środa, 23 września 2015

Svante Pääbo "Neandertalczyk" - recenzja

Szwedzki biolog Svante Pääbo z Instytutu Maksa Plancka w Lipsku jest niewątpliwie jednym z twórców paleogenetyki. W 2006 roku Pääbo ogłosił plan zsekwencjonowania genomu neandertalczyka. Jego zespół współpracując z korporacją biotechnologiczną 454 Life Sciences dokonał tego w 2009 roku (publikacja genomu neandertalczyka miała miejsce rok później). W 2010 roku Svante Pääbo wraz z zespołem przeanalizował pod kątem obecności starożytnego DNA kość paliczka odnalezioną w syberyjskiej jaskini Denisowa, kość należała do wymarłego hominida nazwanego denisowianem. Pääbo uważa także że dochodziło do krzyżowania się (przepływu genów) między neandertalczykami (Homo neanderthalensis od doliny Neandra w Niemczech) a euroazjatycką populacją ludzką (Homo sapiens). O tych wszystkich przełomach naukowych z zakresu paleogenetyki Szwed wspomina w "Neandertalczyku", swojej pierwszej książce popularnonaukowej, która niedawno ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Prószyński i Spółka. Czyni to w fantastycznym, zapadającym w pamięć i klarownym stylu. "Neandertalczyk" stanowi frapujący zapis naukowych odkryć, które są owocami niesłychanej ambicji, pasji i zarazem ostrej rywalizacji między badaczami. Oprócz sporej dawki rzetelnej wiedzy z zakresu genetyki i biologii molekularnej Svante Pääbo dzieli się z czytelnikiem wspomnieniami z prywatnego życia. Zdziwiło mnie na przykład, że otwarcie pisze o swoich preferencjach seksualnych (jest biseksualistą). Takich informacji próżno szukać w 99% publikacji popularnonaukowych. Zdarza się Pääbo krytykować - a to innych naukowców, którzy przechwalali się wyizolowaniem DNA ze skamieniałości w wieku kilku milionów lat, a to kustoszy muzealnych, którzy świadomie utrudniają genetykom dostęp do kości. Autor krok po kroku opisuje pracę naukowca w laboratorium, współpracę ze swoim zespołem czy przygotowanie danej pracy naukowej do zamieszczenia np. w "Cell" czy "Nature". Zespołowa kooperacja miesza się z rywalizacją z innymi grupami naukowców działającymi na tym samym poletku. W przypadku Pääbo jego rywalem był Eddy Rubin z Berkeley. Svante już w 1986 roku zorientował się iż reakcja łańcuchowa polimerazy (PCR) okaże się niezwykle przydatnym narzędziem do badań nad starożytnym DNA. Z książki dowiadujemy się dodatkowo o ekstrakcji starożytnego DNA z mamutów, egipskich mumii, niedźwiedzi jaskiniowych czy osławionego Człowieka z Lodu, Oetziego. Pääbo omawia główne różnice pomiędzy mitochondrialnym DNA i jądrowym DNA; opisuje też próby uniknięcia kontaminacji DNA materiałem genetycznym pochodzącym od współczesnych ludzi (badaczy, archeologów, kustoszy muzealnych). Wystarczy polizać starożytną kość, jak czyni to kustosz Muzeum Historii Naturalnej w Londynie. Kość, która pozwoliła Pääbo i jego zespołowi dokonać naukowego przełomu pochodziła z chorwackiej jaskini wapiennej Vindija i zawierała prawie 3% neandertalskiego DNA. Svante Pääbo to ciekawy naukowiec: czasem sentymentalny, podirytowany, sfrustrowany, innym razem szczęśliwy, podekscytowany. Stara się polubić każdego z kim przyszło mu współpracować, a to staje się kluczem do sukcesu (zgrany zespół naukowy).

Czy mamy zatem domieszkę neandertalskiego DNA? Tak, ponad 5% (zarówno Azjaci, jak i Europejczycy). Stało się to wskutek krzyżowania się homo sapiens z neandertalczykami na Bliskim Wschodzie około 50 000 lat temu. O tym między innymi opowiada "Neandertalczyk".

poniedziałek, 21 września 2015

Nymph/ Mamula (2014) - recenzja















Syreni mit jest jednym z najbardziej intrygujących z całokształtu mitologii greckiej. Olśniewająco piękne kobiece kreatury, które swoim zmysłowym śpiewem przywabiały marynarzy ze statków do siebie, a ci topili się w morskich odmętach (ich statki rozbijały się o skaliste wybrzeża). Syreny pojawiły się w "Odysei" Homera, w której Odyseusz nakazał swojej załodze zalepić uszy pszczelim woskiem, a sam (choć mocno związany) wysłuchał syreniego śpiewu. W "Nymph" syrena stanowi żywiącą się ludzkim mięsem kreaturę, która uwodzi mężczyzn śpiewaniem. Syreny są nader rzadko wykorzystywane w horrorach - w tej chwili na myśl przychodzi mi jedynie japoński film gore "Guinea Pig: Mermaid in the Manhole" (1988) Hideshi Hino. Nadto w "Nymph" pojawia się sam nieustraszony Django, czyli wielki Franco Nero, co też było dla mnie magnesem przyciągającym do filmu.

