardiolog Harold N. Perelson zaatakował swoją rodzinę. Wpierw zamordował młotkiem 42-letnią żonę Lillian, a potem skierował swoją agresję na 18-letnią wówczas córkę Judye raniąc ją uderzeniami młotka. Krzyk siostry rozbudził dwójkę jej młodszego rodzeństwa: 11-letnią Debbie i 13-letniego Joela, Perelson widząc co się dzieje i chcąc dzieci uspokoić krzyknął do nich: "Wracajcie do łóżek! To tylko senny koszmar!". Przerażone dzieci go nie posłuchały i wybiegły z rezydencji w noc. Dzięki temu ocaliły życie. Doktor po zranieniu Judye (udało jej się przeżyć, krwawiąca wybiegła z rezydencji do sąsiadów) wrócił na chwilę do lektury 'Canto 1' "Boskiej komedii" Dantego, po czym popełnił groteskowe samobójstwo wypijając szklankę kwasu. Jego ciało odnaleziono leżące obok zakrwawionego łóżka żony. Spekulowano o problemach finansowych i depresji lekarza. Przez wiele lat rezydencja Los Feliz stała pusta. Jej obecny właściciel 81-letni Rudy Enriquez pozostawił wnętrze rezydencji niemal w niezmienionym stanie. Odwiedzał ją sporadycznie traktując jako magazyn i dokarmiając dwa koty.
Co można zobaczyć wewnątrz? Stare i pokryte kurzem meble w stylu retro doktora Perelsona zakryte prześcieradłami, czarno-biały telewizor, dużo gnijącego drewna, być może nawet stare rozbryzgi krwi, ale w to akurat wątpię, bo po morderstwie w 1959 roku na pewno dom został starannie oczyszczony z substancji organicznych - przynajmniej ze śladów krwi. Framugi okienne rozpadają się, dach zapewne przecieka. Krąży historia (co też potwierdzają zdjęcia jeszcze z 2013 roku), że w domu znajdowały się spakowane prezenty świąteczne ułożone na stole i czekające na otwarcie. Rezydencję wybudowano w 1925 roku i od 7 grudnia 1959 roku (czyli od nocy morderstw) nikt tam nie mieszkał. Niektórzy ludzie nadal boją się do niej podejść, bo wyczuwają "negatywną energię". Nasuwa się pytanie dlaczego?
A dom stał jak stoi. Jeszcze... Tak jakby czekał na powrót poprzednich mieszkańców.
Więcej zdjęć tutaj: http://mylabucketlist.com/2012/09/24/the-paranormal-house-in-los-feliz-bucket-list/
czwartek, 30 października 2014
Sigihl "Trauermärsche (and a tango upon the world's grave)" (2014) - recenzja
Kolejny przedpremierowy materiał z Arachnophobia Records, kolejna recenzja. Sigihl to niesamowicie intrygujący nowotwór z głębin polskiego podziemia w skład którego wchodzi czwórka muzyków: Kv (wokale), Lt. haunted (bas), The Pope (saksofon) i Grekh (perkusja). 5 grudnia 2014 roku za pośrednictwem Arachnophobia wychodzi ich debiutancki album "Trauermärsche (and a tango upon the world's grave)". Nie wiem jak ten materiał zostanie odebrany wśród metalowych ortodoksów, ale mnie się on bardzo podoba. Nie słyszałem wcześniej na rodzimym poletku zespołu, który w tak bezkompromisowy sposób połączyłby drone doom z psychodelicznym jazzem. Osobiście bardzo lubię drone doom oraz kapele pokroju Bohren & Und der Club of Gore czy The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble, zatem z przyjemnością zabrałem się za odsłuch Sigihl.
Marsz Żałobny Sigihl nie chwycił mnie od razu, musiałem się trochę oswoić z tą muzyką, ale w gruncie rzeczy tak samo miałem z abstrakcyjnym drone doomem Khanate czy niektórymi wydawnictwami od Sunn O))). Pewnym dźwiękom trzeba dać trochę czasu, aby je po prostu zaakceptować. Pięć kompozycji, które Sighil zaprezentował na "Trauermärsche (and a tango upon the world's grave)" to kawał posępnej i kaleczącej ekstremy, której celem zdaje się być zadanie bólu słuchaczowi. Nie jest to oczywiście muzyka dla miłośników ultra-szybkich temp, natomiast fani drone doom metalu, funeral doom metalu, jazzowej awangardy, a nawet dark ambientu nie powinni mieć problemu z przyswojeniem piekielnego doom jazzu Sigihl. Jazzujące, niekiedy rozedrgane i kakofoniczne frazy saksofonu znakomicie współgrają z brudnym, pulsującym brzmieniem basu. Posępny nastrój "Trauermärsche" potęgują desperackie krzyki wokalisty Sighil, którego ekspresja wokalna ociera się o przeżarty nihilizmem sludge doom a la Grief/Dystopia czy depressive black. Nie mam zamiaru wyszczególniać ulubionych numerów, bo takowych nie ma - "Trauermärsche" stanowi zrytualizowany monolit, a muzykom Sigihl udało się stworzyć niezwykle hipnotyzujący i przytłaczający klimat.
Całkiem niedawno miałem sposobność uczestniczyć w koncercie formacji Merkabah. Ich specyficzna sludgowo-jazz metalowa muzyka przypadła mi do gustu, także chętnie zobaczyłbym w przyszłości także koncert Sigihl. Myślę, że mogło by to być traumatyczne (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) doświadczenie. Zatańczyć tango na grobie ludzkości... brzmi intrygująco.
Premiera "Trauermärsche (and a tango upon the world's grave)" 5 grudnia 2014 roku nakładem Arachnophobia Records.
FB zespołu: https://www.facebook.com/Sigihl?fref=ts
środa, 29 października 2014
Eerie "Into Everlasting Death" (2014) - recenzja
Nasze rodzime podziemie black metalem stoi. Wiadomo to nie od dziś, bo co pewien czas pojawiają się nowe projekty black metalowe oferujące coś świeżego, nietuzinkowego. W tym roku mieliśmy chociażby alkoholowo-dekadencką Odrazę powołaną do życia przez obecnych członków Massemord i Voidhanger, natomiast jesienno-zimowa końcówka będzie należała do Eerie. Co prawda premiera debiutanckiego krążka Eerie "Into Everlasting Death" (2014) dopiero 5 grudnia 2014 roku, ale dysponując przedpremierowym materiałem już mogę co nieco o muzyce Eerie powiedzieć. Zacznijmy od przedstawienia składu: Ancestor (gitara, znany także z Outre), VOWOC (czyste wokale w Oremus i Blaze of Perdition), a także gościnnie na bębnach znany z Outre Maciej Pelczar. Na zawartość "Into Everlasting Death" składają się cztery długie, starannie przemyślane i rozbudowane kompozycje z których najdłuższa "Among the Ashes" trwa aż 12 minut.
Musiały minąć ze dwa-trzy przesłuchania zanim black metalowa muzyka Eerie wciągnęła mnie na dobre w plugawe ramiona odwiecznej śmierci. Podoba mi się dzikość i bezkompromisowość materiału zawartego na "Into Everlasting Death". Krótki mówiony wstęp do pierwszego utworu "Mining Out of Black Earth", a potem ma miejsce wspaniała perkusyjna kanonada, po czym wchodzą agresywne black metalowe wokale przeplatane co pewien czas czystym śpiewem VOWOCA. I taka jest właśnie całość "Into Everlasting Death": nabuzowana agresją, ale jednocześnie zmienna niczym kameleon. W trakcie odsłuchu debiutu Eerie nie sposób się nudzić, gdyż na tej płycie po prostu sporo się dzieje: pełno jest zmian tempa, ciekawych melodii, aranżacje kompozycji są starannie przemyślane i niezwykle spójne. Nie brakuje, rzecz jasna, wulgarnego jadu, gniewu, a także pełnych desperacji i autentycznie rozwścieczonych wokali - obecnych chociażby w zamykającym album "Of Descending Moon". Mniej więcej w połowie "Among the Ashes" pojawia się delikatny, acz niepokojący fragment, który brzmieniowo nieco skojarzył mi się z 'łagodniejszym', ambientowym obliczem Sunn O))). Bardzo subiektywne odczucie, ale muzyka Eerie przywiodła mi na myśl przedzieranie się przez post-apokaliptyczny krajobraz spopielonych zgliszcz i rdzy. Ziemia dotknięta zostaje jakimś wyniszczającym kataklizmem pod wpływem którego ludzkość zostaje zdziesiątkowana. Wszędzie czuć zapach śmierci, rozkładu, a brnącego przez pogorzelisko dogorywającego miasta człowieka ogarnia tęsknota za czymś, co minęło bezpowrotnie, a co za tym idzie dojmująca rozpacz.
Z ciekawości postanowiłem odnaleźć skąd pochodzą kwestie mówione wieńczące ostatni numer "Of Descending Moon" ("Someone once told me, 'Time is a flat circle.' Everything we've ever done or will do, we're gonna do over and over and over again.") A pochodzą one z odcinka serialu "Detektyw" (2014) i nawiązują do filozoficznego konceptu wiecznego powrotu, czyli tzw. palingenezy światów. Jednym słowem powtarzający się spektakl destrukcji i odradzania się. Pożerający własny ogon Uroboros będący symbolem nieskończoności.
Premiera Eerie "Into Everlasting Death" (2014) nakładem Arachnophobia Records 5 grudnia 2014.
Facebook zespołu: https://www.facebook.com/eeriebm?fref=ts
Założyłem na Facebooku fanpejdż poświęcony doom metalowi i pochodnym. A że lubię posłuchać wolnego i posępnego miażdżenia zachęcam do polubienia.
https://www.facebook.com/landofdoom
wtorek, 21 października 2014
Swallowed "Lunarterial" (2014) - recenzja
Ależ porządnie zaskoczyli mnie Finowie ze Swallowed. Od czasu "III I" (2014) Darkspace nie słyszałem tak rozkładającej na łopatki płyty. Jeszcze niedawno nie miałem pojęcia o istnieniu takiego odrażającego tworu jak Swallowed, ale od czego są rekomendacje znawców tematu. Zespół został powołany do życia w Helsinkach w roku 2007 i do tej pory nagrał trzy dema, które spotkały się z ciepłym przyjęciem w metalowym podziemiu - odpowiednio "Putrefaction" (2007), "Epitaph of Nauseation" (2008) i "Swallowed" (2010), natomiast 14 października 2014 roku nakładem Dark Descent Records z USA ukazał się debiutancki album Finów "Lunarterial". Muzyka na nim zawarta to chaotyczny doom death z psychodelicznymi fragmentami i przeraźliwie chorobliwą aurą. Dominują powolne doom metalowe tempa zahaczające np. w 25-minutowym "Libations" o funeral doom, ale Swallowed potrafi też przywalić niesamowicie intensywną nawałnicą blastów a la Teitanblood. Nieprzypadkowo wspominam tutaj o bestialskim black death metalu Hiszpanów, bo w ultra-szybkich partiach na "Lunarterial" trudno nie zauważyć podobieństw. Oprócz tego słychać też australijski death doomowy Disembowelment oraz fiński Wormphlegm. W tym drugim przypadku chodzi mi o duszny od grozy, nasycony okrucieństwem nastrój od którego kipi "Lunarterial". Ta płyta to wędrówka po omacku po zatęchłych kryptach, wijących się korytarzach i cuchnących odorem śmierci komnatach tortur. Podobają mi się w Swallowed przerażające wokale niejakiego Samu Salovaara w postaci złowieszczych charczeń i zawodzeń, a także zniewalający chaos tej pulsującej czernią mazi. Podobno muzycy Swallowed starają się unikać wywiadów. Mają do tego prawo, ja nie zamierzam się z tego powodu skarżyć dopóki otrzymuję tak wyśmienite albumy jak "Lunarterial". Jestem niezmiernie ciekaw jak zabrzmiałby ów krążek odegrany w całości przez muzyków Swallowed na żywo, a już szczególnie psychodeliczno-kosmiczna orgia dźwięków w zwieńczeniu "Libations". Tymczasem debiutanckiego pełnometrażowego wyziewu Swallowed możecie posłuchać poniżej:
