Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zombie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zombie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 9 czerwca 2016

Zombi 2/ Zombie (1979) - recenzja

"Zombie" Lucio Fulciego był jednym z moich pierwszych horrorów Lucio Fulciego, który widziałem na polskim VHS-ie prawie 16 lat temu. Tym pierwszym filmem włoskiego Maestro Gore był "Dom przy cmentarzu" (1981), który wydał w Polsce na VHS Imperial. Miło mi się wraca do horrorów Fulciego co pewien czas, tym bardziej że dopiero niedawno wzbogaciłem się o DVD "Zombie". "Zombi 2" to bez wątpienia najbardziej znany horror Fulciego obok "The Beyond". Jacht-widmo (posłaniec apokalipsy) wpływa do Nowego Jorku. Na pierwszy rzut oka na pokładzie nie ma nikogo żywego. Na pokład jachtu dostaje się dwójka nowojorskich policjantów patrolujących wybrzeże. Jeden z nich ginie zamordowany przez ukrytego na dole żywego trupa. Koledze zabitego udaje się zastrzelić zmartwychwstańca. Córka właściciela jachtu Anne Bowles (Tisa Farrow) oraz reporter Peter West (Ian MacCulloch) płyną na karaibską wyspę Matool, by odnaleźć ojca dziewczyny. Na tropikalnej wyspie eksperymenty medyczne prowadzi doktor Menard (Richard Johnson)... i grasują po niej ożywione przez magię voodoo trupy.

Nie do końca się zgadzam z tym że "Zombie Flesh Eaters" stanowi kopię "Świtu umarłych" (1978) George'a A. Romero. Sam Fulci w wywiadach wielokrotnie mówił iż zainspirował go klasyczny film grozy z lat 40-tych "I Walked with a Zombie" Jacquesa Tournera. Nie da się ukryć że to dzięki "Zombi 2" Lucio Fulci stał się znany poza granicami ojczystych Włoch. W "Zombie" odnajdziemy masę niezapomnianych sekwencji na przykład podwodny pojedynek zombie z rekinem czy słynną scenę w której drewniana drzazga przebija gałkę oczną Olgi Karlatos, filmowej żony Richarda Johnsona. Na mnie osobiście największe wrażenie wciąż wywiera scena rozerwania gardła Auretty Gay przez wygłodniałego trupa. Śmiało można powiedzieć że głównym spoiwem "Zombie" są mocne sceny gore, które wykonał spec od charakteryzacji Gianetto de Rossi. Trudno też nie zauważyć że to Włosi zapoczątkowali naprawdę odrażający make-up zombies. W "Zombi 2" Fulciego żywe trupy rozkładają się i są toczone przez larwy w odróżnieniu od prostej charakteryzacji umarłych z "Dawn of the Dead" (1978) Romero.

"Zombie" dla wielu entuzjastów horroru był (często obok makabrycznych thrillerów Dario Argento) filmem inicjacyjnym jeśli chodzi o Eurohorror. Przez pewien czas był też swoistym zakazanym owocem, gdyż w UK wylądował na absurdalnej liście video nasties obok innych filmów Lucio Fulciego. Nawet po latach krwawy horror włoskiego reżysera wywiera wrażenie. Muzyka Fabio Frizziego jest boska, scenariusz Dardano Sacchetti i Elisy Briganti wywołuje krwiożerczy uśmiech na twarzy, a efekty gore wciąż są dość obrzydliwe. Lokalizacja egzotyczna, bo to Santo Domingo. W ramach ciekawostki obejrzyjcie video do piosenki Duran Duran "Night Boat". Czyż nie można mieć skojarzeń z "Zombie"?

https://www.youtube.com/watch?v=wZ09HcvYQTY

Fulci Lives! Gore Forever!

środa, 5 listopada 2014

Maleficia (1998) - recenzja

Po obejrzeniu "Rogów" postanowiłem sięgnąć po ekstremalne gore w wydaniu francuskim. "Maleficia" (1998) to horror amatorski w każdym calu, praktycznie pozbawiony sensownej fabuły, lecz niedostatki fabularne rekompensujący ogromną dawką gore. Jako że wraz z grupą znajomych pod szyldem Lobotomia Video okazjonalnie kręcimy filmy krótkometrażowe w estetyce gore & splatter, zatem wiem co to znaczy ubabrać się w sztucznej krwi i mięsnych przetworach. Co ciekawe w czasie kręcenia "Maleficia" reżyser filmu Antoine Pellissier był praktykującym lekarzem.

Fabuła "Maleficia" jest szczątkowa: mamy rok 1860 i karocę z siódemką osób podróżujących na zamek, który odziedziczyli po zmarłym krewnym wcześniej uwikłanym w tajemnicze praktyki okultystyczne. W pewnym momencie wierzchowiec staje w lesie i uparcie nie chce jechać dalej, woźnica karocy udaje się do pobliskiej kaplicy i tam staje się świadkiem krwawego satanicznego rytuału. Ubrani w czarne i białe mnisie habity wyznawcy Szatana, którymi steruje ich kapłan dokonują ukrzyżowań młodych kobiet i składają je w ofierze w trakcie orgii tortur i okaleczania. Krwawa ofiara doprowadza do przebudzenia wszystkich pogrzebanych w okolicy żywych trupów. Rozpoczyna się chaos i bezwładna ucieczka ludzi z karocy przez las. Ocaleli docierają do opuszczonego na pierwszy rzut oka francuskiego zamczyska, w którego piwnicy spoczywają drewniane trumny ze spragnionymi krwi wampirami w środku.