W zasadzie otrzymujemy więc slasher, w którym złowieszcza syrena i jej opiekun polują na grupkę ciekawskich ludzi na malutkiej wysepce w pobliżu wybrzeża Montenegro. Sędziwy Franco Nero ostrzega ich, aby tam się nie udawali, ale na nic zdają się jego przestrogi. W skład piątki potencjalnych ofiar wchodzą Kelly (Kristina Klebe, "Halloween" Roba Zombie), Lucy (Natalie Burn), eks-chłopak Lucy imieniem Alex (Slobodan Stefanovic) wraz z obecną narzeczoną Yasmin (Sofija Rajovic) oraz Boban (Dragan Micanovic). Pojawia się mało przekonujący miłosny trójkąt i okazuje się, że Kelly na skutek przeszłej traumy boi się pływać. Po dotarciu na wysepkę-militarną fortecę zwaną Mamula na piątkę przyjezdnych zaczyna polować opiekun syreny, co jest okazją do paru scen gore i odrobinki suspensu. Syrenę zagrała piękna Zorana Kostic Obradovic - kreatura stanowi miksturę efektów CGI i tradycyjnego make-up. Pocztówkowe zdjęcia wybrzeży Montenegro, kilka efektownych ujęć kamery, trochę gore i ładne pośladki Natalie Burn, która pochodzi z Ukrainy i przed rozpoczęciem kariery aktorskiej była prima-balleriną. Nic dziwnego że jej chód potrafi być niesamowicie zmysłowy.

Kolista wysepka Mamula o średnicy zaledwie 200 metrów rzeczywiście istnieje na Morzu Adriatyckim. Znajduje się na niej wybudowany w 1853 roku fort, a w czasie II Wojny Światowej mieścił się tam obóz koncentracyjny.

Południowy Chang Tang

















Poszukiwałem ostatnio informacji o najbardziej niegościnnych i niedostępnych miejscach na Ziemi. Nie ukrywam, że bardzo mnie takie miejsca fascynują. O niektórych z nich już tutaj pisałem: Wyspa Bouveta, lasy deszczowe Papui Zachodniej, North Sentinel, etc. Jedną z takich białych plam jest niewątpliwie płaskowyż Chang Tang, a konkretnie jego południowa część. Pozbawione drzew stepy, chłostane zimnym i przeszywającym do szpiku kości wiatrem masywy górskie, nagły zdający się nie mieć końca opad deszczu, bagnista ziemia, ruchome piaski, tonące w mule wielbłądy. Chang Tang nie zna litości dla podróżników, którzy zdecydują się tam wejść. Płaskowyż Chang Tang ciągnie się równolegle obok masywu górskiego Kunlun (Góry Oślepiającej Ciemności - uwielbiam tą nazwę!) przez około 2000 km. Południowa strona Kunlun... nawet najbardziej wytrzymali nomadzi się tam rzadko zapuszczają. Bardzo silne wiatry, bardzo niska wilgotność i ekstremalne zmiany temperatury - zimą spadek nawet do -45 stopni Celsjusza, lato (+30 za dnia, -25 stopni w nocy), przeciętna roczna temperatura -5 stopni Celsjusza. Po południowej stronie Chang Tang nie ma dróg, tylko rzeki, muł, piasek i niskie masywy górskie (wysokość Chang Tang dochodzi od 4500 do 5500 metrów nad poziomem morza). Centrum Chang Tang to zamknięty dział wodny - nie wypływają stamtąd żadne rzeki, a strumienie z górskich lodowców ewaporują formując słone jeziora. Pomimo surowych warunków w Chang Tang żyją jaki, antylopy, wilki, niedźwiedzie czy dzikie osły, ale wegetacja po południowej stronie płaskowyżu jest uboga. Szwedzki podróżnik Sven Hedin eksplorując znaczne połacie Chang Tang (w latach 1906-08) przez 81 dni nie widział żadnego człowieka... Pusta i bezlitosna przestrzeń jakby ze snu. Absolutnie fascynująca.

sobota, 19 września 2015

Wojenne tajemnice wysp Kiska i Attu


















Od dawna intryguje mnie aleucka wyspa Kiska. Nie tylko dlatego że jest wyspą wulkaniczną. Chodzi o fragment jej historii z czasów II Wojny Światowej oraz to co można na niej odnaleźć. W czasie wojennej zawieruchy na Kiska mieściła się stacja pogodowa, w której pracowało 10 mężczyzn. 6-7 czerwca 1942 roku Kiskę i pobliską wyspę Attu zajęli żołnierze japońscy w liczbie 1200. Na Kisce zginęło dwóch pracowników stacji pogodowej, pozostałych ośmiu wziętych zostało do niewoli i odesłano ich do Japonii. Japończycy wybudowali na wyspie pas startowy dla samolotów, bazy dla okrętów podwodnych i samolotów morskich, kwatery dla piechoty, rozlokowali stanowiska ogniowe. Zarówno Kiska, jak i Attu zostały ufortyfikowane. Amerykanie rozpoczęli bombardowania Kiski zadając Japończykom okupującym wyspę spore straty. 15 sierpnia 1943 roku na Kisce wylądowały wojska amerykańskie. Nie zastały na niej nikogo. Japońscy żołnierze (teraz w liczbie 5400 ludzi) opuścili Kiskę 28 lipca pod osłoną gęstej mgły (japońska okupacja Kiski trwała zatem 13 miesięcy). Amerykanie ponieśli jednak spore straty (200 zabitych żołnierzy) z powodu przyjaznego ognia czy eksplozji min. Po dziś dzień Kiska jest upstrzona pozostałościami obiektów i instalacji militarnych. Znajdują się na niej m.in. wrak miniaturowego okrętu podwodnego, pordzewiałe stanowiska karabinów maszynowych czy broni przeciwlotniczej, podziemne tunele oraz opustoszałe zniszczone budynki np. hangaru lotniczego. Wraki japońskich statków transportowych np. "Nozima Maru" czy "Borneo Maru" spoczywają zatopione blisko wyspy. Na wietrzną i zatopioną we mglę Kiskę trudno się dostać - trzeba uzyskać na to zgodę Alaska Maritime National Wildlife Refuge i U.S. Fish and Wildlife Service.