http://swallowed.bandcamp.com/
Zakup na Hellthrasher: http://hellthrasher.com/shop/product.php?id_product=2372
Paryskie Imperium Śmierci
W XVII wieku paryskie cmentarze pękały w szwach. Brakowało miejsc by grzebać umarłych, nierzadko trumny wystawały spod zwałów cmentarnej gleby. Rozwiązaniem okazała się istniejąca od XIII wieku sieć podziemnych tuneli pod Paryżem, w której rozpoczęto masowe pochówki zmarłych. Tunele owe stanowiły pozostałość po dawnych kamieniołomach wapienia, a obecnie stały się masowym ossuarium dla 6-7 milionów ludzi. A zaczęło się to tak. Mieszkańcy Les Halles żyjący w pobliżu najstarszego i największego paryskiego cmentarza Les Innocents zaczęli narzekać na odór rozkładu. Intensywny trupi zapach przeszkadzał nawet właścicielom paryskich perfumerii. Król Ludwik XV wydał w 1763 roku edykt zakazujący pochówków w Paryżu, ale wskutek opozycji Kościoła nikt go nie egzekwował. Jego sukcesor Ludwik XVI także domagał się, aby przenieść wszystkie cmentarze poza Paryż. W 1780 roku ulewne wiosenne deszcze doprowadziły do zawalenia się ogrodzenia cmentarza Les Innocents i wymywania zwłok z grobów. Kości i szczątki ludzkie trafiały na pobliskie podwórka Paryżan. 7 kwietnia 1786 roku zaczęto opróżniać paryskie cmentarze począwszy od Les Innocents i umieszczać kości w katakumbach pod ziemią. Przewożono je w wózkach zasłoniętych ciemnymi woalkami. Trwało to przez 12 lat. Jednak dopiero w 1810 roku czaszki i kości udowe zmarłych zaczęto starannie układać i aranżować w makabryczne rzędy i figury (np. krzyża) - dzięki Louisowi-Étienne Héricart de Thury. Najstarsze kości miały 1200 lat i pochodziły jeszcze z czasów Merowingów. Wśród pochowanych w paryskich katakumbach znaleźli się m.in. słynni rewolucjoniści Maximilien de Robespierre i Jean-Paul Marat. Przenoszenia kości do podziemnych ossuariów zaprzestano dopiero w 1860 roku. "Arrête! C'est ici l'empire de la Mort" - "Stój! To jest Imperium Śmierci". Wyrazisty komunikat dla poszukiwaczy mocniejszych wrażeń, którzy staną u wrót ossuarium.
O paryskich katakumbach wspominała Anne Rice w "Wywiadzie z wampirem" czy Victor Hugo w "Nędznikach". Paryskie katakumby odwiedzał też słynny osiemnastowieczny fotograf i karykaturzysta Nadar. Podziemne nekropolis jest największym na świecie. Miasta pożerają ludzi. Widać to dobitnie w paryskich katakumbach.
Ci, którzy nielegalnie penetrują Imperium Śmierci zwani są 'cataphiles'. Szukają ukrytych wejść, organizują pod ziemią pikniki i imprezy, narkotyzują się. Część paryskich katakumb przeznaczona dla turystów ma długość zaledwie 2 km. Masowa atrakcja dla turystów, którzy mogą po wydostaniu się z katakumb zakupić na pamiątkę woskową czaszkę bądź butelkę absyntu w kształcie czaszki. A votre santé!
Wszystkie zdjęcia: Martyna Suchoń, 15 października 2014 roku.
niedziela, 19 października 2014
Implode, Grave i Entombed A.D. w Eskulapie, 18.10.2014 roku (fotorelacja)
Przede wszystkim pochwała należy się PW Events za to jak postąpili z biletami na odwołany koncert Behemoth, który miał się odbyć 6 października 2014 roku. Wyszła z tego (jak wiadomo) spora afera, ale organizator zapowiedział, że wszyscy ci, co kupili bilety na ów koncert wejdą z nimi na koncert Grave i Entombed, który miał się odbyć 18 października 2014 roku. W dodatku 6 października w Bazylu zagrały supporty Behemoth z trasy The Satanist: Merkabah, Mord'A'Stigmata i Tribulation. Wystarczyło dopłacić tylko 10 zł i okazać bilet. Czyli reasumując ten zbędny wywód na bilecie The Satanist zobaczyłem aż 6 kapel: supporty Behemoth + Implode, Grave i Entombed AD. Szacunek dla PW Events za profesjonalizm i wyjście ku fanom metalu. Warto było nie oddawać biletu i domagać się zwrotu kasy.
Pod Eskulapem byłem już po 18.30. Zaczął się zbierać tłum fanów szwedzkiego death metalu. Do klubu wszedłem jako jeden z pierwszych, po czym poleciałem na stoisko z merchem kupić na CD "Back to the Front" (2014) Entombed A.D. Rzucił mi się w oczy t-shirt Entombed A.D. z wampirem Nosferatu, ale tym razem odpuściłem. Preferuję kupować płyty na koncertach, gdyż są tańsze niż w sklepach typu Empik czy Media Markt, gdzie stoiska z muzyką metalową pozostawiają pod kątem zawartości sporo do życzenia. Kupiłem piwo, spotkałem się z dwójką znajomych z Violence Online i ruszyliśmy pod scenę poobserwować jak sobie radzą Szwedzi z Implode. Nie zadałem sobie wcześniej trudu, by posłuchać co mają do zaoferowania. Na żywo też mnie nie zachwycili, ot, dość przeciętny melodyjny death metal z naciskiem na groove. Usłyszałem tam też wpływy metalcore'a, którego nie trawię. Natomiast plusem Implode jest wokalista Johann Ejerblom. Facet to szalejący po scenie wulkan energii. Jego gesty, mimika twarzy, niemal ciągły uśmiech - nie powiem, zachęcało to do obcowania z muzyką Implode na żywo. Niemniej młynu pod sceną na Implode nie było, sala Eskulapa była jeszcze przerzedzona, chociaż parę osób całkiem nieźle bawiło się przy dźwiękach młodego bandu z Marienstad. Ja czekałem na Grave i Entombed A.D.