Niezła kombinacja: gotycki sztafaż plus kanibalistyczni sataniści w kapturach, panoszące się wokół hordy zombies i krwiożercze wampiry. Do tego ogromna dawka krwi i przemocy. Czasami tryskające gore nabiera wręcz surrealistycznego charakteru. I muszę przyznać, że stoi na całkiem przyzwoitym poziomie wykonawczym. Mała ciekawostka odnośnie zombies: przebudzeni na skutek satanicznego rytuału zmartywchwstańcy wychodzą z ziemi, wody, ognia (groby trupów zaczynają dymić) i powietrza. Jeśli chodzi o sceny gore to mamy tutaj np. przypalanie oczu, wyrywanie języka, zdzieranie skóry z twarzy, dekapitację, ćwiartowanie ciał, pożeranie wnętrzności, etc. Wielbiciele krwawych horrorów powinni być zadowoleni, ale tak naprawdę tylko oni. W "Maleficia" kompletnie nie ma suspensu, montaż często rwie się, nadto aktorstwo to czysta amatorka. Z drugiej strony osobiście umiem docenić takie ultra-niskobudżetowe kino, gdyż sam brałem udział w kręceniu podobnych obrazów. Film jest niestety za długi (100 minut trwania) i momentami zaczyna trochę nużyć. Podobał mi się natomiast końcowy twist fabularny - nie powiem, byłem zaskoczony. Francuzom nieobce jest tanie kino gore np. "Ogroff" z 1983 roku czy "Sexandroide" z 1987 roku, do tego grona dołącza też z dniem dzisiejszym ultra-krwawa "Maleficia".

czwartek, 14 sierpnia 2014

Transatlantyk 2014: "20 000 dni na Ziemi", "Bateria" i "Połów bez sieci"















Z racji tego, iż uczestniczę w tegorocznej edycji festiwalu filmowego Transatlantyk 2014 (w poprzednich dwóch edycjach też brałem udział) krótkie recenzje obejrzanych filmów.

"20 000 Days on Earth" (2014, "20 000 dni na Ziemi") - Intymny i niezwykle interesujący film dokumentalny będący udaną próbą wiwisekcji procesu twórczego Nicka Cave'a, lidera The Bad Seeds i cenionego na całym świecie piosenkarza i pisarza. Wspaniale zmontowana czołówka będąca zapisem życia Nicka Cave'a począwszy od dnia życia numer jeden do dnia numer dwadzieścia tysięcy. Będąc szczerym na muzyce Cave'a znam się słabo (uwielbiam chociażby jego soundtrackowe dokonania z Warrenem Ellisem), ale po projekcji "20 000 dni na Ziemi" to się chyba zmieni. Film powstał w trakcie nagrywania "Higgs Boson Blues" z piętnastego albumu studyjnego Nick Cave and the Bad Seeds "Push the Sky Away" (2013). Nick Cave zazdrośnie strzeże swojej prywatności, lecz tutaj opowiada o wspomnieniach swojego życia w rozmowie z psychoanalitykiem. Wspomina np. o pierwszym doświadczeniu seksualnym w wieku piętnastu lat (z dziewczyną "kabuki", która przebrała go w damskie fatałaszki), a także o lekturze pierwszego rozdziału "Lolity" Nabokova wraz z ojcem. Ciekawe są także dyskusje Nicka Cave'a z Kylie Minogue i eks-muzykiem The Bad Seeds i założycielem Einstürzende Neubauten Blixa Bargeldem w jadącym nadmorskimi ulicami Brighton samochodzie. Cave przyjeżdża na lunch do Warrena Ellisa, odwiedza Archiwum Nicka Cave'a mieszczące się w Melbourne, ale na potrzeby filmu przetransportowane do Brighton (w trakcie gigu Birthday Party w Niemczech jeden z fanów wysikał się na basistę Traceya Pew, po czym Tracey zrzucił go ze sceny). Na dokładkę Nick Cave i jego 12-letni bliźniacy Arthur i Earl zajadający kanapki przed telewizorem i oglądający "Człowieka z blizną" z Alem Pacino. Po prostu piękne.

"The Battery" (2012, "Bateria") - "Baterię", niezależny zombie horror będący skrzyżowaniem z kinem drogi Jeremy Gardner (filmowy Ben) zrealizował w ciągu dwóch tygodni za sumę 6000 dolarów. Reżyser filmu wciela się w postać jednego z protagonistów, Bena. Wspólnie z przyjacielem imieniem Mickey dwaj młodzi baseballiści wędrują przez post-apokaliptyczną Nową Anglię i pomimo odmienności charakterów próbują ze sobą współpracować przy eksterminacji żywych trupów. Miotacz i łapacz. W "The Battery" tak naprawdę zombies pojawiają się bardzo rzadko, stanowią jedynie delikatne tło akcji, której motywem przewodnim staje się wzajemna relacja pomiędzy Benem a Mickeyem. Nie dowiemy się dlaczego doszło do wybuchu epidemii zombifikacji, gdzie się ona rozpoczęła i jaki był jej przebieg. Ben i Mickey trzymają się z dala od miejskich molochów, wędrują niczym Thoreau ścieżkami przyrody, pośród jezior i lasów. Ben myśli racjonalnie, łowi i zbiera, nie stroni od zabijania, natomiast Mickey cierpi za utraconą miłością, a co za tym idzie jest bierny, apatyczny, smutny. Ucieka od rzeczywistości w świat muzyki prawie non-stop słuchanej z discmana. Nie do końca przekonał mnie "The Battery", a to głównie za sprawą nadmiernie rozwleczonych sekwencji np. mycia zębów czy dłużącego się finału w samochodzie stojącymi pomiędzy hordami zombies. W filmie praktycznie nie ma efektów gore, zombies pojawiają się sporadycznie, niemniej muszę przyznać, że scena, w której zamknięty w aucie Mickey na widok ukrytego pod podkoszulkiem biustu żeńskiego żywego trupa spuszcza spodenki i zaczyna się masturbować sprawiła, że buchnąłem gromkim śmiechem. Takiego rozwiązania w niezależnej produkcji o zombies się nie spodziewałem.