Plotki mówią że na Attu wciąż znajdują się dżipy i ciężarówki z czasów II WŚ. Zbyt drogo kosztuje odholowanie ich na brzeg.

http://gizmodo.com/the-time-the-u-s-invaded-a-japanese-submarine-base-1508089828
http://imgur.com/gallery/ppmAi
http://www.slate.com/blogs/atlas_obscura/2014/08/25/world_war_ii_relics_on_kiska_island.html

"Zekka" - kontrowersyjna autobiografia Seito Sakakibara

Japonia nie przestaje mnie zadziwiać. 10 czerwca 2015 roku do sprzedaży trafiła autobiografia Seito Sakakibara, czyli tzw. Chłopca A i z miejsca wzbudziła wiele kontrowersji. Dlaczego? Ano dlatego że pseudonim Seito Sakakibara (prawdziwe imię i nazwisko Shinichirou Azuma) to okrutny morderca dwójki dzieci w Kobe, który zasłynął naśladownictwem osławionego amerykańskiego Zodiaka. W "Zekko" Seito w dokładny sposób opisuje dwa makabryczne morderstwa oraz trzy ataki na dzieci, których się dopuścił. A wszystkiego tego dokonał w 1997 roku mając 14 lat. Już w wieku 12 lat Seito pastwi się nad kotami. Do szkoły przynosi noże. W marcu 1997 roku chłopiec atakuje i rani trzy uczennice. 16 marca zabija młotkiem 10-letnią Ayakę Yamashitę. Jednak to kolejne morderstwo tak naprawdę zwróci na niego uwagę i rozpocznie się podsycana przez media panika. 27 maja 1997 roku ucięta głowa 11-letniego ucznia szkoły specjalnej Juna Hase odnaleziona zostaje przy bramie do Tomogaoka Junior High School. W ustach zamordowanego chłopca Seito pozostawia napisaną czerwonym atramentem notkę "To początek gry. Spróbujcie mnie powstrzymać głupia policjo. Desperacko chce widzieć jak umierają ludzie. To dla mnie dreszczyk emocji popełnić morderstwo. Krwawa zemsta jest potrzebna za lata mojej goryczy." Na notce znajdują się też napisane po angielsku słowa "Szkolny morderca". Potem chłopiec wysyła do gazety Kobe Shinbun dwa listy, w tym ten drugi długi na 1400 słów, w których identyfikuje się jako Seito Sakakibara i grozi kolejnymi morderstwami. Zostaje aresztowany 28 czerwca 1997 roku jako podejrzany w sprawie morderstwa Juna Hase i szybko przyznaje się do winy. To, rzecz jasna, nie jedyna sprawa kryminalna w historii japońskiej kryminologii związana z nieletnimi sprawcami. 1 czerwca 2004 roku 11-latka ze szkoły podstawowej Okubo w Sasebo morduje nożem 12-latkę Satomi Mitarai w pustej sali lekcyjnej, po czym powraca na lekcję w zakrwawionych ciuchach. Powód morderstwa? Mitarai się z niej wyśmiewała. Sprawczyni była fanką animacji Adobe Flash "Red Room" oraz noweli/filmu "Battle Royale" (2000). Wróćmy jednak do sprawy Seito Sakakibara.

Seito Sakakibara wychodzi na wolność w styczniu 2005 roku. W wieku 32 lat publikuje autobiografię zatytułowaną "Zekko", która wywołuje skandal w Japonii. Seryjny kryminalista nie ma łatwo, jeśli chodzi o publikację książki. Tzw. Prawo Syna Sama nie pozwala mu czerpać profitów z nagłaśniania czynów kryminalnych, które popełnił. Jednak w Japonii znalazło się tokijskie wydawnictwo zwane Ohta, które wydało wspomnienia Seito Sakakibara "Zekka" (luźne tłumaczenie "Desperacka piosenka"). Oczywiście mimo krytyki książka okazała się w Japonii wydawniczym bestsellerem, choć rodziny ofiar czuły się pokrzywdzone, a księgarnie odmawiały jej wystawiania. Pierwsza partia 50 000 egzemplarzy rozeszła się błyskawicznie, dodruk zapewne też. Co ciekawe, rodzina Juna Hase otrzymała od wydawnictwa darmowy egzemplarz książki wraz z przeprosinami od mordercy ich syna. Nie do końca wiadomo czy Seito czerpie zyski ze sprzedaży książki, ale są w niej fragmenty, w których wykazuje skruchę. Prawda jest jednak taka że nikt nie pytał o zgodę na publikację książki rodzin zamordowanych dzieci. Seito Sakakibara nie jest jednak pierwszym japońskim kryminalistą, który opublikował autobiografię. Wcześniej zrobili to Tatsuya Ichihashi, który w 2007 roku zgwałcił i zamordował 22-letnią nauczycielkę z UK Lindsay Hawker oraz Tomohiro Kato, który w 2008 roku zamordował nożem siedem obcych osób w trakcie ataku szału na ulicy Akihabara w Tokio.