Grave miałem przyjemność poprzednio oglądać 19 grudnia 2013 roku we wrocławskim Firleju jako support Marduk. Już wtedy kompletnie sponiewierali publikę klasycznym szwedzkim death metalem. Grave to bez wątpienia istna bestia koncertowa wychylająca się z najciemniejszych czeluści grobu. Wprawdzie założyciel Grave Ola Lindgren pozostał obecnie jako jedyny ze starego składu, ale nowi członkom Grave nie można zarzucić braku profesjonalizmu. Bardzo dobre, przestrzenne brzmienie, morderczy ciężar, sceniczne ogranie oraz świetna set-lista. Pod sceną niektórzy wpadli w obłąkańczy amok, a już zwłaszcza gdy Grave odegrało takie klasyki jak "Christi(ns)anity" czy "Into the Grave". Poleciało oczywiście także kilka mocarnych wałków z ostatniego jak dotąd i wyśmienitego albumu Grobu "Endless Procession Of Souls" (2012). Cieszyć się należy, że starzy wyjadacze scenowi tacy jak Ola Lindgren są ciągle bezgranicznie oddani death metalowi. Obym zobaczył jeszcze Grave na żywo, bo jest co oglądać.
Entombed A.D. nie widziałem wcześniej na żywo, także z niecierpliwością wyczekiwałem na ich występ. Ale wpierw nieco wyjaśnień. W tej chwili nie ma już ikony szwedzkiego death metalu i death'n'rolla Entombed, jest natomiast Entombed A.D. Gitarzysta Alex Hellid, współzałożyciel Entombed nie brał udziału w nagrywaniu debiutanckiego materiału Entombed A.D. "Back to the Front" (2014) i nie jest już w zespole. Kwestia czy bez obecności Alexa grupa powinna istnieć dalej pozostaje dyskusyjna, ale z drugiej strony uważam pomysł Hellida na symfoniczne odegranie "Clandestine" (1991) z orkiestrą za kompletnie chybiony. Faktem jest, iż w obecnym składzie Entombed A.D. pozostał jedynie Petrov na wokalu. Składu dopełniają Olle Dahlstedt (perkusja), Nico Elgstrand (gitara) i Victor Brandt (bas). No cóż, szarpanina i prawne przepychanki w stylu Gorgoroth, Grave Digger i Kat, ale ważne jest to, że Petrov wciąż pragnie koncertować z Entombed A.D. i grać chamski i wulgarny szwedzki death'n'roll z jakiego Entombed zasłynął chociażby na "Wolverine Blues" (1993). Z "Back to the Front" (2014) zdążyłem się już trochę osłuchać i to całkiem solidny krążek, choć nie ma co oczekiwać kolejnego "Left Hand Path" czy wspomnianego "Wolverine Blues". Po prostu fajna płyta, którą można zapuścić w trakcie libacji alkoholowej albo seansu jakiegoś kiczowatego horroru. W Eskulapie Entombed A.D. oczywiście skupił się na odegraniu kawałków z "Back to the Front", ale usłyszałem np. numer tytułowy z "Left Hand Path" czy "Living Dead" i "Revel in Flesh" z "Clandestine" (1991), a także "Out of Hand" z "Wolverine Blues" ("Jesus Christ Lord of Flies" plus wymowny gest Petrova pokazujący środkowy palec w górę). Podobał mi się charakterystyczny przepity wokal Larsa Gorana Petrova, który w przerwach między poszczególnymi kawałkami i darciem ryja popijał polską Perłę i co rusz oblewał się wodą. W każdym bądź razie Petrov w koszulce Bathory nie oszczędzał się na scenie. Koncert odegrany został z ogromnym luzem, bez jakiejkolwiek spiny. Generalnie muzyka Entombed (czy obecnie Entombed A.D) łatwo wpada w ucho i to idealny materiał do grania na żywo. Musiałem się zmyć nieco przed końcem koncertu, ale moim zdaniem Entombed A.D. pokazał wczoraj klasę. Pięknie zabrzmiały te ich zapiaszczone gitary i fajne solówki. Szorstka i brudna petarda.
Wywiad: http://www.violence-online.pl/wywiady/entombed-a-d-pozbylismy-sie-balastu/
sobota, 18 października 2014
Noctem, Valkyrja i Taake w Minodze, 17.10.2014 roku (fotorelacja)
Moim zdaniem Minoga średnio nadaje się do organizacji koncertów black metalowych. Chodzi mi przede wszystkim o wielkość sceny. Przykładowo kiedy szwedzka Valkyrja dała w grudniu ubiegłego roku znakomity koncert przed Grave i Marduk muzycy byli ogromnie żywiołowi. Niewielka scena Minogi wymusiła na nich nieco bardziej statyczny koncert, ale i tak było dobrze.
Hiszpanie z Noctem zaczęli grać około 19.30 i przywalili naprawdę solidnym death/thrash/black metalem. Nie znałem wcześniej tej kapeli, słyszałem może ich jeden kawałek czy dwa. Hiszpania ma bogatą scenę metalową i niektórym z tamtejszych kapel udało się już dotrzeć do europejskiej publiczności np. Avulsed czy Haemorrhage. Teraz do tego zacnego grona może dołączyć Noctem. Hiszpanie mają specyficzny image sceniczny, a w ich brutalnej, acz melodyjnej i zróżnicowanej muzyce można wyczuć wpływy God Dethroned czy Behemoth i Hate. Z początku Noctem spotkali się z raczej obojętnym przyjęciem ze strony widowni, ale im dalej kosili swoją set-listę tym coraz więcej ludzi zaczęło doceniać ich muzykę. Mnie też się spodobała. W pewnym momencie wokalista Noctem o ksywie Beleth wyskoczył ze sceny i zaczął się rozpychać na widowni chcąc ją niejako zmusić do zabawy. Poza tym pod koniec koncertu oblał się 'krwią' i wyglądał dość groteskowo utytłany w czerwieni. Z drugiej strony to ma być agresywny i wulgarny black/death metal, zero głaskania się i kompromisów. Widać, że Noctem to bardzo ambitna kapela z trzema długograjami na koncie ("Divinity" z 2009 roku, "Oblivion" z 2011 roku i "Exilium" z 2014 roku) - zapoznajcie się z nimi.