"Fishing Without Nets" (2014, "Połów bez sieci") - "Fishing Without Nets" w reżyserii Cuttera Hodierne to thriller, który pozwala spojrzeć na poczynania somalijskich piratów trudniących się porywaniem statków i ich załóg z perspektywy ubogich Somalijczyków. Abdi jest rybakiem w nędznej somalijskiej wiosce. Chłopak ma na utrzymaniu żonę i małego synka. Chcąc zapewnić najbliższym choćby okruchy nadziei na lepszy byt podejmuje decyzję o przeszmuglowaniu żony i dziecka do Jemenu. Kiedy żegna się z nimi ma świadomość, że bez pieniędzy może ich już nigdy nie zobaczyć. Abdi decyduje się więc przystąpić do somalijskich piratów i tym samym zarobić duże pieniądze. W końcu nie jest się mężczyzną gdy się nie umie zadbać o żonę i dziecko. Grupa Abdiego wypływa w morze i opanowuje francuski ropowiec płynący jednak bez cennego ładunku. W takiej mało komfortowej dla piratów sytuacji należy porwać (koniecznie) białych mężczyzn i liczyć na sowity okup. Ale nie wszystko pójdzie zgodnie z planem, gdyż niektórzy z piratów chcą pieniędzy od razu, inni pragną poczekać i wynegocjować lepsze warunki. W końcu za coś trzeba żyć... i żuć khat. Doskonale zagrany i emocjonujący thriller o niejednoznacznym zakończeniu pozwalającym na grę domysłów. Momentami dość brutalny, acz większość scen przemocy ma miejsce poza kadrem.

czwartek, 17 lipca 2014

Revenge of the Living Dead Girls (1987) - recenzja

Miałem kiedyś "Revenge of the Living Dead Girls" w reżyserii Pierre B.Reinharda na polskim VHS-ie, lecz była to wersja kasetowa bodaj z Niemiec, z której wycięto wszystkie sceny gore. Jako że nienawidzę wszelkiej maści cenzury oglądanie horroru w wersji ocenzurowanej to zaiste droga przez mękę. Będąc szczerym francuski "Revenge of the Living Dead Girls" jest horrorem nędznym, choć z drugiej strony nieodparcie zabawnym. Nadawał by się idealnie jako seans na VHS Hell czy na innej tematycznej imprezie związanej z celuloidowym kiczem.

Ponętna francuska autostopowiczka zaczepia kierowcę przewożącej mleko cysterny. We dwójkę udają się do baszty na czułe rendez-vous. W międzyczasie pewien motocyklista wlewa pomarańczowy związek chemiczny do ładunku mleka. Niedługo potem trzy francuskie dziewczęta Catherine, Jocelyn i Florence wypijają mleko i umierają. Zostają pochowane na miejscowym cmentarzu. Podejrzenia padają na dyrektora chemicznego zakładu O.K.F Chemical Jacka Alphena, którego przesłuchuje policja. Sekretarka Jacka, Bridget postanawia szantażować swojego szefa poprzez wynajęcie prostytutki - chce dużo forsy, w przeciwnym wypadku ujawni nieetyczne praktyki, przede wszystkim nielegalne wylewanie chemikaliów. Tym zajmuje się Niemann, który postanawia wylać toksyny na cmentarzu. Tym samym doprowadza do ożywienia trójki zmarłych dziewcząt, które zaczynają mordować ludzi związanych z O.K.F.

Nie czarujmy się. Reżyser filmów pornograficznych Pierre B.Reinhard kręcąc "Revenge of the Living Dead Girls" na pewno widział "The Living Dead Girl" (1982) Jeanna Rollina. I nie chodzi mi tutaj wyłącznie o tytularne nawiązanie. Idiotyczna fabuła "La Revanche des mortes viviantes" staje się pretekstem do przesycenia fabuły dużą dawką golizny i gore. Żeńskie zombies poruszają się nader sprawnie, ba, umieją nawet pływać w basenie i prowadzić samochód. Do tego mają całkiem ponętne (czytaj: nie naruszone przez proces putryfikacji) ciała, jedynie ich twarze rozkładają się (swoją drogą fajne maski!). Krwawe sceny obejmują wbijanie obcasa w oczodół, odgryzanie penisa, poronienie pod prysznicem i okaleczanie waginy mieczem. Brytyjski organ cenzorski BBFC nie był z tego powodu zadowolony. Konkludując, "Revenge of the Living Dead Girls" to po prostu tandetna rozrywka ubrana w szaty kina eksploatacji. Można raz obejrzeć.

środa, 16 lipca 2014

The Child (1977) - recenzja



















Oglądanie horrorów w nieznanym mi bądź słabo znanym języku to niezła zabawa. Zawsze istnieje możliwość lingwistycznego podszkolenia. Na przestrzeni wielu lat obejrzałem ponad 2500 horrorów i filmów eksploatacji, poszukiwałem najbardziej zapomnianych filmów (np. "Sasqua" z 1975 roku) i tym samym częstokroć nie dbałem o to w jakim języku film oglądam, bo liczyło się, że go wreszcie obejrzałem. Inna sprawa, że koreańskie, indonezyjskie, filipińskie, japońskie czy nawet niektóre hiszpańskie produkcje grozy z lat 60-tych, 70-tych czy 80-tych nigdy nie doczekały się angielskich napisów czy dubbingu (pierwszy z brzegu przykład to chociażby mnóstwo japońskich filmów pinku eiga z wytwórni Nikkatsu). DVD z horrorem "The Child" (1977) w reżyserii Roberta Voskaniana kupiłem kilka lat temu w trakcie mojego pobytu w Zachodnich Niemczech, film obejrzałem raz i odłożyłem na półkę. Teraz przyszedł czas na ponowny seans. Nie przepadam za językiem niemieckim, ale na szczęście fabuła "The Child" jest prosta jak budowa cepa.