Podobno Seito założył własną stronę internetową, na której pisze o sobie i zamieszcza różne dziwne fotografie i rysunki. Link do niej poniżej:

http://www.sonzainotaerarenaitomeisa.biz/
http://www.sonzainotaerarenaitomeisa.biz/%E3%82%AE%E3%83%A3%E3%83%A9%E3%83%AA%E3%83%BC/

EDIT maj 2020: Jakiś czas temu dowiedziałem się iż tabloid Shūkan Post ujawnił personalia Seiko Sakakibara, czyli Shinichiro Azuma. Dowiedziałem się następujących rzeczy: Shinichiro Azuma mieszkał pod aliasem początkowo w Matsuyama, Shikoku, potem w 2011 roku przeprowadził się do kompleksu apartamentów w Hamamatsu, Shizuoka. W 2015 roku przeprowadził się do Adachi-ku, Tokio, następnie w 2018 roku wyprowadził się z Tokio i obecnie nie wiadomo gdzie przebywa. Podobno ma dziecko. Na zdj. Seito Sakakibara w wieku 33 lat.

piątek, 18 września 2015

Tyranny "Aeons in Tectonic Interment" (2015) - recenzja

















18 września 2015 roku to dzień wyjątkowy, jeśli chodzi o premiery płyt doom metalowych. Tego samego dnia ukazują się My Dying Bride "Feel the Misery", Skepticism "Ordeal" oraz Tyranny "Aeons in Tectonic Interment". W przypadku Finów z Tyranny byłem zaskoczony i wniebowzięty gdy tylko dowiedziałem się że wyjdzie następca genialnego lovecraftowskiego "Tides of Awakening" (2005). Musiało minąć 10 lat i wreszcie jest - "Aeons in Tectonic Interment"! Muszę napisać o tej płycie, bo podejrzewam, że zostanie przez środowisko metalowe zignorowana. Funeral doom po prostu trzeba lubić, nie do każdego trafiają takie posępne dźwięki. Ośmielę się powiedzieć że pogrzebowy doom metal to muzyka idealna dla oczyszczenia się z negatywnych emocji, które dość często mi towarzyszą. Tutaj liczy się melancholijna, nierzadko dołująca atmosfera potęgowana przez powolne tempo i monumentalny ciężar długaśnych kompozycji. Nie inaczej jest w przypadku "Aeons in Tectonic Interment" (2015), na który składa się pięć monstrualnych grobowych hymnów, które przyduszają słuchacza opresyjnym ciężarem. Kiedy "Aeons..." rozpoczyna się fenomenalnym funeral doomowym walcem "Sunless Deluge", w którym dźwięk gitary brzmi jakby dobiegał z bezdennej otchłani nie mam już odwrotu. Czuję jak ta muzyka przenosi mnie w odległe, smagane wichurami miejsca, gdzie nie ma ludzi. Jest tylko samotność, ciemność, wszechobecny chłód i przyczajona groza, a po horyzont rozciąga się niespokojne mare tenebrarum. 2015 rok to dobry rok dla fińskiego funeral doom metalu, o czym świadczy chociażby kapitalny powrót Shape of Despair. Muzycy Tyranny wiedzą jak stopniować napięcie i wykreować apokaliptyczny nastrój. Tak powinno się grać przytłaczający i gargantuiczny funeral doom! Zresztą co to dużo gadać - fińska scena doom metalowa potrafi zachwycić. Skepticism, Dolorian, Thergothon, Unholy - te nazwy po dziś dzień mnie elektryzują. Tyranny też są mistrzami kreowania lodowatej atmosfery grozy i cieszyć się należy że taka muzyka wciąż znajduje oddane grono słuchaczy. Funeral doom z głębokim grolwingiem cenię na równi z dark ambientem. Nie mogę się od tych przesyconych żałością dźwięków uwolnić. :-)

https://www.youtube.com/watch?v=HUfZjzo4AiI

Skład Tyranny tworzą Matti Mäkelä z Corpsessed i Lauri Lindqvist z Wormphlegm.