Valkyrja pokazała już na co ich stać grając w Firleju przed Grave i Marduk i dając niezwykle żywiołowy koncert. W przypadku Szwedów ze Sztokholmu często padają porównania do Watain; zresztą Valkyrja (w której grają muzycy Ondskapt i Diabolical) gra soczysty black metal z dużą dawką groove'a. Ich muzyka ma siłę ognistego tornada, ale Valkyrja potrafi też potężnie zwolnić np. w "The Vigil" z "The Invocation of Demise" (2007). W każdym razie młyn pod sceną zaczął się w trakcie ich gigu, choć na Taake było jeszcze gorzej. Kiedy trzeba muzyka Szwedów potrafi być mroczna i złowieszcza; i choć dominuje w dźwiękach Szwedów obłąkańcza szybkość jest w ich muzyce sporo zróżnicowania i przestrzeni. Po raz wtóry zostałem zmiażdżony przez Szwedów, którzy moim skromnym zdaniem dali najlepszy koncert tego wieczora. Set-lista Valkyrii była następująca: "Bertrayal Incarnate", "The Cremating Fire", "The Womb of Disease", "Laments of the Destroyed", "Madness Redeemer", "Eulogy", "Oceans to Dust" oraz "Frostland" z debiutanckiego dema "Funeral Voices" (2005).
Valkyrja zakończyła koncert jakoś koło 21.20 i rozpoczęło się wyczekiwanie na Norwegów z Taake. Pierwowzorem Taake był zespół Thule, który Hoest powołał do życia w 1993 roku wraz z Svartulvem. W 1995 roku Thule przepoczwarzyło się w Taake - słowo "taake" to po norwesku mgła, a mgliste opary często wiszą nad górami okalającymi Bergen w Norwegii. Taake i jego lidera Hoesta od pewnego czasu otaczała aura kontrowersji: skazanie Hoesta w 2006 roku za brutalną napaść, w trakcie pamiętnego koncertu w Essen w marcu 2007 roku Hoest wystąpił ze swastyką namalowaną na piersi, co w Niemczech jest zakazane (poskutkowało to anulowaniem wszystkich koncertów Taake w Niemczech na feralnej trasie z Urgehal i Koldbrann). Od tego czasu niektórzy usilnie starali się udowodnić Hoestowi sympatie pro-nazistowskie, mimo że lider Taake temu zaprzeczał tłumacząc się, że "częścią misji Taake jest wzbudzanie negatywnych odczuć". Kontrowersje wśród liberalnych krytyków wzbudził też utwór "Orkan" z piątego albumu studyjnego "Noregs vaapen" (2009), w którym pada sformułowanie "To hell with Muhammad and the Mohammedans" ("Til Helvete med Muhammed og Muhammedanerne"). Niemniej bojówek Antify zakłócających koncert Taake nie doświadczyłem, koncert rozpoczął się o 22 od nieco przydługawego intro. Niestety muszę przyznać, że przegięli trochę z 40-minutową przerwą między Valkyrja i Taake. Niemniej kiedy Taake zaczęło wycinać swój charakterystyczny zimny, chropowaty i nienawistny, acz podszyty skocznym rock'n'rollowym feelingiem black metal garstka fanatyków oszalała. Zaczęli napierać na ludzi stojących z przodu sceny i niemożliwym stało się robienie dobrych zdjęć. Zakapturzony Hoest chwilami odwracał się od widowni, ale jak już zaskrzeczał wściekle black metalowym jadem to czapki z głów. Nie widziałem jeszcze Taake na żywo, zatem pierwszy koncertowy kontakt z nimi uważam za udany. Niedokładna set-lista Taake: "Nordbundet", "Du ville ville Vestland", "Fra Vadested til Vaandesmed", "Umenneske", dwa kawałki z "Hordalands Doedskvad" oraz bodaj "Vid 1" z pełnometrażowego debiutu "Nattestid Ser Porten Vid" (1999).
A już za parę godzin Entombed AD i Grave w Eskulapie.
czwartek, 16 października 2014
Księżyc "Księżyc" (1996) - recenzja
Księżyc poznałem tak naprawdę kilka lat temu za sprawą niezawodnego Youtube, a konkretnie utworu "Zakopana". Zaintrygowany tymi niefrasobliwymi i wielce oryginalnymi dźwiękami zabrnąłem w "Nów" (1993), zakochałem się w psychodelicznej aurze "Księżyca" i poświęciłem kilka chwil fatalnego zauroczenia "Kwadrze" (1999). Przyznam się, że zanim poznałem Księżyc nie miałem w ogóle styczności z wydawnictwami Obuh Records: Karpaty Magiczne, Małe Instrumenty, Miasto Nie Spało, Za Siódmą Górą, Warszawska Jesionka, etc. Wiele z tych projektów muszę dopiero poznać, więc pozostańmy przy genialnym Księżycu, gdyż ich debiut pod tym samym tytułem doczekał się właśnie wznowienia i można go zakupić na serpent.pl. W tym roku na fanpejdżu Księżyca (znam osobę, która go prowadzi) gruchnęła wiadomość o reaktywacji zespołu i trzech planowanych koncertach: na festiwalu Unsound 17 października w Krakowie, 13 listopada w Warszawie i 13 grudnia 2014 roku we Wrocławiu. Miałem jechać na Unsound, żeby zobaczyć reaktywowany Księżyc na żywo, ale pewne sprawunki nieco pokrzyżowały mi plany. Może uda mi się dotrzeć do Warszawy w listopadzie, bo termin grudniowy nie wchodzi w grę. Dlaczego? Bo tego samego dnia przez poznański Bazyl przetoczy się iście rzeźnicka black death metalowa nawałnica Grave Desecration, Bestial Raids i Truppensturm. Nie ukrywam, że chciałbym zobaczyć Księżyc na żywo, gdyż musi to być iście niesamowite doświadczenie.
W tym miejscu warto przypomnieć, iż Księżyc działał w latach 90 XX-wieku w składzie: Agata Harz (śpiew), Katarzyna Smoluk (śpiew, fortepian), Robert Niziński (instrumenty dęte i klawiszowe), Lechosław Polak (akordeon, instrumenty klawiszowe, syntetyzatory) oraz Remigiusz Mazur Hanaj (teksty, taśmy). Tak naprawdę nie jest wcale łatwym zadaniem scharakteryzować muzykę Księżyca, która jest bardzo lubiana zarówno przez środowisko gotyckie, jak i co poniektórych metalowców. Mnie w czarujących, aczkolwiek ździebko złowieszczych dźwiękach Księżyca uderzała przede wszystkim eteryczna i podszyta niepokojem baśniowość silnie osadzona w słowiańskim folklorze. "Księżyc" jest albumem kompletnie absorbującym, sprzyjającym snuciu dziecięcych fantasmagorii, urokliwie przerażającym. Zapadają w pamięć zwłaszcza eksperymenty wokalne Agaty Harz i Katarzyny Samoluk oraz liryki w formie wierszowanych rymowanek, które niestety nie znalazły się we wkładce do CD. Muzyka Księżyca kojarzy mi się z figlarną dziecięcą wyobraźnią, kołysankami do trumny, blaskiem lunarnej poświaty, grą nocnych cieni, wiedźmami wzlatującymi ku górze na miotłach wraz z chowańcami. Jest w niej pierwiastek niesamowitości, a także rozkoszny minimalizm. Tak naprawdę ciężko mi wyróżnić ulubione księżycowe historyjki, bo to trochę mija się z celem. "Księżyc" stanowi bowiem dzieło doskonałe, które od początku do końca pobudza wyobraźnię do harcowania i tańcowania. Melancholijna "Klawesynowa", frywolno-złowieszczy "Chodź" (ach, ta obłąkańcza symfonia krzyków i zawodzeń), psychodeliczna oniriada "Zakopana", refleksyjny "MM"... "Księżyc" to magia zaklęć przekuta w etniczno-folkowe dźwięki. Czekam na pierwsze relacje z krakowskiego koncertu.
rosną mi włosy na czapeczce
rosną paznokcie u skarpet
mam rękawiczki na sześć palców
białe koronki z opłatka
nie zapominaj, odwiedzaj mnie
kiedy przychodzisz - rosnę
jestem dziewczyna z mandragory
robak mnie kocha - nie zjada
Słońce pod ziemią lśni tak ślubnie
krecie witraże maluje
chodź rusz łopatą i odczaruj
przyjdziesz raz jeszcze i wstanę - "Zakopana"
Strona Agaty Harz: http://agataharz.wix.com/ahaha
"Teksty są powiązane symboliką Księżyca. Księżyc jest symbolem kobiecości, symbolem tajemnicy, przemiany, śmierci. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłam sobie, że to, co robiłam z Księżycem, było twórczością okresu dojrzewania, a wiadomo, że przejście z dzieciństwa do dojrzałości jest czasem ponurym i mrocznym. Powstawała muzyka odbijająca niepokoje dojrzewającej osobowości." - Agata Harz o Księżycu.
http://wsm.serpent.pl/sklep/albumik.php,alb_id,41421,Ksiezyc
Księżyc na Castle Party 2015? Byłbym na tak, aczkolwiek to nie ode mnie zależy decyzja.
Pełna dyskografia Księżyca do odsłuchu tutaj: https://www.youtube.com/watch?v=C_lgo_7HNpU
poniedziałek, 13 października 2014
Tajemnica seryjnego mordercy z Long Island
Tożsamość sprawcy/bądź sprawców po dziś dzień pozostaje nieznana, sprawa opatrzona kryptonimem "Gilgo". Miejsce odnalezienia zwłok 10 ofiar - odizolowana wyspa barierowa Gilgo o długości 30 km i szerokości 200 metrów od Amityville i Long Island, blisko Nowego Jorku. Krótki i obficie zakrzaczony pas wzdłuż Ocean Parkway w pobliżu niewielkiej społeczności Oak Beach. Szczątki dziesięciu ofiar: osiem kobiet, mężczyzna ubrany w damskie fatałaszki oraz noworodek (dziecko jednej z ofiar). Wszystkie ofiary trudniły się prostytucją i były związane z popularną stroną Craigslist. W latach 90-tych w okolicach Ocean Parkway zabijali prostytutki dwaj seryjni mordercy Joel Rifkin i Robert Shulman. Shulmanowi udowodniono pięć morderstw, Rifkinowi dziewięć (ale podejrzewa się, że mógł zabić nawet 17 kobiet). Zresztą skazany na 203 lata pozbawienia wolności Rifkin próbował pomóc śledczym w schwytaniu seryjnego mordercy z Long Island, ale bezskutecznie. Na wyspę barierową Gilgo na której morderca porzucał zwłoki można dostać się kilkoma drogami bądź mostami. Stanowi ona osłonę Long Island przed burzliwymi wodami Atlantyku. Na wyspie barierowej znajduje się blisko 300 domów, większość z przeznaczeniem typowo wakacyjnym, nie ma tam ani sklepu, ani posterunku policji. Idealna lokalizacja na porzucenie zwłok.