Alicianne Del Mar (Laurel Barnett) wyjeżdża na prowincję, aby zaopiekować się dziwną małą dziewczynką imieniem Rosalie (Rosalie Cole). Po śmierci matki (stałej bywalczyni szpitali psychiatrycznych) dziecko sprawia coraz poważniejsze kłopoty wychowawcze. Alicianne się tym nie przejmuje, gdyż sama straciła w młodym wieku rodziców. W każdym razie do Rosalie rzeczywiście trzeba mieć stalowe nerwy - dziewczynka nienawidzi innych dzieci, grejpfrutów i pączków, a oprócz tego rysuje mroczne obrazki i lubi chodzić po północy na pobliski cmentarz, by się bawić z "przyjaciółmi". Owi przyjaciele to grupa zombies przyzywana i kontrolowana przez Rosalie. Ożywieńcy zabijają każdego, kto stanie na ich drodze (nawet kociaki). Czasem wspomoże ich w tym strach na wróble, kolejny "przyjaciel" Rosalie. Dlaczego mała czarownica to robi? Zemsta za śmierć matki? Złe nasienie? Tego się jednak nie dowiemy.

"The Child" (1977) można sporo zarzucić. Aktorzy są fatalni, a wypowiadane przez nich kwestie dialogowe brzmią sztucznie. Montaż rwie się, akcja toczy się bez ładu i składu. Ale film ma kilka efektownych scen onirycznej grozy: skąpany we mgle cmentarz wygląda wspaniale, wędrująca przez posępny las Alice natyka się na martwe zwierzęta, a także tańczy ze starszym bratem Rosalie, Lenem, który zamienia się w stracha na wróble. Całość okraszona jest przyzwoitą dawką taniego gore. Oczywiście finał, w którym Alicianne wraz z Lenem barykadują się w szopie przed hordą spragnionych krwi i mordu zombies inspirowany jest nieśmiertelną "Nocą żywych trupów" (1968) George'a A.Romero. Ale w pewnym momencie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Sam Raimi inspirował się "The Child" przy realizacji kultowego "Martwego zła"/"The Evil Dead" (1981). Pewnikiem widział "The Child" w jakimś zapyziałym kinie drive-in. Któż by przypuszczał? Chodzi mi zwłaszcza o sceny kręcone w suterenie. Będę musiał się kiedyś zaopatrzyć w DVD Something Weird Video. Dodatkowy plus za przyjemny syntezatorowy soundtrack.

poniedziałek, 17 marca 2014

Goeshi/ Strange Dead Bodies (1981) - recenzja























Mamy rok 1974. Angielska prowincja zostaje nawiedzona przez obudzone trupy spragnione ludzkiego mięsa. Zombies powstają z grobόw na skutek eksperymentu naukowego z falami ultrasonicznymi i radiacją zorganizowanego przez naukowcόw z Wydziału Agrokultury. Kontroli zachowań miały zostać poddane insekty i inne prymitywne formy życia, lecz owocem niefrasobliwych działań naukowych stała się inwazja zmartwychwstańcόw. George (Ray Lovelock) i Edna (Cristina Galbo) muszą walczyć o przetrwanie w gόskiej krypcie pełnej jęczących umarłych. Oto w telegraficznym skrόcie "Let Sleeping Corpses Lie" aka "The Living Dead at Manchester Morgue" (1974) Jorge Grau – bezdyskusyjnie jeden z najlepszych zombie horrorόw lat 70-tych, film przerażający i niesamowity. Fani Impetigo mogą pamiętać utwór tej kultowej kapeli zatytułowany "Breakfast at the Manchester Morgue" bazujący na owym filmie. Zostawmy jednak death metal/grindcore i przenieśmy się do roku 1981. Podrόżująca samochodem atrakcyjna Su-ji bierze autostopowicza Kanga Myunga. Dziewczyna w chustce pragnie odwiedzić swojego szwagra, lecz po przybyciu obojga na miejsce okazuje się, że mężczyzna jest martwy. Został uduszony w tajemniczych okolicznościach nad strumieniem w trakcie robienia zdjęć. Inspektor policji (Park Am) zaczyna podejrzewać towarzysza Su-ji, Kanga Myunga. W trakcie prywatnego śledztwa Myung odkrywa placόwkę badawczą, w ktόrej koreańscy naukowcy przeprowadzają eksperymenty laboratoryjne z falami radiowymi. Przeznaczenie doprowadza Su-ji i Kanga Myunga do opuszczonego domostwa wśrόd drzew, w ktόrym czyha na nich chodząca śmierć – supersoniczne zombies...

Gdybym został przez kogoś zapytany o wymienienie kilku ekstremalnie zapomnianych zombie horrorόw na pewno padły by nazwy "Morbus" (1983), "Dark Echo" (1977), "Dead End" (1985, szczerze mόwiąc powątpiewam w istnienie tego filmu) i "Strange Dead Bodies" (1981) – koreański ‘remake’ "Let Sleeping Corpses Lie". Podobieństw z kultowym horrorem Jorge Grau jest mnόstwo: spotkanie dwόjki wiodących postaci na drodze, transmisja radiowa budząca do życia trupy z pobliskich cmentarzy, gromadka umarłych atakująca nasz duet w upiornym leśnym domostwie, uparty policjant oskarżający dzielnego autostopowicza o dokonanie morderstwa, scena ataku siwowłosego zombie na zamkniętą w samochodzie Su-ji rozgrywająca się przy szemrzącym strumieniu, itd. Rόżnica między oboma filmami pod pewnym względem jest bagatelna: "Let Sleeping Corpses Lie" ocieka krwią obfitując w sceny odrywania kobiecej piersi i wyjadania wnętrzności (za krwawe efekty specjalne odpowiada Gianetto De Rossi), natomiast w "Strange Dead Bodies" gore brak, a tonące w błękicie zombies duszą swoje ofiary. Zmaganiom dwόjki protagonistόw towarzyszy nastrojowy soundtrack, natomiast pewne zastrzeżenia można mieć wobec pracy oświetleniowca. W scenach grozy praktycznie niewiele widać, a przecież w "The Living Dead at Manchester Morgue" wszystko było wyraźne. Chyba najbardziej ze "Strange Dead Bodies" utkwiła mi w pamięci scena, w ktόrej do pędzącego auta Su-ji przyczepia się jej martwy szwagier. Aby pozbyć się natręta dziewczyna wali go samochodem, a potem cofając przejeżdża umarlaka. Znany motyw, ale zawsze efektowny. Konkludując, pierwszy południowo-koreański horror o żywych trupach cierpi za bardzo na podobieństwa do "Let Sleeping Corpses Lie" Jorge Grau znacznie mu jednak ustępując. Na pewno jest to egzotyczna ciekawostka, horror piekielnie rzadki i zapomniany, z drugiej strony koreańskie kino grozy z lat 1960-88 stanowi białą plamę ignorowaną przez historykόw gatunku bądź niedostępną dla oczu tychże. "Goeshi" bynajmniej nie zaskakuje, ale jego idea przewodnia (trupy powstające z grobόw na skutek działania fal radiowych) jest znakomita, a sam film ogląda się z rosnącym zainteresowaniem.