American Guinea Pig: Bouquet of Guts and Gore (2014) - recenzja

Tym razem postanowiłem obejrzeć jakiś kawał ekstremalnego gore, zatem sięgnąłem po "American Guinea Pig: Bouquet of Guts and Gore" ze stajni Unearthed Films (dystrybutora japońskiej serii "Guinea Pig" na DVD) i w reżyserii Stephena Biro. Nurt pseudo-snuff zapoczątkowany filmem eksploatacji "Snuff" z 1971 roku w dużej mierze opiera się na produkcjach dotyczących nakręcenia bądź odnalezienia filmu ostatniego tchnienia, czyli obrazu, w którym zarejestrowane są tortury i morderstwa najczęściej przypadkowych ofiar i przeznaczonego do sprzedaży i dystrybucji wśród grupki wyselekcjonowanych dewiantów. Uwydatnia się tutaj konieczna relacja sprzedawca-kupiec. Tak ściśle potraktowane filmy snuff jako swoista miejska legenda (urban legend) stały się wdzięcznym tematem dla filmowców kina gore i pisarzy literatury grozy. Do najsłynniejszych filmów pseudo-snuff należą "Guinea Pig: Devil's Experiment" (1985) w reżyserii Satoru Ogura, "Guinea Pig: Flowers of Flesh and Blood" (1985) Hideshi Hino, "Last House on Dead End Street" (1977) Rogera Michaela Watkinsa, "Niku Daruma" (1998) Tamakichi Anaru czy seria "August Underground" Freda Vogela. Wszystkie te filmy są mi dobrze znane od wielu lat, ba, z japońską serią gore "Guinea Pig" zetknąłem się jeszcze w roku 2001 gdy filmy te funkcjonowały w obiegu kaset video. Wówczas po raz pierwszy obejrzałem "Devil's Experiment" i "Flowers of Flesh and Blood" - na tych filmach wzoruje się "American Guinea Pig: Bouquet of Guts and Gore", lecz nie tylko. Główną inspiracją jest jednak "Last House on Dead End Street" (1977) Rogera Michaela Watkinsa, co uwidacznia się w niektórych scenach, ujęciach czy elementach scenografii (białe prześcieradła, które szybko nasiąkają krwią, groteskowe maski oprawców, etc.)

Fabuła "American Guinea Pig: Bouquet of Guts and Gore" praktycznie nie istnieje: dwie młode kobiety zostają porwane przez trójkę sadystów i uśmiercone w bestialski sposób, a ich tortury i śmierć rejestrują kamery. Ofiary nie krzyczą, gdyż oprawcy podają im LSD. Dziwne, bo sadystyczni mordercy zazwyczaj pławią się w cierpieniu swoich ofiar, pragną je widzieć, słyszeć i odczuwać. Mam pewne zastrzeżenia co do realizmu "American Guinea Pig", ale najpierw plusy. Efekty gore Marcusa Kocha są przyzwoite, choć krew czasem wygląda nienaturalnie, a kończyny obcinane są zbyt szybko i łatwo. Poza tym ofiary żyją zbyt długo. Podobały mi się dość groteskowe i ciekawie wykonane maski oprawców. Czuć wyraźną inspirację "Last House on Dead End Street" (1977), w którym znudzony branżą pornograficzną reżyser Terry Hawkins kręci wraz z grupą zwyrodnialców filmy snuff. Aktorstwo jest amatorskie, nadmierna ilość dialogów psuje realizm, ale i tak muszę przyznać, że w przypadku "American Guinea Pig: Bouquet of Guts and Gore (2014) Stephen Biro i Jim Van Bebber posunęli się bardzo daleko. Miłośnicy ekstremalnego horroru mogą ten film zobaczyć, dla innych będzie to pewnie odrażająca strata czasu.

środa, 16 września 2015

Autumnal i Saturnus w Liverpoolu, Wrocław, 15 września 2015 (fotorelacja)



















Zastanawiałem się czy jechać na ten koncert i decyzję podjąłem na 2-3 dni przed datą gigu. Od lat jestem wielkim fanem doom metalu, choć zapuszczam się przede wszystkim w rejony death doom metalu, funeral doom metalu, black doomu czy sludge doomu. O ile kapele sludge doom metalowe czy stonerowe cieszą się jeszcze względnym powodzeniem, o tyle na gigi zespołów pogrzebowo doom metalowych przychodzą śladowe liczby fanów (znam to z autopsji). Przykładowo na ubiegłoroczny wrocławski koncert Loss i Worship przyszła zaledwie garstka ludzi. O trasie Autumnal i Saturnus dowiedziałem się przypadkiem, bo tak naprawdę niewiele było o niej wzmianek w sieci. Na szczęście publika we wrocławskim Liverpoolu dopisała, choć nie ma mowy o jakimś tłumie. Można się było wygodnie ustawić najbliżej sceny, robić zdjęcia i chłonąć melodyjny doom metal obu kapel.

Z muzyką Hiszpanów z Autumnal zetknąłem się powierzchownie przed koncertem przesłuchując na Youtube ich debiutancki album "Grey Universe" z 2006 roku. Muzycznie death doom z gotyckimi naleciałościami niewątpliwie inspirowany wczesną Anathemą i My Dying Bride. Na drugim albumie zespołu "The End of the Third Day" (2014) słychać natomiast echa Katatonii (mój ulubiony kawałek to rewelacyjnie wykonany cover Supertramp). Koncert Autumnal podobał mi się, choć nie powalił mnie na kolana (przynajmniej w porównaniu z Saturnus). Mimo wszystko muzycy Autumnal są zgrani i tryskają entuzjazmem, co cieszy. Nie mam pojęcia jaka była set-lista (chyba zagrali "The Storm Remains The Same"), ale bawiłem się całkiem dobrze. Najbardziej podobały mi się nieliczne fragmenty z death metalowym growlem wokalisty Javiera de Pablo, który dysponuje także emocjonalnym czystym wokalem. Jego śpiew autentycznie przykuwał uwagę kreując nastrój nostalgii i smutku. Lubicie wczesną Anathemę, Katatonię, My Dying Bride, Draconian czy Type O'Negative? Warto zapoznać się z Autumnal. Zarówno na żywo, jak i z płyt.