W 2010 roku prostytutka Shannan Gilbert zaproponowała usługi erotyczne na witrynie Craigslist. Dziewczyna opuściła rezydencję klienta w Oak Beach po północy 1 maja 2010 roku. O godzinie 4.51 w nocy zadzwoniła pod numer 911. Spanikowana krzyczała, że ktoś chce ją dopaść i że "oni" chcą ją zabić. Rozłączyła się i zaczęła walić w drzwi pobliskiej rezydencji w Oak Beach. Wołała o pomoc, ale nikt nie otworzył. Potem uciekła w noc. Po 19 miesiącach jej szczątki znaleziono w bagnie niedaleko miejsca, gdzie widziano ją po raz ostatni. Jej rodzina wierzy, że została zamordowana. Policjant John Mallia oraz jego owczarek niemiecki Blue natychmiast po zniknięciu dziewczyny zaczęli poszukiwania Shannan Gilbert. 11 grudnia 2010 roku Blue wywąchał szczątki ludzkie ukryte w pokrytym śniegiem jutowym worku. Lokalizacja: 8 km na zachód od miejsca, gdzie po raz ostatni widziano uciekającą Shannan Gilbert. Dwa dni później trzy kolejne ciała kobiet zostały odnalezione w jutowych workach. W styczniu 2011 roku imiona ofiar zostały ujawnione przez policję: Maureen Brainard-Barnes, lat 25, Megan Waterman, lat 22, Melissa Barthelemy, lat 24 oraz Amber Lynn Costello, lat 27. Shannan Gilbert policja wyłączyła z listy ofiar seryjnego mordercy z Long Island. Wszystkie ofiary nieuchwytnego mordercy były prostytutkami ogłaszającymi się na Craigslist. Jutowe worki ze szczątkami ktoś porzucił w niskim i gęstym buszu blisko drogi po zawietrznej stronie. Maureen Brainard-Barnes zaginęła w Manhattanie 9 lipca 2007 roku. Megan Waterman zaginęła 6 czerwca 2010 roku - ostatni raz widziano ją w motelu w Hauppauge, 35 km na północ od miejsca znalezienia jej zwłok. Melissa Barthelemy zaginęła w Bronksie 10 lipca 2009 roku. Potem przez pięć tygodni nieznajomy osobnik, być może morderca dzwonił do jej młodszej siostry Amandy z telefonu Melissy - twierdził, że ją zabił i nazywał Melissę kurwą. Telefony od nieznajomego były jednak zbyt krótkie, by dało się tą osobę namierzyć. Mężczyzna dzwonił m.in. z Times Square w Nowym Jorku, gdzie setki ludzi posługuje się codziennie komórkami. Amber Lynn Costello zaginęła 2 września 2010 roku. Pewien nieznajomy zaoferował jej 1500 dolarów za usługi wywabiając ją w noc. 29 marca i 4 kwietnia 2011 roku odnaleziono kolejne ludzkie szczątki. Dwie kobiety, mężczyzna i noworodek. Jedną z ofiar znalezionych 29 marca okazała się 20-letnia prostytutka Jessica Taylor pracująca na Manhattanie. Tożsamości matki (prawdopodobnie prostytutki) i owiniętego kocem dziecka płci żeńskiej do tej pory nie udało się ustalić, podobnie mężczyzny pochodzenia azjatyckiego, który sądząc po obrażeniach czaszki musiał umrzeć gwałtowną śmiercią.
Kim jest seryjny morderca z Long Island? Być może nigdy się tego nie dowiemy. Niezwykle tajemnicza sprawa ukazująca ciemne strony internetowego biznesu prostytucji.
Mysticum "Planet Satan" (2014) - recenzja
Ostatnio w mediach znowu głośno o Szatanie, który zdaje się podżegać do złego i negatywnie oddziaływać na polską młodzież. Przynajmniej takie techniki manipulacyjne stosuje Fronda, która dosłownie wszędzie węszy za obecnością Szatana. Krucjata Różańcowa modli się (nieskutecznie) o nawrócenie Adama Nergala Darskiego, lidera Behemoth, ale na tym nie poprzestaje. Organizowanie są msze święte w intencji muzyków Behemoth, a także fanów tłumnie przychodzących na The Satanist tour. W końcu trzeba nawracać, bo potulnych owieczek (zwłaszcza z młodego pokolenia) systematycznie ubywa. Najbardziej "kontrowersyjna" trasa koncertowa już za nami, zamęt i rwetes był straszliwy. Odwołania koncertu w Poznaniu nie chcę mi się już komentować; poprzestanę tylko na tym, że jako fana metalu taka sytuacja bardzo mnie wkurwia. W ramach relaksu od co najmniej dwóch dni katuję natomiast nowy długograj Mysticum wymownie zatytułowany "Planet Satan" i nie mam tej płyty absolutnie dość! Dla niewtajemniczonych Norwedzy z Mysticum uchodzą (całkiem słusznie) za pionierów industrial black metalu. A to w dużej mierze za sprawą genialnego albumu "In the Streams of Inferno" z 1996 roku (o zapomnianym projekcie industrial black metalowym Helheim i ich demie z tego samego roku "Fenris" też pamiętam!). Zatem przed Aborym, The Axis of Perdition czy Blacklodge śmiało można postawić black metalowych ćpunów z Mysticum. Dlaczego znowu ćpunów, być może zapytacie? Ano dlatego, że muzycy Mysticum niejednokrotnie wspominali w wywiadach, że w trakcie procesu twórczego wspomagali się różnymi substancjami psychoaktywnymi. I od razu jakby mimowolnie przypomina mi się kawałek francuskiego Blacklodge "Psychoactive Satan".
Zastanawiałem się czy Mysticum w jakikolwiek sposób zmienią się brzmieniowo od czasu "In the Streams of Inferno" z 1996 roku. W końcu od premiery tamtej płyty minęło aż 18 długich lat! No i muszę przyznać, że poza bardziej klarowną produkcją na "Planet Satan" nie ma żadnych skrętów stylistycznych. Muzycy Mysticum nadal grają ten sam zimny i odhumanizowany industrialny black metal jak w latach 90-tych! Industrialne gitary miażdżą konkretnie, opętańcze black metalowe wrzaski dźwięczą w uszach, zaprogramowana perkusja masakruje marszowymi tempami, pojawiają się gdzieniegdzie techno beaty jak np. w psychodelicznym i wyjątkowo obłędnym "The Ether". Opinie na temat "Planet Satan" są dość mocno podzielone, niektórzy zarzucają tej płycie przyprawiającą o ziewanie monotonię, ja jednak jej nie wyczuwam. Każdy kawałek na "Planet Satan" różni się od pozostałych pewnymi malutkimi niuansami, które warto stopniowo wyłapywać. A jak słyszę te fantastyczne mechaniczne riffy w środku "Fist of Satan" to aż mnie skręca z radości. Industrialno-black metalowy terror Mysticum zdaje się pulsować w żyłach próbując je rozerwać. Premiera płyty 27 października 2014 roku nakładem Peaceville, ale warto też zaopatrzyć się w re-edycję "In the Streams of Inferno".
Marcin Ryszkiewicz "Okruchy ewolucji" - recenzja
Nie będę ukrywał, że wprost pochłaniam książki popularnonaukowe. Książka "Okruchy ewolucji: Tajemnice historii naturalnej" autorstwa geologa i niestrudzonego popularyzatora nauki, wieloletniego współpracownika "Wiedzy i życie" Marcina Ryszkiewicza rzuciła mi się w oczy niemal od razu po przybyciu do mojej ulubionej księgarni. Nadto niejednokrotnie miałem okazję czytać wciągające artykuły tego naukowca we wspomnianej "WiŻ". Zanim dokonałem zakupu książki zacząłem ją kartkować przeglądając jej zawartość i rzuciły mi się w oczy szczególnie dwa rozdziały zatytułowane "Czy na naszą planetę nie spadały duże meteoryty?" oraz "Jak to możliwe, że najwyższa góra Marsa jest trzy razy wyższa niż Mount Everest?" Interesuję się geologią, a już szczególnie wulkanologią, a także impaktami meteorytów i astroblemami, zatem wiedziałem, że "Okruchy ewolucji" kupię bez wahania. Z dobrą książką mam tak samo jak z dobrą płytą kapeli metalowej. Muszę ją mieć i to jak najszybciej.
Ale "Okruchy ewolucji" to nie tylko te dwa rozdziały, jest jeszcze dwanaście innych zebranych w trzech aktach: "Ewolucji Człowieka", "Ewolucji Życia" i "Ewolucji Planetarnej". Wszystkie rozdziały m.in. "Dlaczego się starzejemy? I dlaczego umieramy?", "Do czego służą nam linie papilarne?" czy "Dlaczego ludzie są praworęczni?" napisane zostały w formie łatwo przyswajalnych esejów sięgających w głąb biologii ewolucyjnej, paleoantropologii, paleontologii, socjologii i geologii. Oczywiście większość wiedzy zawartej w "Okruchach ewolucji" dla specjalistów nie będzie niczym nowym, ale laicy na pewno dowiedzą się z książki Ryszkiewicza wielu ciekawych faktów i teorii. Dziwnym krokiem ze strony wydawnictwa DEMART było umieszczenie w książce zarówno czarnobiałych, jak i kolorowych zdjęć tej samej treści (te ostatnie znajdują się na końcu książki w ośmiostronicowej wklejce). Nie można było od razu zilustrować książki kolorowymi zdjęciami? Brak wyjustowania tekstu w poszczególnych rozdziałach książki też jest niecodziennym zabiegiem. Mnie akurat nie razi zbytnio, ale przydałaby się większa staranność w zakresie edytorskim i foto-edytorskim.
Wracając do kraterów impaktowych Ryszkiewicz w interesujący sposób opisuje wszystkie najważniejsze ziemskie astroblemy m.in. Sudbury w Kanadzie, poznański impakt w Morasku (ukłon w stronę rodzimych wielbicieli meteorytów), jukatański Chixculub czy amerykański słynny krater uderzeniowy Barringera. Zabrakło mi mimo wszystko choćby wzmianki o rosyjskich impaktach tunguskim i czelabińskim. Chcecie wiedzieć dlaczego marsjańskie wulkany tarczowe np. Olympus Mons są ponad trzykrotnie wyższe i znacznie rozleglejsze od najwyższych szczytów Himalajów czy Karakorum? Rozwiązanie tkwi w astenosferze, tektonice płyt, a także w tzw. punktach gorąca znajdujących się chociażby pod wulkanami hawajskimi. Zachęcam do czytania. A ja zabieram się powoli za "Homo sapiens. Meandry ewolucji" tego samego autora. Na zdjęciach krater impaktowy Pingualuit w kanadyjskim Quebecu (moim zdaniem jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi) oraz przykład adermoglyfii (ADG, adermatoglifia, Choroba Utrudnień Imigracyjnych) - rzadkiej i słabo zbadanej choroby genetycznej skutkującej brakiem linii papilarnych i związanej z mutacją genu SMARCAD1.
Ale "Okruchy ewolucji" to nie tylko te dwa rozdziały, jest jeszcze dwanaście innych zebranych w trzech aktach: "Ewolucji Człowieka", "Ewolucji Życia" i "Ewolucji Planetarnej". Wszystkie rozdziały m.in. "Dlaczego się starzejemy? I dlaczego umieramy?", "Do czego służą nam linie papilarne?" czy "Dlaczego ludzie są praworęczni?" napisane zostały w formie łatwo przyswajalnych esejów sięgających w głąb biologii ewolucyjnej, paleoantropologii, paleontologii, socjologii i geologii. Oczywiście większość wiedzy zawartej w "Okruchach ewolucji" dla specjalistów nie będzie niczym nowym, ale laicy na pewno dowiedzą się z książki Ryszkiewicza wielu ciekawych faktów i teorii. Dziwnym krokiem ze strony wydawnictwa DEMART było umieszczenie w książce zarówno czarnobiałych, jak i kolorowych zdjęć tej samej treści (te ostatnie znajdują się na końcu książki w ośmiostronicowej wklejce). Nie można było od razu zilustrować książki kolorowymi zdjęciami? Brak wyjustowania tekstu w poszczególnych rozdziałach książki też jest niecodziennym zabiegiem. Mnie akurat nie razi zbytnio, ale przydałaby się większa staranność w zakresie edytorskim i foto-edytorskim.
Wracając do kraterów impaktowych Ryszkiewicz w interesujący sposób opisuje wszystkie najważniejsze ziemskie astroblemy m.in. Sudbury w Kanadzie, poznański impakt w Morasku (ukłon w stronę rodzimych wielbicieli meteorytów), jukatański Chixculub czy amerykański słynny krater uderzeniowy Barringera. Zabrakło mi mimo wszystko choćby wzmianki o rosyjskich impaktach tunguskim i czelabińskim. Chcecie wiedzieć dlaczego marsjańskie wulkany tarczowe np. Olympus Mons są ponad trzykrotnie wyższe i znacznie rozleglejsze od najwyższych szczytów Himalajów czy Karakorum? Rozwiązanie tkwi w astenosferze, tektonice płyt, a także w tzw. punktach gorąca znajdujących się chociażby pod wulkanami hawajskimi. Zachęcam do czytania. A ja zabieram się powoli za "Homo sapiens. Meandry ewolucji" tego samego autora. Na zdjęciach krater impaktowy Pingualuit w kanadyjskim Quebecu (moim zdaniem jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi) oraz przykład adermoglyfii (ADG, adermatoglifia, Choroba Utrudnień Imigracyjnych) - rzadkiej i słabo zbadanej choroby genetycznej skutkującej brakiem linii papilarnych i związanej z mutacją genu SMARCAD1.
Subskrybuj:
Posty (Atom)