Moja dawna recenzja z portalu Danse Macabre, lekko uzupełniona. Seans numer dwa.

czwartek, 12 grudnia 2013

Scarecrows/ Żywe trupy (1988) - recenzja




Jeden z pierwszych horrorów, które w ogóle miałem okazję oglądać, stąd ciągle mam sentyment do owej niskobudżetowej produkcji Williama Wesleya i raz na jakiś czas do niej wracam. Pamiętam, że widziałem ten horror na początku lat 90-tych na przegrywanej kasecie video (stadionówka). Chyba znajdował się na niej też "Brain Damage" (1988) Franka Henenlottera o pewnym pożerającym mózg pasożycie nazwanym Aylmer. "Scarecrows" na głodnym grozy dzieciaku wywarł wówczas kolosalne wrażenie. A czy ten film broni się obecnie? W pewnym sensie tak.

Fabuła jest prosta jak budowa cepa. Grupa uzbrojonych najemników kradnie 3.2 miliony dolarów z obozu wojskowego Pendelton. Po porwaniu pilota i jego córki uciekają przed pościgiem samolotem. W trakcie ucieczki jeden ze złodziei Bert (B.J. Turner) postanawia zatrzymać całą zrabowaną kasę dla siebie i wykorzystując zamieszanie wywołane wyrzuconym granatem dymowym wyskakuje z samolotu lądując na polu kukurydzy. Jego dotychczasowi wspólnicy postanawiają schwytać zdrajcę. Ruszają za nim w pościg od razu po wylądowaniu samolotu. Wokół mają tonące w nocnych ciemnościach pola kukurydzy, przybite do krzyży upiorne strachy na wróble; w końcu trafiają na opuszczoną farmę. Nie są jednak sami... Bert dowie się o tym jako pierwszy, kiedy zostanie zadźgany przez przywróconego do życia stracha na wróble...

Moim ulubionym horrorem ze strachem na wróble jako elementem grozy pozostanie jednak niezwykle sugestywny "Dark Night of the Scarecrow" (1981) Franka De Felitty.  Ale i "Scarecrows" zasługuje na uwagę, choć nie ustrzegł się pewnych mankamentów charakterystycznych dla niskobużetowego horroru. Wpierw jednak krótko o zaletach: atmosfera filmu jest mroczna, strachy na wróble wyglądają rewelacyjnie, efekty gore (dekapitacja, wbijanie wideł w dłonie, odgryzanie palców, itd.) stoją na przyzwoitym poziomie. Fajne są też licznie zbliżenia na wiszące wokół farmy strachy na wróble. Teraz wady: postaci są raczej nie do polubienia  (łysy i potężny Corbin grany przez Teda Vernona jest zdecydowanie najsympatyczniejszą postacią w filmie), poza tym brakuje odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego ożywione strachy na wróble zabijają, tudzież zamieniają swoje ofiary w wypełnione słomą zombies? Mowa jest o trzech braciach zamieszkujących farmę i praktykujących czarną magię. To wszystko? A może taki był zamysł scenarzysty: tajemnica opierająca się na niedopowiedzeniu.

Niemniej jednak warto obejrzeć "Scarecrows", gdyż horror ów cieszy się sporym uznaniem wśród miłośników B-klasowego kina grozy. I można go potraktować jako swoistego prekursora serii gier "Resident Evil" oraz niskobudżetowców takich jak "Scarecrow Slayer" czy "Dark Harvest".

sobota, 7 grudnia 2013

The Beyond/ Hotel siedmiu bram (1981) - recenzja





W Poznaniu wczoraj w najlepsze hulał dość porywisty orkan ochrzczony przez media wdzięcznym imieniem Ksawery - głównie z jego powodu, a co za tym idzie ze względu na chaos komunikacyjny z nim związany zdecydowałem odpuścić sobie piątkowy koncert zespołów Supreme Lord (brutal death metal) i Besatt (black metal) w ramach Chainsaw Metal Slaughter 2013. A cóż innego robić wieczorem jak za oknami mego domostwa wieje wędrujący wiatr? Obejrzeć kolejny horror, ot co. A w zasadzie przypomnieć w celach stricte opisowych, bo od grudnia 2001 roku widziałem "The Beyond" kilka razy, w tym jednokrotnie podczas seansu kinowego. 

Rok 1927, mokradła Luizjany, Hotel Siedmiu Bram. Wściekły tłum dokonuje bestialskiego linczu na malarzu imieniem Schweick wierząc, że jest on praktykującym okultyzm czarnoksiężnikiem. Mężczyzna zostaje pobity do krwi łańcuchami, ukrzyżowany i polany gorącym wapnem. Mord na nim dokonany otwiera jedną z siedmiu bram piekieł przez którą martwi mogą przenikać do świata żywych. Ów zabity artysta odnalazł do niej klucz. Wszytko następuje według przepowiedni znajdującej się w antycznej księdze zwanej Eibon. Mija kilka dekad. Do hotelu przybywa Liza Merrill (Catriona MacColl), która po dokonaniu renowacji ma zamiar otworzyć budynek dla gości. Niestety to błędna decyzja i na nic się zdają prorocze ostrzeżenia ślepej dziewczyny (Cinzia Monreale, "Buio Omega"), gdyż wkrótce dojdzie do serii krwawych mordów, pojawią się żywe trupy, krwiożercze tarantule i sam nieumarły Schweick powróci z zaświatów...

Któż nie pamięta wspaniałej sekwencji początkowej samosądu w kolorze sepii, która została sfilmowana przez Sergio Salvatiego, z którymi Lucio Fulci często współpracował. Nabiera ona odrealnionego, wręcz fantasmagorycznego charakteru. Słynne są też kadry końcowe "The Beyond", w których para protagonistów przekracza bramę podziemnego świata po to, by zostać skonfrontowana z niekończącą się pustynią szarzyzny, upstrzoną martwymi ciałami i kośćmi, na które pada blady blask, a zewsząd dochodzą ponure jęki i lamenty... Niekończona szarość pustki i przerażająca samotność od której nie ma ucieczki. "The Beyond" w reżyserii Lucio Fulci'ego to chłodny i bezwzględny majstersztyk surrealistycznego horroru gore, w którym takich zapadających w pamięć i przypominających oniryczny koszmar momentów jest mnóstwo. Czarnoskóry sanitariusz przetaczający na oczach odzianej w czerń dziewczynki skrzypiący wózek ze zwłokami pustym szpitalnym korytarzem, Lisa podróżująca samochodem przez most i natykająca się na ślepą dziewczynę z psem przewodnikiem, itd. Wreszcie oszałamiająco krwawe sceny gore: nabicie oczodołu na wystający ze ściany zardzewiały gwóźdź, wydłubywanie oka palcem, pająki atakujące oczy leżącego na ziemi nieszczęśnika. To właśnie w "The Beyond" dobitnie uwidacznia się obsesja Lucio Fulci'ego na punkcie oczu (i ich okaleczania). Oprócz tego eksplodujące od kul głowy umarlaków, rozrywanie krtani przez psa ("Suspiria" Dario Argento się kłania) i wiele innych scen gore pierwszorzędnie wykonanych przez włoskiego speca od charakteryzacji Gianetto De Rossi. Za kapitalną ścieżkę dźwiękową "Hotelu siedmiu bram", w której możemy usłyszeć złowieszcze chóry, wpływy klasyczne i brzmienia elektroniczne, odpowiada Fabio Frizzi. "The Beyond" to (obok "Miasta żywych trupów") chyba najbardziej lovercraftowski horror włoskiego mistrza makabry, czego dowodem jest chociażby magiczna księga Eibon, czyli dzieło autorstwa Hyperboreańskiego czarnoksiężnika Eibona, zapisane na pergaminie ze skóry nieznanego dziś zwierzęcia, a odnalezione w ruinach jego pentagonalnej, zbudowanej z czarnych gnejsów wieży już po ucieczce prześladowanego za herezje maga. 

piątek, 11 października 2013

Analiza epidemiologii ataków zombies












W 2009 roku kanadyjski matematyk-epidemiolog Philip Munz wraz z kolegami z Uniwersytetu w Ottawie zajął się w wolnej chwili analizą epidemiologii ataków zombies z kultowego horroru George'a A. Romero "Noc żywych trupów" (1968). Jak wiadomo plaga zombie z grubsza przypomina śmiertelną, wirulentną, błyskawicznie rozszerzającą się infekcję. Munz i jego koledzy postawili pytanie: w przypadku bitwy pomiędzy żywymi trupami a ludźmi kto by zwyciężył? Wzięli jednak pod uwagę klasyczne wolno poruszające się żywe trupy, aby dać ludzkości szansę na podjęcie z nimi walki.

Powstała interesująca matematyczno-epidemiologiczna praca "When Zombies Attack!: Mathematical Modelling of an Outbreak Of Zombie Infection". Epidemiolodzy wzięli pod uwagę scenariusz szybkiej zombifikacji, gdy ludzie są od razu gryzieni przez umarłych i plaga rozszerza się błyskawicznie oraz drugi scenariusz, w którym okres inkubacji wynosi dobę. W obu przypadkach ludzkość zostaje wyeliminowana, z tym że w drugim przypadku zagłada trwa dłużej. Nie pomaga nawet kwarantanna schwytanych zombies, nawet wówczas gdy od razu zostają zgładzone. To nie zapobiegnie katastrofie. Szczepionka przeciw zombifikacji także nie gwarantuje uodpornienia. Niektórzy ludzie ocaleją, ale w małych grupkach.

Ratunkiem jest błyskawiczna destrukcja zombich, agresywne zduszenie plagi w zarodku. I to we wczesnych stadiach choroby. Kwarantanna nic nie da. W przeciwnym przypadku wszyscy ludzie będą martwi lub zamienią się w zombies.

Epidemiolodzy z Ottawy opracowali matematyczny model zwany SIZR i wyróżnili w nim cztery stany: 1) podatny (osobniki podatne dołączają do zombies po ugryzieniu lub umierają śmiercią naturalną), 2) chory, 3) zombie, 4) wyeliminowany (osobniki wyeliminowane mogą po ich unicestwieniu powstać z martwych, a te z kolei na nowo obudzone trupy trafią do wyeliminowanych po zniszczeniu mózgu lub dekapitacji). Wzięto pod uwagę okres utajenia zarazy od ugryzienia do zakończenia procesu zombifikacji.

Pracę naukowców możecie przeczytać tutaj:

http://mysite.science.uottawa.ca/rsmith43/Zombies.pdf

czwartek, 19 września 2013

V/H/S 2 (2013) - recenzja





Nurt silących się na paradokument horrorów found footage trzyma się mocno od czasów "The Blair Witch Project" (1999) i "The Last Broadcast" (1998). Seria "[Rec]", cykl "Paranormal Activity", "The Poughkeepsie Tapes", "Cloverfield", "Quarantine", "Grave Encounters", seria "August Underground" - długo by tu wymieniać wszystkie tytuły. Do tej wyliczanki warto dodać dwa antologiczne horrory "V/H/S" (2012) i "V/H/S 2" (2013). Przyznam się bez bicia, jedynki nie widziałem, gdyż rzadko sięgam po horror współczesny skupiając się na produkcjach z lat 70-tych i 80-tych. Z drugiej strony jeśli wpadnie mi w oko jakaś nowa produkcja nie omieszkam jej tutaj choć krótko zrecenzować.

Prywatny detektyw Larry oraz jego asystentka Ayesha poszukując zaginionego nastolatka włamują się do pewnego domu. Na miejscu znajdują rzędy działających ekranów a la "Videodrome" Davida Cronenberga i mnóstwo kaset video. Ayesha zasiada do oglądania, a Larry w międzyczasie sprawdza otoczenie.
1) "Phase I Clinical Trials" - Herman Middleton otrzymuje eksperymentalny implant, który ma zastąpić jego uszkodzone oko. W implant wbudowana jest kamera. Po powrocie do domu zaczyna widzieć zjawy.
2) "A Ride in the Park" - Mike Sullivan lubi jeździć rowerem po parku z kamerą przymocowaną do hełmu. Kiedy szaleje po ścieżce upada przed nim krwawiąca kobieta. Mike chce jej pomóc, zatrzymuje się, a ona go gryzie. Chłopak rzyga krwią, po czym zamienia się w zombie i atakuje dwójkę rowerzystów. Ci z kolei przenoszą zarazę zombifikacji dalej. Wkrótce po parku zaczynają krążyć spragnione ludzkiego mięsa hordy zombies.
3) "Safe Haven" - Gdzieś w Indonezji grupa filmowców robi wywiad z Ojcem-założycielem sekty Wrota Raju. W siedzibie sekty Ojciec obiecuje, że koniec jest blisko. I rzeczywiście dokument o sekcie zamienia się w krwawą jatkę z masowymi samobójstwami, ostrym seksem i narodzinami groteskowego stwora.
4) "Slumber Party Alien Abduction" - Grupa dzieciaków robi żarty w stylu "MTV Jackass". Pryskanie wodą na uczestników imprezy nad jeziorem, zaskakiwanie siostry, kiedy ta uprawia miłość ze swoim chłopakiem, itd. Żarty się kończą, gdy nastolatki zgromadzone nad jeziorem widzą zagadkowe światła. To obcy z kosmicznych przestworzy, którzy ich atakują i porywają.

Filmowe antologie horroru takie jak "V/H/S" czy jego kontynuacja polegają na tym, że reżyserzy kojarzeni z kinem grozy dostają skromny budżet i kręcą krótkie filmy grozy w formacie found footage. W przypadku "V/H/S 2" jednym z współreżyserów stał się m.in. Eduardo Sanchez ("The Blair Witch Project"). Pierwszy segment zrealizowany przez Adama Winegarda to nic specjalnego. Ot, popłuczyny po "The Eye" braci Pang z przewidywalnym pojawianiem się zjaw oraz niepotrzebną sceną seksu. Nowością drugiego segmentu Eduardo Sancheza i Grega Hale'a jest widok z pierwszej perspektywy żywego trupa, którego zainstalowana na hełmie kamera rejestruje inne zombies atakujące ludzi, zjadające ich wnętrzności, rozwalane strzałami strzelby czy przejeżdżane samochodem. Rutyna, ale z dużą dawką gore i przemocy. "Safe Haven" zaś wyreżyserowany przez Indonezyjczyka Timo Tjahjanto ("Macabre" z 2009 roku) i Walijczyka Garetha Huw Evansa ("Footsteps" z 2006 roku) to mój ulubiony segment. Generalnie gardzę sekciarstwem wszelkiej maści i jakimiś nawiedzonymi guru pod wpływem których wyznawcy popełniają masowe samobójstwa. Trzecia nowelka "V/H/S 2" zaczyna się spokojnie, by przerodzić się w iście apokaliptyczną rzeźnię od momentu gdy lider sekty Ojciec (Epy Kusnandar) dźga jednego z filmowców w szyję. To, co się potem dzieje to fantastycznie intensywna porcja horroru i makabry przypominająca frenetyczne sceny terroru z "[Rec]" (2007). Czwarty segment, w którym pojawiają się ufoludki wyszedł spod ręki Jasona Eisnera ("Hobo with a Shotgun"). I jest chyba najsłabszy z całego filmu. Obcym towarzyszy nieodłączna mgiełka, gdy gonią i łapią rozwrzeszczane dzieciaki i nastolatków. A finał spinający całość... też mocno taki sobie. Mimo wszystko polecam "V/H/S 2" (2013) fanom horroru found footage. Czas kiedyś zabrać się za "The Dyatlov Pass Incident" (2013) Renny'ego Harlina.

"V/H/S 2" to horror found footage dekady tabletów, smartfonów i Instagramu, gdzie jakość obrazu z kaset video jest fully HD bez rys i ziarnistości. Trochę mnie ten ostatni aspekt drażnił.

wtorek, 3 września 2013

Horror Rises From the Tomb/ El Espanto Surge de la Tumba (1973) - recenzja






XV wiek, okolice Carcasonne. W prologu zły czarownik Alaric de Marnac (legenda hiszpańskiego horroru Jacinto Molina/ Paul Naschy) zostaje zdekapitowany za morderstwa, kanibalizm i konszachty z Diabłem, a jego wspólniczka Mabilee de Lancre (demoniczna Helga Line) powieszona na sękatym drzewie. Przed egzekucją oboje rzucają klątwę na swoich francuskich oprawców. Akcja przenosi się potem w lata 70-te do Paryża. Po seansie spirytystycznym potomek Alarcia, Hugo de Marnac (znowu Paul Naschy, który często bywał obsadzany w horrorach w podwójnej roli), malarz Maurice Roland (solidnie grający Victor Alcazar) oraz dwie piękne niewiasty, Sylvia (Betsabe Ruiz) i Paula (Cristina Suriani) udają się do rezydencji przodków, w której Alaric grasował i mordował. Oczywiście w krypcie gotyckiego monasteru znajdują się leżące w trumnach ciała Alarica i Mabilee. Wystarczy tylko odkopać skrzynię, w której znajduje się... ucięta głowa Alarica, która dołącza do jego korpusu. Przy pomocy sterowanych siłą woli służących zmartwychwstaje również spragniona krwi Mabilee. Obaj apostaci dokonują krwawej zemsty na swoich potomkach...

Jeden z moich ulubionych horrorów z lat 70-tych ze wspaniałym Paulem Naschy w podwójnej... nie, nawet potrójnej roli (Alaric de Marnac, Armand, brat Alarica w prologu oraz XX-wieczny Hugo de Marnac). Naschy bez dwóch zdań najlepiej sprawdza się w rolach demonicznych, opętanych przez zło postaci. Zawsze go za to uwielbiałem. "Horror Rises From the Tomb" cechuje się strukturą onirycznego koszmaru. Długie, pozbawione dialogów sekcje filmu, w których pierwsze skrzypce gra ścieżka dźwiękowa i odgłosy otoczenia kreują złowieszczą atmosferę grozy. Żywe trupy (zombies) z bagna pojawiają się co prawda tylko na około 5 minut i panicznie boją się ognia, toteż w tym zakresie każdy, kto oczekuje po "Horror Rises From the Tomb" zombie horroru srogo się rozczaruje. Niemniej umarlaki wyglądają efektownie - jakby żywcem wyjęte z "Horror Express" (1972) Eugenio Martino. Film jest krwawy jak na rok powstania, ale bez nadmiernego przelewu krwi. Do zapamiętania scena wyrywania serca z klatki piersiowej męskiej ofierze przez wampiryczną Helgę Line czy dekapitacja w prologu. Sporo golizny dla wielbicieli Eurohorroru, każda aktorka grająca w filmie pozbywa się ubrań w danej scenie bądź dwóch. Helga Line ("Nightmare Castle" Mario Caiano) nie miała żadnych obiekcji co do występowania w scenach rozbieranych.

Postać Alarica de Marnaca jest oczywiście wzorowana na żyjącym w XV wieku Gillesie de Raisie, zdeprawowanym francuskim baronie, którego oskarżono o porwanie, zgwałcenie i torturowanie setek dzieci w wieku od 6 do 18 lat. Gilles uwielbiał cierpienie konających małoletnich, pobudzało go ono seksualnie. Był seksualnym sadystą najczystszej próby; jednym z najokrutniejszych historycznych seryjnych morderców. Scenariusz do "Horror Rises From the Tomb" napisano w ciągu półtora dnia, film kręcono m.in. w domu rodzinnym Naschy'ego położonym w dolinie Lozoya. I choć akcja horroru Carlosa Aureda ("Blue Eyes of the Broken Doll", "Vengeance of the Mummy") czasami wlecze się niemiłosiernie, scenariusz obfituje w makabryczne niespodzianki. Alaric de Marnac, złowroga postać nekromanty wykreowana przez Paula Naschy'ego pojawi się raz jeszcze w satyrycznym "Panic Beats" (1983). Jak ja uwielbiam wracać po latach do takich gotyckich Eurohorrorów jak "El Espanto Surge de la Tumba"!

poniedziałek, 1 lipca 2013

Warszawski Zombie Walk - 29 czerwca 2013 roku (galeria)












30 czerwca postanowiłem się wybrać do Warszawy na koncert Neurosis i Terra Tenebrosa. Wychodzę na dzień przed koncertem z Dworca Centralnego o godzinie 18 i widzę jakieś zbiorowisko pod Pałacem Kultury. Podchodzę bliżej i co się okazuje? Akurat rusza Zombie Walk. Jestem fanatycznym miłośnikiem horrorów o żywych trupach, zatem taka inicjatywa jest dla mnie ze wszech miar chwalebna. Dobrze, że miałem przy sobie aparat fotograficzny, więc udało się zrobić kilka zdjęć. Pierwszy Zombie Walk miał miejsce w październiku 2003 roku w Toronto (liczył 6 uczestników), Ontario, wcześniej w sierpniu 2000 roku odbył się flash mob obejmujący żywe trupy na Konwencie Gier Gencon w Millwakuee. Zaraza zombie z Kanady rozpleniła się na inne państwa. Pionierem pierwszego rodzimego marszu zombich jest Warszawa (czerwiec 2007). Potem zaczęły dołączać inne polskie miasta np. Poznań czy Tarnów. Jeśli chodzi o żywe trupy obecne na Zombie Walk AD 2013 to obejmowały one m.in pielęgniarkę z "Silent Hill", pannę młodą w sukni utytłanej krwią czy zmartwychwstańców w maskach gazowych. Jako fan Eurohorroru o zombies oraz kultowych produkcji ojca chrzestnego gatunku George'a A. Romero ("Noc żywych trupów", "Świt umarłych", "Dzień umarłych") popieram takie akcje z całego serca. Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa. Jak widać proces zombifikacji wśród młodych Polaków postępuje. Co na to Jules Cotard? :-)