Duńczyków z Saturnus powinien znać każdy szanujący się fan melodyjnego doom death metalu. Ich płyta "Paradise Belongs to You" z 1996 roku to esencja żalu i utraty przekuta na dźwięki. Inna sprawa, że wszystkie kolejne długograje Saturnus, czyli "Martyre" (2000), "Veronika Decides to Die" (2006) czy "Saturn In Ascension" (2012) są znakomite. Każdy z nich jest tak jakby melancholijną i niezwykle absorbującą osobliwością. Czasem odnoszę wrażenie że większość fanów szeroko pojętej muzyki metalowej kojarzy doom death z takimi kapelami jak My Dying Bride, wczesną Anathemą i Paradise Lost. I słusznie, ale co z takimi zespołami jak chociażby norweski Funeral czy właśnie Saturnus? Są znane, ale raczej wśród osób, które siedzą trochę w doom metalowej melancholii. Dobra, dość tych dywagacji, skupmy się na wczorajszym koncercie, a ten był doprawdy znakomity. Saturnus stanął na wysokości zadania i zagrał przepięknie prezentując niezbyt licznej (tak w sam raz) widowni przekrojowo kompozycje ze wszystkich czterech długograjów. Niewątpliwym atutem Saturnus są przepiękne gitarowe melodie połączone z ogromnie emocjonalną atmosferą muzyki i warstwy lirycznej. Gitary, które potrafią być jednocześnie depresyjne, płaczliwe i kojące. Charyzmatyczny wokalista Saturnus Thomas Jensen w perfekcyjny sposób lawiruje pomiędzy głębokim growlingiem i delikatnymi partiami mówionymi. W kilku momentach gigu Saturnus odpłynąłem, znalazłem się w innej rzeczywistości niesiony falą smutku, romantyzmu, nostalgii. Chciałbym aby więcej kapel doom metalowych grało w naszym kraju - na szczęście coś się ruszyło w tym kierunku. 10 grudnia 2015 roku także w Liverpoolu zagrają Mourning Beloveth z Irlandii i Hooded Menace z Finlandii. Postaram się na tym gigu być, choć nie spodziewam się licznej frekwencji.

Set-lista Saturnus: "Litany of Rain", "I Love Thee", "Wind Torn", "Empty Handed", "Inflame Thy Heart", "Forest of Insomnia", "All Alone", "I Long", "Christ Goodbye" i zagrany na bis "A Father's Providence". Mam nadzieję, że żaden utwór mi nie umknął.

niedziela, 13 września 2015

Indigenous (2014) oraz Cybernatural (2014) - recenzje















"Indigenous" (2014, reż. Alastair Orr) - Survival horror zrealizowany w panamskiej dżungli? Choć po XXI-wieczne filmy grozy sięgam sporadycznie, tutaj nie miałem oporów, zwłaszcza że akcja "Indigenous" toczy się w Panamie. Tej samej Panamie, w której w 2014 roku zaginęły dwie Holenderki Lisanne Kroon i Kremers, o czym napisałem obszerny tekst na blogu. Wpierw jednak odrobina geografii: przesmyk Darién w Panamie o długości 160 km i szerokości 50 km składa się w dużej mierze z bagnistych terenów kolumbijskiej rzeki Atrato oraz górzystych i malarycznych lasów deszczowych Panamy z najwyższym szczytem Cerro Tacarcuna (1845 metrów wysokości). Uniemożliwia on dotarcie do Ameryki Południowej samochodem, choć został on przekroczony przez żądnych przygód eksploratorów na motocyklu czy pieszo, a ludzie ci musieli zmagać się z dżunglą, moczarami i insektami. W "Indigenous" piątka młodych przyjaciół z US postanawia udać się do lasu deszczowego przesmyku Darién, by odnaleźć tam malowniczy wodospad, o którym informuje ich piękna Panamka Carmen (Laura Penuela). Lecz panamski surfer ostrzega piątkę Amerykanów przed udaniem się w ten rejon, bo zdarzały się tam przypadki zaginięć niefrasobliwych turystów. Jankesi ignorują jednak wszelkie ostrzeżenia i udają się wraz z Carmen na poszukiwania tajemniczego wodospadu. Nie zdają sobie sprawy, że w dżungli czyha na nich spragniona ludzkiej krwi Chupacabra.

No tak, Chupacabra. Niektórzy kryptozoolodzy uparcie wierzą w jej istnienie. Ja wszakże pozostanę sceptyczny, ale Chupacabra stała się wdzięcznym motywem wielu tanich horrorów. Choć osadzony w wilgotnej panamskiej dżungli "Indigenous" jest jednak produkcją dość wtórną - sceny w jaskini (gnieździe Chupacabry), jak i wygląd krwiożerczej kreatury kojarzą mi się z podziemnymi mieszkańcami "The Descent"/ "Zejścia" (2005) Neila Marshalla. Dużo histerycznego biegania po panamskiej dżungli, trochę gore i sporo idiotycznych dialogów. Można obejrzeć tę umiarkowanie rozrywkową produkcję.

"Cybernatural" (2014, reż. Levan Gabriadze) - Nastolatka Laura Barns popełnia samobójstwo pod wpływem wrzuconego na Youtube filmiku, na którym widać jak zemdlała pijana w kompromitujących okolicznościach. Zapis z przebiegu jej samobójczej śmierci trafia potem na portal Liveleak. Szybko okazuje się że Lauura była poniżana i dręczona przez 'przyjaciół'. Szóstka nastolatków (trzech chłopaków i trzy dziewczęta) spotyka się na czacie Skype. Jednak ktoś dołącza do ich konwersacji - niezidentyfikowana osoba o imieniu Billie, której nie można się pozbyć. Rozmowa przenosi się także na Facebook, z którego ktoś wysyła groźby z konta samobójczyni Laury Barns. Billie zaczyna prześladować nastolatków grożąc im że jeśli się wylogują bądź opuszczą konwersację to umrą. I rzeczywiście nastolatki zaczynają ginąć w straszliwy sposób, a Billie ujawnia ich najbardziej podłe sekrety i ich rolę w samobójczej śmierci Laury.

Pomysł wyjściowy "Cybernatural" jest zaiste unikalny, gdyż kamera przez cały czas trwania filmu skupia się na ekranie komputera. Mamy tutaj video rozmowę na Skype, ale też używane są takie programy jak Gmail, Chatroulette, Spotify, Facebook (bez identyfikacji niebieskiego logo F), Youtube, Instagram czy UTorrent. Film nakręcono też w bardzo długie ujęciu Long-take tak jak "Sznur" (1948) Alfreda Hitchcocka czy z bardziej współczesnych przykładów horrory "Pig" (2010) czy "Cut" (2010). Trzeba się zatem przyzwyczaić do statycznego ekranu zastosowanego w "Cybernatural" z wyskakującymi rozmaitymi oknami programów. Mimo wszystko film wciąga, gdy Billie zaczyna prześladować prześladowców ujawniając online ich najohydniejsze sekrety. Nie od dziś wiadomo że cyberbullying może doprowadzić nieśmiałego i pozbawionego prawdziwych przyjaciół nastolatka do samobójstwa. Może też być kontynuowany już post-mortem, o czym świadczy chociażby głośne samobójstwo 14-letniego Dominika Bieżunia. W "Cybernatural" dotychczasowi dręczyciele zaczynają ginąć jeden za drugim, a zemsta ma charakter nie tylko wirtualny. Intrygujący i sprawnie zrealizowany koncept - od czasu "Paranormal Activity" (2007) nie było czegoś takiego.

piątek, 11 września 2015

Le Démon Dans I'île/ Demon of the Island (1983) - recenzja

Lubicie powieść grozy "Carrie" Stephena Kinga oraz jej filmową ekranizację Briana De Palmy z 1976 roku? Jesteście fanami "Potomstwa" (1977) i "Scanners" (1981) Davida Cronenberga? Jeśli odpowiedź jest twierdząca musicie obejrzeć francuski horror Francisa Leroia "Demon of the Island" (1983) - film dość zapomniany, acz absorbujący. Już jego początek przykuwa uwagę: golący mężczyzna zacina się tak mocno, że musi użyć ręcznika, by zahamować krwawienie. Lekarka Gabrielle Martin (Anny Duperey) przypływa na niewielką i malowniczą wyspę. Kobieta zmaga się z przeszłą traumą, gdyż w wypadku samochodowym utraciła męża i syna. Dużo pali i szuka odosobnienia w małej wyspiarskiej społeczności. Na miejscu okazuje się, że medyk, którego miała zastąpić - Dr. Paul Henry Marshall (Jean-Claude Brialy) - nadal przyjmuje pacjentów na wyspie, mimo że nikt z mieszkańców mu nie ufa. W dodatku przedmioty domowego użytku np. piekarnik czy zabawka okaleczają ludzi w trakcie dziwnych wypadków z ich udziałem. Zaintrygowana Gabrielle postanawia dowiedzieć się o co chodzi i trafia do supermarketu, w którym wszystkie te 'mordercze' przedmioty zostały zakupione. Ale to nie koniec niespodzianek.

Intrygujący francuski horror z kilkoma trzymającymi w napięciu scenami. Ciekawie zrealizowany jest koncept przedmiotów domowego użytku, które okaleczają i zabijają ich użytkowników. Przykładowo elektryczny nóż obcina palce mężczyźnie, dzbanek do kawy eksploduje parząc twarz kobiecie czy ostra pałeczka bębniącego niedźwiadka-zabawki wbija się w oko dziecka. Trochę krwi i gore i szczypta golizny (dwoje nastolatków opalających się nago na łodzi). Wykreowaniu atmosfery niesamowitości sprzyja wyspiarska lokalizacja oraz udane zdjęcia Jacquesa Assuérusa. Przyzwoite aktorstwo i zaskakujące zakończenie (ciut przypominające finalny moment "Carrie") to kolejne dwa atuty "Le Démon Dans I'île".

środa, 9 września 2015

Rabid Dogs/ Cani Arrabbiati (1974) - recenzja

Recenzja opiera się na oryginalnej wersji zatytułowanej "Rabid Dogs" wyreżyserowanej przez Mario Bavę, wersję "Kidnapped" Alfredo Leone także miałem okazję widzieć, gdyż znajduje się ona na DVD Anchor Bay wraz z wersją oryginalną.

