wtorek, 9 lutego 2016

Scream (1981) - recenzja

Na 15 lat przed premierą słynnego teen slashera Wesa Cravena "Krzyk" ("Scream", 1996) Byron Quisenberry zrealizował "Scream" (1981) - osadzony w wymarłym miasteczku westernowym slasher, który na DVD wydał Code Red. Początek filmu przykuwa uwagę: kamera porusza się po pokoju i filmuje trzy drewniane figurki - dwie z nich są pozbawione głów, trzecia dzierży wymazany krwią tasak. Jej oczy zaczynają się poruszać. Grupa dwunastu wielbicieli raftingu po Rio Grande postanawia przenocować w westernowym mieście-widmie. Dlaczego? Nieistotne. Nocą zaczynają ginąć po kolei uśmiercani przez niewidocznego sprawcę (albo niewidzialną siłę). W ruch idzie m.in. tasak, siekiera, czy kosa - wszystkie z tych narzędzi zbrodni wiszą na deskach.

Zdaje sobie w pełni sprawę że "Scream" jest uznawany za jeden z najnudniejszych slasherów lat 80-tych, ale osobiście coś mnie przyciąga do tego taniutkiego slashera. Akcja filmu wlecze się niczym ślimak, bywa pozbawiona życia, postaci zachowują się idiotycznie, a sceny morderstw następują poza kadrem. Niemniej co mnie urzekło w "Scream" to złowieszcza atmosfera westernowego miasteczka sprzyjająca grze domysłów. Nadto film jest przesycony niepokojącymi odgłosami: skrzypienie, złowrogi dzwon, stąpanie końskich kopyt, głęboki oddech. Zatem kto lub co zabija uwięzionych w nim ludzi? Mam co do tego nieco wydumaną teorię. Ciekawostką w anemicznym i pozbawionym sensu, acz bez wątpienia klimatycznym horrorze Quisenberry'ego jest to że giną w nim wyłącznie mężczyźni. Przypadła mi do gustu postać tajemniczego jeźdźca konnego i żeglarza Charlie Wintersa, w którą wcielił się Woody Strode. "Scream" został nakręcony w ciągu zaledwie 12 dni, a scena otwierająca powstała w apartamencie reżysera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz