czwartek, 28 października 2021

Bastard Out of Carolina (1996) - recenzja

 
Niech was nie zmyli 'telewizyjna' okładka niniejszego dramatu, gdyż "Bękart z Karoliny" to film smutny i brutalny, w którym mamy sceny przemocy wobec dziecka (w tym seksualnej). Jena Malone jest po prostu fenomenalna w roli 12-letniej Bone, która pada ofiarą ojczyma-pedofila imieniem Glen (Ron Eldard). Z Glenem wiąże się jej matka, Anney (pamiętna z "Autostopowicza" Jennifer Jason Leigh) po tragicznej śmierci jej pierwszego męża.

To mocny i przerażający film w stylu "The Girl Next Door" (2007), "In a Glass Cage" (1986) czy "War Zone" (1999), znakomicie zagrany i boleśnie prawdziwy. Niektóre jego fragmenty ocierają się o najczystszy horror, a scena pobicia i gwałtu jest autentycznie nieprzyjemna.

Próbowałem po seansie wczuć się w sytuację bitego pod pozorem utrzymania dyscypliny, maltretowanego, opuszczonego i wykorzystywanego seksualnie dziecka. To są rany w psychice, które nigdy się nie zagoją. Ofiara (w filmie 12-letnia Bone) pod wpływem przeżywanego bólu staje się obojętna, apatyczna, buduje wokół siebie ochronny mur, który jednak w końcu zaczyna pękać. Kiedy w dzieciństwie padamy ofiarami przemocy i seksualnej agresji, to często staramy się tłumić te bolesne wspomnienia, zamiast odważnie stawić im czoła. Ofiary przemocy domowej i gwałtów zazwyczaj obwiniają siebie o to, co się stało. Czują się winne, choć nie powinny. Mają trudności z otwarciem się i zaufaniem innej osobie, tej, która szczerze wysłucha i okaże wsparcie.

W "Bastard Out of Carolina" Glen w perfidny sposób niszczy dzieciństwo Bone. To raczej ciężki i traumatyczny film, o którym ciężko zapomnieć po seansie. Osobiście mocno przepadam za kinem konfrontacyjnym, zmuszającym do myślenia i emocjonalnej reakcji, nawet negatywnej. Dlatego też uwielbiam posępną, mroczną, agresywną i smutną sztukę (muzykę, literaturę,  poezję) - pozwala mi ona odczuwać, porusza, uderza niczym taran nie pozostawiając obojętnym.  

Film trudny, będący adaptacją powieści Dorothy Allison, której nie czytałem, niemniej wart obejrzenia. W roli wujka Earla Michael Rooker, znany z "Henry: Portrait of a Serial Killer" (1986) Johna McNaughtona, pojawia się także na krótko Christina Ricci. 

"I lived in a world of shame. I hid my bruises as if they were evidence of crimes I had committed."

 "Moving made me feel ghostly, unreal, unimportant."

środa, 27 października 2021

Progulka po eshafotu/ Spacer po szafocie (1992) - recenzja

Intrygująca i zapomniana rosyjska fantasmagoria utrzymana w estetyce fantasy horroru. Para nowożeńców wybiera się wypocząć na łono natury, gdzieś głęboko w leśną rosyjską prowincję. Kobieta i mężczyzna proszą o wynajęcie im pokoju na miesiąc od babci, która mieszka w odległej, prawie całkowicie opuszczonej wiosce. Staruszka odmawia. Para postanawia zatem przenocować w walącej się, drewnianej chatce blisko tajemniczego jeziora. Następnego ranka zaczynają się niewytłumaczalne, przerażające wydarzenia - wnętrze opuszczonej chatki zamienia się w luksusowy apartament z wykwintnym, egzotycznym jedzeniem i piciem. To nie koniec dziwnych wydarzeń, z którymi wiąże się postać zwariowanego łysego naukowca. Więcej nie zdradzę.  

Cóż za frapujący i minimalistyczny rosyjski film grozy/mistyczny thriller. Niestety nie miałem okazji widzieć oryginalnej 123 minutowej wersji, jedynie przemontowaną i przeznaczoną na DVD wersję 84-minutową. Tak czy owak "Spacer po szafocie" odznacza się gęstą aurą niesamowitości. Małżonek przez długi czas próbuje znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego, co się dzieje. Może to hipnoza? Albo oniryczny koszmar? A jeśli to sen, to niech trwa jak najdłużej… Tylko że już nie ma odwrotu.

Trochę śmiałej nagości, odrobina gore (krwawiący topór kata wbity w pień, atak pijawek), mroczne zakończenie, delikatny wpływ "The Evil Dead" (1981) Sama Raimi czy "From Beyond" (1986) Stuarta Gordona. Para głównych aktorów tak sobie przypadła do gustu na planie, że po nakręceniu filmu wzięła ślub.

Ok, zrobiłem mały research i ponad dwugodzinną wersję możecie obejrzeć tutaj:

https://cccp-film.ru/video/sovetskie-filmy/progulka-po-yeshafotu-1992.html

poniedziałek, 25 października 2021

Variola Vera (1982) - recenzja

                                                 

Jugosłowiański dramat medyczny z elementami horroru. Film raczej zapomniany, ale całkiem dobry i realistyczny. Ostatnia znacząca epidemia ospy prawdziwej (patogen Variola vera) miała miejsce w 1972 roku w Belgradzie (dawna Jugosławia, obecnie Serbia). Pacjentem zero okazał się pielgrzym z Albanii, Ibrahim Hoti, który przywlókł zarazę z Dalekiego Wschodu (konkretnie z Iraku). Natomiast w szpitalu  centralnym w Belgradzie pielęgniarki, lekarzy i innych pacjentów zarażał 31-letni nauczyciel Latif Mumdžić, który zmarł wskutek krwotoku wewnętrznego. W wyniku epidemii w Belgradzie i prowincji Kosowo zmarło jedynie 35 osób - głównie dzięki zdecydowanej reakcji jugosłowiańskiego rządu. Kwarantanna szpitala przy użyciu wojska, kordony sanitarne wiosek i dzielnic, blokady dróg, zakaz zgromadzeń, zamknięcie granic na okres 2 miesięcy, skuteczna wakcynacja praktycznie całej ówczesnej populacji Jugosławii (18 milionów ludzi).

Ten porządnie zagrany i chwilami trzymający w napięciu film warto obejrzeć w czasie pandemii koronawirusa Sars-Cov-2 wywołującego chorobę Covid19. Mamy tutaj do czynienia z paniką i niedowierzaniem pacjentów, lekarzy i pielęgniarek zamkniętych w szpitalu objętym kwarantanną. Tak jak jednak wspomniałem epidemia groźnego zarazka została w komunistycznym Belgradzie szybko zdławiona. A koronawirus nadal zaraża tysiące ludzi na świecie, gdyż niektórzy nie chcą się szczepić z różnych, najczęściej wydumanych powodów. Oprócz epidemii koronawirusa mamy także obecnie epidemię foliarstwa i teorii spiskowych. Czwartą falę pandemii podsyca z jednej strony tolerowanie przez rząd PiSu szkodliwych ruchów antyszczepionkowych, z drugiej brak uprzywilejowania osób, które w trosce o dobro swoje i innych się zaszczepiły. A skuteczna szczepionka to element survivalu w czasie pandemii, co też udowodniły różnorodne historyczne epidemie. I nikt mnie nie przekona do zmiany zdania, mimo że jestem już tym przedłużającym się stanem pandemii zmęczony. Bycie czujnym i ostrożnym w ogólnym rozrachunku popłaca.

Rządzący odpowiadają teraz za każdą śmierć spowodowaną opóźnieniem operacji, zabiegu, spóźnienia karetki, braku miejsca w szpitalu, braku dostępu do OIOM. Tego wszystkiego można było uniknąć gdybyśmy zaszczepili  przynnajmniej 90% społeczeństwa. Wszystko jednak zostało puszczone na żywioł. Wskutek tysięcy zgonów na Covid zniknęło już miasto wielkości Jeleniej Góry. I zapewne dzięki inercji obecnej  władzy oraz ruchom antyszczepionkowym umrą jeszcze tysiące ludzi.

Duży plus za całkiem niezłe efekty specjalne, konsultację filmu z wirusologami i epidemiologami oraz za niepokojącą muzykę. Kolejny, już 'czysty' film grozy Gorana Markovica "Vec Vidjeno" z 1987 roku również jest wart obejrzenia.

piątek, 22 października 2021

Outer Space (1999) - recenzja

"Outer Space"  to eksperymentalny (awangardowy) krótki metraż, w którym reżyser Peter Tscherkassky używa materiału filmowego ze słynnego horroru "Istota" aka "The Entity" (1981) z Barbarą Hershey w roli głównej kreując auralny, wizualny i fantasmagoryczny koszmar. W "Outer Space" mamy do czynienia z destrukcją montażu, oświetlenia, koherentnej narracji i tym samym z chaotyczną metamorfozą, zniekształconą mutacją "Istoty". Potworność i obłęd. Duplikaty Barbary Hershey, atak nieznanej siły na dom, a potem na taśmę filmową, na sam film, a także na jego widzów. Jestem pod wrażeniem.

Do obejrzenia (albo przetrwania) w dobrej jakości poniżej:

https://vimeo.com/314251447

Czy można stworzyć coś autorskiego posługując się materiałem filmowym z innego filmu? :-) Jak widać można zahaczając o zły sen.

wtorek, 19 października 2021

Misanthur "Ephemeris" (2021) - recenzja

                                
"Żywię podziw tylko dla dwóch rodzajów ludzi: dla tych, co w każdej chwili mogą oszaleć, i dla tych, co w każdym momencie mogą odebrać sobie życie. Tylko oni robią na mnie wrażenie, gdyż jedynie w nich kłębią się wielkie namiętności i wykluwają wielkie przemiany." - Emil Cioran, "Na szczytach rozpaczy".

Nieprzypadkowo rozpoczynam recenzję "Ephemeris" black metalowego Misanthur od cytatu z "Na szczytach rozpaczy" podówczas młodego, 22-letniego filozofa Emila Ciorana, gdyż nad tą płytą unosi się mroczny duch mizantropii charakterystycznej dla jego twórczości. Sam miałem okazję czytać ten manifest nihilizmu jeszcze przed osiągnięciem trzydziestki i wywarł na mnie spore wrażenie jako swoista próba odreagowania młodego, pogrążonego w depresji i kompletnie zagubionego człowieka. Miałem w swoim życiu dość intensywny okres zagłębiania się w literaturę mroczną, chłodną, gorzką, często nihilistyczną ("Podróż do kresu nocy" Celina z 1952 roku, wiersze Georga Heyma, Georga Trakla, Charlesa Baudelaire'a, Kazimierza Ratonia, etc.) Niewykluczone, że wrócę kiedyś do tych książek i tomików z mojej prywatnej biblioteki, ale obecnie jestem i tak przytłoczony nadmiarem nieprzeczytanej literatury (zwłaszcza popularnonaukowej, którą uwielbiam i czasem tutaj recenzuję). A także ogromem nie przesłuchanej muzyki. W zasadzie przez lata znacznie ograniczyłem pisanie tutaj recenzji - z powodu braku czasu i weny twórczej. Z drugiej strony opisuję zazwyczaj płyty, które mi się podobają. Szkoda mi cennego czasu na pisanie o muzyce, która kompletnie nie trafia w moje gusta. 

W debiutanckim albumie "Ephemeris" częstochowskiego Misanthur szczególnie przypadła mi do gustu wielowymiarowość, mnogość ciekawych aranżacji i użytych stylistyk. Ten album to istny amalgamat różnorodności, zachwycająco spójny, gęsty i wymagający wgryzienia się, skupienia. To nie jest muzyka łatwa do przyswojenia, ale jest w niej coś intrygującego, hipnotycznego, uwodzicielskiego. Trafia do mnie ten album szczególnie dlatego, że od lat głęboko siedzę w doom metalu (funeral, doom death, black doom, atmospheric doom), a "Ephemeris" mimo kilku eksplozji galopującej black metalowej agresji (np. w cioranowskim "On the Heights of Despair" czy w "Black Clouds and Silver Linings") jest utrzymany w umiarkowanych tempach. Nie sposób wspomnieć o wpływach dark jazzu (cudowny fragment w "Entering the Void" na myśl przywodzący Bohren & and the Club of Gore), ambient black metalu, depresyjnego black metalu, dark ambientu, industrialu, post-rocka/metalu, a nawet onirycznego shoegaze'u, które zostały w zgrabny i skondensowany sposób inkorporowane do monolitycznej całości. Także wokale są ogromnie zróżnicowane (zarówno męskie, jak i żeńskie), co nadaje "Ephemeris" niezaprzeczalnie unikalnego charakteru. W dodatku nastrój tego albumu jest raczej duszny, gęsty, mroczny, chwilami zwodniczo piękny i delikatny ("Essence").

W zasadzie trudno wyróżnić mi tutaj ulubione piosenki. Zwrócę uwagę na depresyjno-melancholijny numer tytułowy, który kojarzył mi się ze słuchaniem takich zespołów jak np. wczesny Bethlehem, Lifelover, Eudaimony; posępny, zahaczający o black doom i w finale bardzo gwałtowny "The Serpent Crawls" (na myśl przychodzą mi tutaj zespoły pokroju The Ruins of Beverast czy Unholy) oraz eteryczny, shoegazowo-ambientowy "Essence" z przyjemnymi gościnnymi wokalami Agnieszki Leciak (Lycia, Klimt 1918, Alcest, etc.) Oczywiście zespoły, które tutaj wymieniam są tylko i wyłącznie moim subiektywnym skojarzeniem, członkowie Misanthur mogą słuchać odmiennych artystów. Zresztą mam wrażenie, że "Ephemeris" w trakcie słuchania robi się coraz bardziej mroczny i apokaliptyczny, by osiągnąć apogeum mizantropii w "Crush the Stone with the Sea". 

Wkroczcie z tym albumem w otchłań - tak jak w głośnym filmie Gaspara Noe "Enter the Void". Szkoda, by "Ephemeris" przeszedł bez większego echa, gdyż Misanthur to zespół z dużym potencjałem. Tworzą go Hellscythe i Draugr, premiera płyty 15 października via Seasons of  Mist. Odsłuch poniżej:

https://misanthur.bandcamp.com/album/ephemeris

niedziela, 17 października 2021

Hands of Purple Distances (1962) - recenzja

Lubię oglądać filmy krótkometrażowe, gdyż często są zapomniane i niedoceniane. "Hands of Purple Distances" to oniryczny koszmar o kobiecie, która zdaje się przed czymś uciekać przez pola i las. Przed przeznaczeniem? Przed traumą? Mroczny i niepokojący krótki metraż z chaotycznym dźwiękiem i nielinearną strukturą rodem z jakiejś halucynacyjnej fantasmagorii - w trakcie seansu miałem skojarzenia choćby z "Tetsuo" (1989) czy "Begotten" (1990). A przecież ten surrealistyczny filmik z Serbii jest z 1962 roku. 

No cóż, jestem pod wrażeniem. 

https://www.youtube.com/watch?v=pUQmtoeAygI

Twin Tribes i Lebanon Hanover 16 października 2021 roku, Zaklęte Rewiry (fotorelacja)

 





Mimo stale rosnącej liczy przypadków zakażeń szczepem delta (zwłaszcza na Podlasiu i Lubelszczyźnie) postanowiłem wybrać się do Wrocławia na pierwszy mój koncert klubowy od czasu festiwalu Castle Party 2021. Po pierwsze, jestem od 4 miesięcy zaszczepiony, co trochę niweluje ryzyko ciężkiego przechorowania Covid-19, choć ryzyko zakażenia na koncercie klubowym (wśród wielu ludzi) istnieje i będzie istnieć, dopóki koronawirus Sars-Cov-2 nie zniknie w społeczeństwie (co jest w najbliższej przyszłości wątpliwe). Po drugie, może to ostatnia okazja, by zobaczyć bieżącą jesienią koncerty zagranicznych wykonawców na żywo, gdyż niektóre zespoły np. Eluviete czy Borknagar już odwołały europejskie trasy. Także w pełni świadom ryzyka wybrałem się do Wrocławia na koncert Twin Tribes i Lebanon Hanover. Klubu wcześniej nie znałem, zatem do Zaklętych Rewirów zawitałem po raz pierwszy - po spotkaniu ze znajomą i krótkiej włóczędze po Wrocławiu.

Muszę się przyznać, że jechałem głównie na Twin Tribes, gdyż Lebanon Hanover widziałem na żywo do tej pory dwa razy. Gdyby nie support Amerykanów to raczej bym nie przyjechał. I tak z powodu nocnego powrotu pociągiem do domu nie mogłem zobaczyć koncertu Lebanon do końca. Ogromnie lubię Twin Tribes z Teksasu. To esencjonalny darkwave/post-punk/coldwave, brzmieniowo nawiązujący choćby do pierwszych albumów The Cure. Także image duetu jest na wskroś gotycki. Ogromnie cenię  w subkulturze gotyckiej to, że jest unikatowo tożsamościowa, pięknie akceptująca odmienność (przynajmniej tak powinno być, w realu z tym bywa różnie). Wracając jednak do koncertu Amerykanie zagrali znakomicie. Żywiołowo, z zaraźliwą pasją, po prostu pełna profeska i zaangażowanie. Duet z Teksasu czuje brzmienia gotyckie wybornie i nic dziwnego, że uznawany jest za obiecujący zespół. 

Set-lista Twin Tribes: "Intro", "Shadows", "The Vessel", "Heart & Feather", "The River", "Portal to the Void", "Tower of Glass", "Dark Crystal", "VII", "Talisman", "Perdidos", "Obsidian" i w finale "Fantasmas". 

Czekając na koncert Lebanon Hanover dowiedziałem się, że w trakcie masakry w Kongsbergu zginęła Andrea Haugen znana z Aghast czy Hagalaz Runedance. Tragiczna śmierć artystki zabitej z łuku przez zapewne chorego psychicznie fanatyka, ponieważ znalazła się w złym miejscu o nieodpowiednim czasie. Posłuchajcie "Hexenrei im zwielicht der finsternis" (1995) poniżej. A co do koncertu Lebanon Hanover nie jestem ogromnym fanem tego zespołu, choć mają piosenki, które bardzo lubię np. "The Last Thing". Jednak ich koncerty niewątpliwie potrafią przyciągać tłumy. I tak było w Zaklętych Rewirach. Czuć było sceniczne zaangażowanie zarówno Larissy, jak i Williama. Na pewno jednak ich minimal wave potrafi być hipnotyczny, intensywny, nostalgiczny, mocno specyficzny. Fenomen tego zespołu (tj. Molchat Doma czy She Past Away) wydaje się być zasłużony.

Set-lista: "Intro", "Golden Child", "Alien", "Die World II", "No One Holds Hands", "Favourite Black Cat", "Northern Lights", "Stahlwerk", "Albatross", "Digital Ocean", "I Have a Crack", "Gallowdance", "Kunst", "Schwarzenegger Tears", "Totally Tot", "The Last Thing", "Come Kali Come".

Do posłuchania Aghast:

https://ordomcm.bandcamp.com/album/aghast-hexerei-im-zwielicht-der-finsternis

piątek, 15 października 2021

Caspar Henderson "Księga zwierząt niemalże niemożliwych" - recenzja

                             

Przeczytałem ten nowoczesny bestiariusz z niekłamanym zachwytem starannie dawkując sobie poszczególne rozdziały, gdyż to doprawdy fascynująca i wielowymiarowa książka. Dziennikarz popularnonaukowy Caspar Henderson oprócz dużej dawki biologii zawarł w "Księdze zwierząt prawie niemożliwych" (wydawnictwo Marginesy) liczne odniesienia do paleontologii, historii sztuki, filozofii naturalnej, psychologii i ekologii. Fascynująca, cudownie spójna i z werwą napisana pozycja popularnonaukowa omawiająca od liter A do Z 27 dziwacznych zwierząt (m.in. niesporczaki, aksolotl, danio pręgowany, homo sapiens, ksenofiofor, motyl morski, ustonóg, rekin chochlik - mitsukurina, krab Yeti - Kiwa hirsuta, żółw skórzasty, itd.), z fantazyjnymi rysunkami przeróżnych przedstawicieli flory i fauny oraz z  pomysłowymi przypisami na marginesach. Zwierzęta omówione w tym współczesnym bestiariuszu są jednak prawdziwe w odróżnieniu od tych zmyślonych w średniowiecznych bestiariuszach czy fantazyjnych kreatur Franza Kafki, H.R Gigera (ksenomorf, Obcy) i Jose Luisa Borgesa ("Book of the Imaginary Beings"). 

Ta książka potrafi czytelnika zadziwić i skłonić do refleksji. Kiedy czymś się zachwycamy to wówczas stajemy się lepszymi ludźmi, bardziej skłonnymi do okazywania empatii i współczucia. Warto zachwycać się zarówno szeroko pojętą nauką, jak i sztuką, gdyż jest to niezbędne do wzbogacenia naszego życia o nową wiedzę i głębokie doznania estetyczne. Nauka i sztuka (np. muzyka, poezja, literatura sci-fi, etc.) często koegzystują ze sobą wzajemnie się uzupełniając - nierzadko naukowcy inspirują się sztuką, a artyści nauką. Ja sam do tej pory uwielbiam się uczyć (nawet powierzchownie) nowych rzeczy. Kiedyś nawet marzyłem o tym, by "wiedzieć wszystko", choć zdaję sobie sprawę, że to kompletnie niemożliwe. Wiedza jest czymś doprawdy niezwykłym, portalem do zachwytu, podobnie jak aktywna partycypacja w tworzeniu czegoś np. muzycznego dzieła. 

Wyborna lektura. Na zdjęciach ilustracyjnych niesporczak i murena tygrysia. Kilka wybranych cytatów:

"Innymi słowy nie patrzcie na to, co ludzie mówią, co myślą i w co wierzą, lecz na to, co rzeczywiście robią i jakie są faktyczne skutki ich działań."

"Nie ulega wątpliwości, że potwór z 'Obcego' jest czymś więcej niż kopią mureny, łączy bowiem w sobie również cechy owada i humanoidalnego szkieletu rodem z obrazu Petera Bruegela Starszego 'Triumf śmierci''.

"Bo w życiu każdego z nas przychodzi taki moment, często nie dający się żadną miarą przewidzieć ani racjonalnie uzasadnić, kiedy jedyna postawa jaką musimy przyjąć to zaangażowanie - moment, w którym nadajemy czemuś znaczenie, zajmujemy stanowisko, zaczynamy kochać (albo w którym nam się to nie udaje). Oczywiście doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, że wszystko, co ma dla nas wartość, wszystko, czemu jesteśmy wierni, i wszystko, co kochamy, wcześniej czy później utracimy..."

Do posłuchania nowy album Islandek z Kaelan Mikla:

https://kaelanmikla.bandcamp.com/album/undir-k-ldum-nor-urlj-sum

Hausu/ House (1977) - recenzja

                                      
Kopę lat nie widziałem "Hausu". Recenzowałem tą psychodeliczną parodię horroru zarówno na Danse Macabre, jak i na IMDb (4 października 2007 roku). Pamiętam, że oglądałem "House" po japońsku na długo zanim ten film ukazał się z angielskimi napisami w ramach Criterion Collection. I już wówczas psychodeliczna parodia horroru o duchach w reżyserii Nobuhiko Obayashi zachwyciła mnie całkiem mocno. Przede wszystkim ogromną kreatywnością i fantazją jak na lata powstania (końcówka lat 70-tych).

Można "Hausu" śmiało przyrównać pod kątem pomysłowości do takich filmów jak "The Evil Dead" (1981) Raimiego, "Sok z żuka" (1988), "Mordercze klauny z kosmosu" (1988) braci Chiodo oraz do niskobudżetowych horrorów Williama Castle'a. To film wysmakowany, stylowy, piękny kolorystycznie i baśniowy a la "Suspiria" (1977) czy "Phenomena" (1984) Dario Argento. Jednocześnie wyjątkowo pocieszny, kreskówkowy i ogromnie psychodeliczny. Ekscentryczna fantasmagoria nie pozbawiona akcentów humorystycznych.

Reżyser Obayashi w tej unikalnej opowieści o 7 uczennicach (o imionach tj. Fantasy, Kung-Fu i Melody), które trafiają do nawiedzonego zamku pewnej cioteczki stosuje eksperymentalny metody filmowania: niekonwencjonalne metody kręcenia, animację stop-motion, kalejdoskopowe kolory, pomysłowy montaż, interludia muzyczne, itd. Z  tego też względu mamy tutaj do czynienia z jednym z najbardziej ekscentrycznych horrorów lat 70-tych.  

Dla niektórych widzów "Hausu" będzie irytujący, inni zakochają się w jego psychodelicznej atmosferze. Ja należę do tej drugiej grupy, gdyż jak tu nie polubić eleganckiego filmu, w którym znajdziemy m.in. żarłoczny fortepian, tańczący szkielet, latającą odciętą głowę ze studni czy białego kota zjawę (Snowy). Toż to William Castle  ("House on Haunted Hill", "The Old Dark House") na psychodelikach! 

Film powinien przypaść do gustu nawet dzieciakom, które siedzą w po uszy w mandze. Zapewne przypadnie też do gustu fanom azjatyckiego kina, którzy uwielbiają "Squid Game" (2021), głównie ze względu na ekscentryczną scenografię.

czwartek, 14 października 2021

Of the Wand and the Moon "Your Love Can't Hold This Wreath of Sorrow" (2021) - recenzja

8 października 2021 roku za pośrednictwem niemieckiej industrialnej Tesco ukazał się album, na który osobiście długo czekałem - "Your Love Can't Hold Tthis Wreath of Sorrow" duńskiego projektu/zespołu neofolkowego Of the Wand and the Moon. Na czele Of the Wand and the Moon stoi eks-gitarzysta melodyjnego doom death metalowego zespołu Saturnus, który darzę sporą estymą i miałem okazję kiedyś wiedzieć na żywo. Zresztą Of the Wand and the Moon także widziałem na scenie kilka lat temu w Poznaniu i miło wspominam ten doskonały koncert.

Najnowszy album Of the Wand and the Moon "Your Love Can't Hold This Wreath of Sorrow" (godny następca "The Lone Descent" z 2011 roku) to idealna muzyka do posłuchania chłodną i posępną, acz nieodparcie czarującą jesienią. To bardzo emocjonalny album, przesycony aurą smutku i melancholii, doskonały do słuchania w samotności. Piosenki z "Your Love Can't Hold This Wreath of Sorrow" potrafią w subtelny sposób oddziaływać na słuchacza, zwłaszcza gdy zmaga się z wątpliwościami, tęsknotą, poczuciem rozczarowania. Wówczas smutna i introspektywna muzyka robi się szczególnie bliska.

W rzeczy samej "Your Love Can't Hold This Wreath of Sorrow" jest albumem mogącym służyć jako soundtrack do jakiegoś tonącego w strugach deszczu filmu noir czy fatalistycznego romansu zakończonego niezwykle bolesnym, łamiącym serce rozstaniem. Kim Larsen jako źródło inspiracji przy tworzeniu muzyki na "Your Love..." wskazał piosenki Lee Hazlewooda, Leonarda Cohena i Serge Gainsbourg'a czy soundtracki filmów z lat 70-tych (może Herzog, Fassbinder, Wenders?) Nadal jest to jednak przepiękny dark folk/melancholijny neofolk, do jakiego Of the Wand and the Moon przez lata przyzwyczajał lojalnych słuchaczy. 

Które piosenki warto wyróżnić na "Your Love Can't Hold This Wreath of Sorrow"? Na pewno chwytliwe, acz nadal cudownie melancholijne "Whispers of the Past", "Let's Take a Ride (My Love)" i "Nothing for me here", raczej kakofoniczny i hałaśliwy "Fall from View", wyciszony i eteryczny "Les Journées Sans Fin Et Les Nuits Solitaires (Endless Days and Lonely Nights)" czy króciutki "Williamsburg Bridge". 

Płyta dla słuchaczy, którzy doznali w życiu wyalienowania, odrzucenia, bólu rozstania z partnerem/partnerką czy przyjacielem/przyjaciółką. Płyta kontemplacyjna, acz zdecydowanie bardziej energiczna niż poprzednie albumy Of the Wand and the Moon. Posłuchajcie koniecznie.

https://tescogermany.bandcamp.com/album/your-love-cant-hold-this-wreath-of-sorrow

https://www.youtube.com/watch?v=nY3NMFCPS7g 

"The secret of joy is the mastery of pain"

 "Always the same wish, not to have to lie, but we will, of course, at the first sign of danger, of vulnerability, of jealousy, of withdrawal; we will lie to make an illusory relationship, a perfect one, without wounds."

"I can only connect deeply or not at all." 

"If I love you, it must be because we shared, at some moment, the same imaginings, the same madness, the same stage." - Anais Nin.

Atak łucznika w Kongsberg

                                      

13 października 2021 roku o godzinie 18.13 lokalnego czasu 37-letni obywatel Danii Espen Andersen Bråthen zaczął strzelać z łuku do klientów i pracowników supermarketu Coop Extra w norweskim mieście Kongsberg (populacja 26 000 mieszkańców). Atak kontynuował także na zewnątrz supermarketu, w innych miejscach strzelając strzałami z łuku do przypadkowych osób, w tym do policjanta poza służbą, który został ranny. Morderca łącznie zabił 5 osób w wieku od 50 do 70 lat i ranił dwie. Został zatrzymany po przekroczeniu rzeki Numedalslågen, w trakcie konfrontacji z norweską policją 34 minuty po rozpoczęciu masowego ataku. Policjanci użyli broni palnej oddając strzały ostrzegawcze.

Generalnie 37-latek był znany lokalnej policji choćby z powodu grożenia własnej rodzinie, włamania i posiadania małej ilości haszyszu w 2012 roku. Lokalne media podają także że to islamski konwertyta, ale póki co norweska policja tego nie potwierdza, choć brane jest pod uwagę terrorystyczne tło ataku. 

To najbardziej śmiercionośny atak na terytorium Norwegii od czasu masakry dokonanej przez prawicowego ekstremistę Andersa Behringa Breivika 22 lipca 2011 roku, w wyniku której zginęło 77 osób. 

Tak czy owak takie masowe morderstwa czy ataki terrorystyczne (motywu sprawcy dotąd nie ujawniono) mogą się zdarzyć wszędzie, nawet w sennym norweskim miasteczku, o którym niewiele się do tej pory w prasie mówiło. Sprawca oprócz łuku i strzał miał także przy sobie nóż. 

Trzeba przyznać, że łuk strzelecki nie jest powszechnie używaną bronią w trakcie mass shootings. Jak widać potrafi być jednak śmiercionośny. 

Do ataku w szkole przy użyciu łuku bloczkowego doszło w 2012 roku w stanie Wyoming (USA). Być może wcześniej  czy później także dochodziło do takich eksplozji bezsensownej przemocy, acz musiałbym zrobić w tym kierunku mały research.

 https://www.reuters.com/article/us-usa-shooting-wyoming-idUKBRE8B100L20121202 

EDIT: W wyniku ataku mordercy straciła życie Andrea Haugen, eks-żona Samotha z Emperor, znana z dark ambientowego Aghast, Nebelhexe, Hagalaz Runedance oraz Aghast Manor. Andrea udzielała się także w Cradle of Filth oraz gościła na albumie black metalowców z Satyricon "Nemesis Divina" z 1996 roku. Smutna wiadomość, gdyż była przypadkową ofiarą - tak jak pozostałe cztery. Dodatkowo wyszło później na jaw, że większość ofiar mordercy zginęła od ciosów nożem, gdyż sprawca po urządzeniu jatki w supermarkecie włamał się do domów ofiar. Czy tak było z Andreą?

poniedziałek, 11 października 2021

Paryskie katakumby w 1861 roku

                                                               





Uwielbiam pionierskie zdjęcia paryskich katakumb wykonane w 1861 roku przez francuskiego pioniera fotografii Felixa Nadara (Gaspard-Félix Tournachon, pseudonim Nadar). Owszem, to właśnie te zdjęcia zrobione przy użyciu sztucznego oświetlenia ('baterii' Bunsena) przyczyniły się do uczynienia paryskich katakumb popularnym miejscem do zwiedzania przez żądnych mocnych wrażeń paryżan. Nadar był cenionym i radykalnym paryskim fotografem. Oprócz zrobienia licznych zdjęć katakumb i kanałów Paryża trudnił się także fotografią portretową, wykonał m.in. portrety Victora Hugo, George Sand, Charlesa Baudelaire'a czy Honoré de Balzaca. 

Nadar fotografował niekończące się rzędy ludzkich czaszek i kości, a do przedstawienia pracy ludzkiej w gęstniejącym mroku katakumb (z powodu 18-minutowego czasu ekspozycji) użył manekinów. 

"I had judged it advisable to animate some of these scenes by the use of a human figure — less from considerations of picturesqueness than in order to give a sense of scale, a precaution too often neglected by explorers in this medium and with sometimes disconcerting consequences. For these eighteen minutes of exposure time, I found it difficult to obtain from a human being the absolute, inorganic immobility I required. I tried to get round this difficulty by means of mannequins, which I dressed up in workmen’s clothes and positioned in the scene with as little awkwardness as possible."

Sportretował też samego siebie na tle ściany ludzkich czaszek i kości. Obecnie jedynie malutka część labiryntu paryskich katakumb jest dostępna dla turystów, pozostałe części od dekad toną w ciemnościach i czekają na eksploratorów znanych w Paryżu jako cataphiles.

The Appointment (1981) - recenzja

Mało znany, a w zasadzie zapomniany brytyjski horror nadnaturalny z 1981 roku ze przerażającym prologiem, w którym uczennica Sandy Freemont wraca skrótem z próby skrzypcowej przez niewielki las zwany Cromley Wood. Do domu ma niedaleko, lecz po drodze zaczyna słyszeć złowieszczy śmiech dzieci i ktoś wzywa jej imię. Dziewczynka zatrzymuje się i... nagle staje się coś, co przyprawiło mnie o dreszcze. Zaiste to jeden z najbardziej sugestywnych fragmentów w kinie grozy z lat 80-tych. Zresztą obejrzyjcie go sami i dajcie znać czy wam się spodobał.

https://www.youtube.com/watch?v=9PckpAtvAVw

Znany z wyśmienitego "The Wicker Man" (1973) Edward Woodward wciela się w "The Appointment" w postać inżyniera Iana, który oświadcza córce Joanne (Samantha Weysom), że nie weźmie udziału w jej szkolnym występie. Dziewczynka jest wyraźnie rozczarowana, jednak niewzruszony ojciec każe jej udać się do łóżka. Wkrótce Iana zaczną trapić oniryczne koszmary z udziałem Joanne i trzech czarnych rottweilerów. Ian śni także o przyszłej podróży. Czy rzeczywiście czeka go śmierć? Z jakiego powodu?

Oniryczny dreszczowiec, znakomicie udźwiękowiony, dzięki czemu jest aż tak niepokojący. Mamy tutaj dziecięcy śmiech, odgłosy wiatru, doskonałe użycie ciszy i echa, wreszcie melancholijną muzykę skrzypcową, która zapada w pamięć. "The Appointment" to dziwny i bardzo sugestywny horror o nieuchronnym przeczuciu, że coś złego ma się wydarzyć. Przeczuciu, które każe odwołać nam w ostatniej chwili zaplanowany lot, gdyż intuicyjnie czujemy, że dojdzie do tragedii. 

Niektórych wielbicieli kina grozy odrzuci od dreszczowca wyreżyserowanego przez Lindsey C. Vickers raczej ospałe tempo akcji, jednak film zdecydowania nadrabia wybornym udźwiękowieniem, dzięki któremu atmosfera w "The Appointment" jest gęsta, opresyjna, fantasmagoryczna, na pograniczu jawy i snu. 

Vickers w 1978 roku zrealizował krótkometrażowy film grozy "The Lake", w którym młoda para z psem wypoczywa nad jeziorem, blisko opuszczonego domu, w którym ongiś doszło do potwornej zbrodni. Ktoś lub coś obserwuje ich poczynania. Nakręcony w całości w świetle letniego dnia "The Lake" także odznacza się starannie wykreowaną atmosferą grozy i doskonałym udźwiękowieniem. 

Życzyłbym sobie jako fan horroru, aby więcej filmów grozy było tak doskonale udźwiękowionych jak "The Appointment" i "The Lake". 

Przy okazji jeśli chcecie posłuchać naprawdę nastrojowej elektroniki, która potrafi przykuć uwagę to zachęcam do zapoznania się z nietuzinkową twórczością Arkadiusza Kulawika.

https://www.youtube.com/watch?v=-4Q3DNSnuSQ

piątek, 8 października 2021

Pink Turns Blue "Tainted" (2021) - recenzja

                                                  
Pink Turns Blue należy zdecydowanie do moich ulubionych zespołów post-punkowych/gotycko rockowych. Na Castle Party 2021 Niemcy zagrali rewelacyjnie. Powstali w 1985 roku, obok m.in. Marquee Moon należeli do pierwszej generacji niemieckiego rocka gotyckiego i początkowo funkcjonowali w dwuosobowym składzie: Mic Jogern i Thomas Elbern plus aparat perkusyjny. Głównymi muzycznymi inspiracjami dla darkwave'a/post-punka PTB były Clan of Xymox, Joy Division, The Chameleons oraz The Cure. W październiku 1987 roku ukazał się pierwszy album studyjny Niemców zatytułowany "If Two Worlds Kiss", z którego pochodzi m.in. ich emanujący chłodem przebój "I Coldly Stare Out". Jednak największym hitem PTB jest pochodzący z albumu "Meta" (premiera w październiku 1988 roku) "Your Master Is Calling", przebojowy i długi (ponad 7 minutowy) kawałek, który jednoznacznie kojarzy się z Pink Turns Blue. Sam osobiście go uwielbiam, a co za tym idzie słucham nader regularnie. 

1 października 2021 roku ukazał się dwunasty album Pink Turns Blue "Tainted". Album szczególny ze względu na jego tematykę. Obok typowych dla Niemców piosenek o miłości, przyjaźni, odrzuceniu, samotności znalazły się bowiem na nim kawałki o zmianach klimatycznych i inercji ludzkości w ich obliczu, niszczeniu środowiska, deforestacji, zaniku bioróżnorodności, bezmyślnej konsumpcji, problemach zdrowotnych i finansowej niepewności. Tak, to album proekologiczny, ale jednocześnie gorzki, introspektywny, refleksyjny i smutny. Miliony osób na Ziemi dostrzega problem antropogenicznych zmian klimatycznych, jednak tak naprawdę niewielu świadomych choć próbuje tak zmienić swoje życie, by zmniejszyć swój ślad węglowy. Jesteśmy na to zbyt wygodni, gdyż nie umiemy chociażby zredukować do minimum konsumpcji czy zrezygnować z dalekich podróży zagranicznych samolotem. Sam w tej materii bywam hipokrytą, choć doskonale wiem, że przyszłym pokoleniom przyjdzie żyć w świecie anomalii klimatycznych i nasilających się ekstremów pogodowych. W pewnym sensie ludzkość zawsze była, jest i będzie mądra po szkodzie. I być może stanie się tak w przypadku zmian klimatycznych: zaczniemy globalnie, kolektywnie współdziałać, gdy już pewnych procesów nie da się ot tak sobie zatrzymać czy zredukować. Może rzeczywiście w pewnym sensie ludzkość (albo część ludzkości) czeka prędzej czy później autodestrukcja na własne życzenie? Przykre natomiast jest to, że ciężar zmian klimatycznych i ich konsekwencji zrzucamy na barki dzieci, które przyszły już na świat, ale też dzieci, które dopiero zostaną poczęte. Ogromna chciwość i krótkowzroczność wielu polityków, decydentów i miliarderów oraz ich paskudna obojętność przyczynią się do pogarszających się warunków życia wielu milionów ludzi na Ziemi, gdyż zmiany klimatyczne będą postępować. Co do tego nie mam żadnych złudzeń.

Na "Tainted" jest 10 wspaniałych, melodyjnych i smutnych piosenek, ale ja osobiście wyróżniam najbardziej "Not Even Trying" (poruszający teledysk), "Summertime", "Brave New World" czy "You Still Mean Too Much to Me".

Posłuchajcie tego albumu tutaj:

https://pinkturnsblue.bandcamp.com/

poniedziałek, 4 października 2021

Squid Game (2021) - recenzja

Do filmów fabularnych na Netflixie (zwłaszcza horrorów) podchodzę z pewną dozą rezerwy, gdyż zazwyczaj są to produkcje dość rozczarowujące, przypominające lekkie filmy telewizyjne. Jednak niektóre filmy dokumentalne na Netflixie (np. "Into the Inferno" Wernera Herzoga) czy seriale są bardzo dobre. Koreański serial "Squid Game" w reżyserii Hwang Dong-hyuka pozytywnie mnie zaskoczył, choć sama idea centralna bezpardonowej walki o przetrwanie (i przy okazji o ogromną sumę pieniężną) była już obecna w dziesiątkach survival thrillerów czy horrorów. Przykłady można mnożyć: "The Most Dangerous Game" (1932), "Deliverance" (1972), "Rituals" (1977), "Turkey Shoot" (1981), czyli osławione "Polowanie na indyki", "Battle Royale" (2000), japońska seria gore/AV "Red Room", "The Hunger Games" aka "Igrzyska śmierci" (2012), oparty na mandze "As the Gods Will" (2014) Takashii Miike czy "The Belko Experiment" aka "Eksperyment Belko" (2016) Grega McLeana. Co jednak niewątpliwie wyróżnia "Squid Game" to bezpardonowa walka klas, w której zabijani są ludzie ledwo wiążący koniec z końcem, zadłużeni po uszy, stłamszeni przez żarłoczny kapitalizm. 

W sumie nic dziwnego, że ten dziewięcio-odcinkowy serial survivalowy stał się prawdziwym hitem Netflixa. Jest doskonale zagrany, wciągający jak diabli, chwilami mocny, brutalny i krwawy, chwilami całkiem poruszający czy zabawny. W chwili gdy piszę te słowa ma miejsce gigantyczna awaria Facebooka i Instagrama, jednak od czasu netflixowej premiery 17 września "Squid Game" stał się nie lada trendem w social mediach (Facebook, Instagram, TikTok). Widzowie łatwo identyfikują się z niektórymi sympatyczniejszymi postaciami w "Squid Game", które stale myślą tylko o zdobyciu pieniędzy, gdyż pragną odmienić los własny i rodzin, pragną za wszelką cenę wyjść z piekła ekonomicznej biedy i beznadziei, czują się zdradzeni i dyskryminowani przez system. Można się z tymi postaciami identyfikować, zwłaszcza wówczas, gdy samemu odczuwa się wyalienowanie, rozczarowanie i gniew.

Warto dodać, że Korea Południowa jest krajem z bardzo wysokim wskaźnikiem samobójstw (zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet). Przyczyny są złożone: bieda, bezrobocie, nierówność płci, przemoc w rodzinie, konflikty rodzinne/międzypokoleniowe, hejt w sieci i nade wszystko nieustanna presja na sukces, bezduszna i niekończąca się rywalizacja, której nie są w stanie sprostać choćby młodzi ludzie (zarówno kobiety, jak i mężczyźni). Swoje zrobiła także pandemia Covid19. Od śmierci samobójczej umierają także gwiazdy K-popu i inni idole np. aktorka i piosenkarka Sulli (Choi Jin-ri) w 2019 roku, aktorka Lee-Eun-ju w 2005 roku (napisała list samobójczy własną krwią), aktorka Choi Jin-sil w 2007 roku, piosenkarz Kim Jong-hyun z zespołu Shinee w grudniu 2017 roku,  itd. Social media domagają się coraz to nowych wschodzących gwiazd, ich blask gaśnie jednak bardzo szybko i są strącane z piedestału, a na ich miejsce wchodzą nowi wschodzący idole. Gwiazdy K-popu i młodzi aktorzy/młode aktorki prowadzą stresujące życie pełne zażartej konkurencji i presji sukcesów, wciąż muszą wyglądać pięknie, uśmiechać się, podporządkowywać się (także seksualnie) menadżerom, innym idolom czy agentom, jeśli ich kariera ma być długa, obfitująca w komercyjne sukcesy i znacząca. 

"Squid Games" obejmuje sześć morderczych, bazujących na zabawach z dzieciństwa gier (m.in. wycinanie igłą z plastra miodu danego kształtu), w których biorą udział motywowani zdobyciem fortuny gracze w liczbie 456. Ci co przegrają giną nierzadko w dość brutalny i sadystyczny sposób. I choć tytułowa gra ma być oparta na uczciwych zasadach, przyjaciele czy osoby bliskie zdradzają się i stają się śmiertelnymi wrogami, niektórzy gracze podejmują irracjonalne i brzemienne w skutkach decyzje. Wśród głównych bohaterów "Squid Game" mamy m.in. gamoniowatego, acz wrażliwego hazardzistę, młodą uciekinierkę z Korei Północnej czy źle traktowanego przez bossa pracownika z Pakistanu. Jednak zwycięzca może być tylko jeden. Czy gigantyczna nagroda pieniężna warta jest przygniatającego poczucia winy?

Do zapamiętania kreskówkowa i zarazem złowieszcza scenografia w "Squid Game", zwłaszcza nasycone kolorami labirynty schodów jakby żywcem wyjęte z "Relativity" M.C. Eschera czy z bogatej wyobraźni Jorge Luisa Borgesa. Swoją drogą morderczej robotycznej lalce z pierwszego odcinka sezonu wróżę nie mniejszą viralową popularność jak niemal trzymetrowej i zabójczo powabnej wampirzycy z "Resident Evil Village", Lady Dimitrescu.

Zastanawiałem się nad mechanizmami popularności "Squid Game" wśród widowni z różnorodnych krajów (nawet małoletni oglądają ten serial i dyskutują o nim w szkołach, co nie umyka uwadze pedagogów). Mnożą się cosplaye bazujące na postaciach z serialu, organizowane są pierwsze gry oparte na grach ze "Squid Game", w których ludzie rywalizują o pieniądze, ale na szczęście nie są mordowani, sprzedawane są maski, białe vansy czy dresy przypominające te z serialu.

I doszedłem do wniosku, że "Squid Game" obala mit ciężkiej, zespołowej pracy będącej gwarantem sukcesu w kapitalistycznym społeczeństwie, gdyż jeśli będziemy słabsi czy wybierzemy zły zespół do wzajemnej współpracy... to zginiemy, przepadniemy. Jednostkę czy grupę łatwo poświęcić dla dobra ogółu, a dzika i nieposkromiona rywalizacja ludzi znajdujących  się na finansowym dnie zamienia niektórych w amoralne bestie. W dystopijnym "Squid Game" zagrożeniem nie jest jakiś środowiskowy kataklizm, wojna nuklearna czy jakaś inna apokalipsa; owo zagrożenie jest banalne: popadnięcie w długi. Jeśli popadniesz w długi to będziesz nikim, będziesz stygmatyzowany, ludzie odwrócą się od ciebie. Obecnie łatwiej przyznać się do życia z depresją, niż do bycia dłużnikiem, co oczywiście sprzyja kryzysom psychicznym. 

W Korei Południowej mnóstwo dorosłych ludzi zmaga się z długami, gdyż pożyczki są tam bardzo łatwo dostępne. Niektórzy nie umieją wyjść ze spirali zadłużenia i stają się niewypłacalni. Rośnie bezrobocie wśród młodych ludzi, rosną ceny mieszkań w wielkich miastach. Pandemia Covid19 przyczynia się do upadku małych biznesów np. lokalnych restauracji czy barów. Jednak bolączka tkwienia po uszy w długach i ciągłego brania pożyczek to uniwersalny problem. I często pętla zaciśnięta na gardle. Dlatego też "Squid Game" stał się hitem, swoistym viralem w social media, serialem, o którym prawie wszyscy słyszeli. Jestem jednocześnie przekonany, że jego popularność jeszcze wzrośnie, właśnie ze względu na ów uniwersalny przekaz. W końcu popaść w długi może realnie każdy, wystarczy do tego po prostu nagła choroba czy upadek biznesu dzięki pandemii.

W tej chwili od bodaj 5 godzin nie działają Facebook, Instagram, Messenger i WhatsApp. Zapraszam zatem do lektury mojego bloga. :-)

EDIT 14 października - rośnie popularność "Squid Game" w social mediach (serial jest obecny na Youtube, Tik Toku, CDA - poza Netflixem), pojawiają się dedykowane serialowi gry. "Squid Game" oglądają już (być może wyrywkowo) 7-8 letnie dzieci albo przynajmniej wiedzą o jego istnieniu. Oczywiście ze względu na krwawe i brutalne sceny dzieci nie powinny go oglądać, z drugiej strony podam swój przykład: już jako kilkuletnie dziecko oglądałem na pirackich kasetach video takie krwawe horrory jak "Martwe zło"  (1981), "Phenomena" (1984) czy "Świt umarłych" (1978), co później skutkowało wielką miłością do gatunku. Czytałem też powieści grozy Grahama Mastertona, Guya N. Smitha czy Stephena Kinga, grałem potem w strzelanki a la "Doom", pamiętam też oglądanie z rodzicami 997, stąd utrzymujące się po dziś dzień zainteresowanie kryminalistyką i kryminologią, częstokroć banalnym złem, które człowiek czyni. Horrory i programy kryminalne nie wypaczyły mojej psychiki, nauczyły mnie natomiast odróżniać wykreowaną fikcję filmową od rzeczywistości. Stałem się bardziej ostrożny w kontaktach międzyludzkich i z czasem zrozumiałem, że wśród ludzi mogą czaić się odrażające potwory, bestie w ludzkiej skórze. Człowiek postawiony w sytuacji ekstremalnej czy będący pod wpływem znajdującego się wyżej w hierarchii autorytetu może krzywdzić i nie widzieć w swoim postępowaniu nic złego. W "Squid Game", tak jak zresztą w "Parasite" (2019) mamy atak na rozpasany, oparty na niepohamowanej konsumpcji kapitalizm. Mamy także inwigilację i totalną kontrolę oraz rozpad więzi międzyludzkich w toku morderczej rywalizacji, gdyż stają się one płytkie, manipulacyjne, wyzute z empatii, oportunistyczne. Może zamiast zabraniać całkowicie oglądania tego serialu dzieciom (a jak wiadomo  zakazany owoc smakuje najlepiej), warto byłoby z nimi na ten temat porozmawiać? 

Lepiej tłumaczyć i edukować niż zabraniać, zakazywać, prawda?