Lubię gotyckie horrory Mario Bavy, cenię również jego gialli, ale to "Rabid Dogs" (1974) znalazłby się niewątpliwie w czołówce moich ulubionych filmów włoskiego mistrza grozy. Z przyjemnością wróciłem do tego filmu po latach. Mario Bava (podobnie jak Dario Argento) był mistrzem w komponowaniu stylowych kadrów oraz użyciu kolorów, co odzwierciedlają zwłaszcza jego gotyckie dreszczowce z lat 60-tych np. "Blood and Black Lace" (1964) czy "Kill Baby, Kill" (1965). "Rabid Dogs" w odróżnieniu od jego horrorów stanowi brutalną historię kryminalną dość mocno osadzoną w rzeczywistości. To film szorstki, cyniczny i podły, ale jednocześnie ogromnie ekscytujący. Z zaskakującym i niezwykle gorzkim zakończeniem.

Czwórka gangsterów rabuje samochód, w którym znajdują się wypłaty dla pracowników przemysłu chemicznego. W skład gangu bezwzględnych kryminalistów wchodzą pełniący przywódczą rolę Dottore (Maurice Poli) oraz Bisturi (Don Backy) i Trentadue (Luigi Montefiori aka George Eastman). Czwarty z rzezimieszków zostaje zastrzelony w trakcie ucieczki z miejsca napadu. W wyniku skoku giną zamordowani kurier, strażnik, przypadkowy mężczyzna oraz pewna niefortunna zakładniczka. Rabusie biorą jako kolejną zakładniczkę Marię (Lea Lander, współpracowała z Mario Bavą przy "Blood and Black Lace") i uciekają jej samochodem. Porywają inne auto, które prowadzi mężczyzna w średnim wieku imieniem Riccardo (Riccardo Cucciolla). Z tyłu leży jego dziecko, które Riccardo ma zamiar zawieźć do szpitala w celu pilnego zoperowania. Kryminaliści zmuszają Riccardo, aby wywiózł ich poza miasto. Chcą w ten sposób uniknąć policyjnych blokad. W trakcie podróży narasta napięcie pomiędzy zakładnikami a Bisturi i Trentadue, ale Riccardo oraz Dottore starają się kontrolować sytuację na tyle, na ile mogą.

Ktoś kiedyś określił "Rabid Dogs" mianem "Ostatniego domu po lewej" w samochodzie. To dobre porównanie, choć "Rabid Dogs" niewiele ma wspólnego z nurtem rape and revenge. Co prawda Bisturi i Trentadue znęcają się nad Marią zmuszając ją do oddania moczu na stojąco, Trentadue ma na kobietę ochotę, ale do gwałtu nie dochodzi. Jednak "Cani Arrabbiati" wprost ocieka nastrojem klaustrofobii: z jadącego samochodu (zamkniętego pomieszczenia na kółkach) nie ma gdzie uciec, można jechać tylko tam, gdzie każe herszt bandy. W trakcie projekcji daje się wręcz wyczuć odór potu postaci i żar wewnątrz samochodu, któremu towarzyszy wspaniała ścieżka dźwiękowa Stelvio Ciprianiego.

"Rabid Dogs" stawia na realizm, pesymizm i mizantropię zamiast onirycznego odrealnienia. A mnie to absolutnie nie przeszkadza.

wtorek, 8 września 2015

Mord'A'Stigmata "Our Hearts Slow Down" (2015) - recenzja
























Będąc szczerym nie przepadam zbytnio za pisaniem recenzji muzycznych. Nie chodzi o to że nie potrafię tego robić, bardziej o niemożność stworzenia na tym polu czegoś nowatorskiego, nierzadko trudność w opisywaniu emocji, które towarzyszą słuchaniu muzyki rzeczonej kapeli. Powtarzalność pewnych sformułowań opisujących np. nastrój danej płyty. Ściana ograniczeń w operowaniu słowem pisanym. Może byłoby mi łatwiej gdybym sam był muzykiem, niestety nie posiadam umiejętności muzykowania. Na recenzowane materiały przyszło mi zatem patrzeć przez pryzmat słuchacza. No i tak już zostanie. Kiedy dowiedziałem się że muzycy Mord'A'Stigmata dłubią nad nowym materiałem ucieszyłem się, gdyż od czasu "Ansia" (2013) stałem się fanem zespołu z Bochni. Jeszcze zanim dostałem "Our Hearts Slow Down" do przesłuchania i zrecenzowania zapoznałem się z coverem tej EP-ki. I od razu wydał mi się znajomy, ba, kiedyś umieściłem to zdjęcie na tym blogu. Niepokojącą fotografię z 1894 roku przedstawiającą pewną paryżankę, która znalazła się w stanie kacheksji, krańcowego wyczerpania, wyniszczenia organizmu. Kacheksja jest związana z takimi chorobami jak AIDS czy nowotwory płuc i układu pokarmowego. Jej przykładowe objawy to zanik mięśni, drastyczne osłabienie kondycji fizycznej organizmu, nudności, anemia, spadek odporności organizmu czy wzrost stężenia hormonu stresu (kortyzolu). Owa archiwalna fotografia idealnie pasuje do zawartości muzycznej "Our Hearts Slow Down" (2015), na którą składają się trzy kompozycje: "The Mantra of Anguish", "Those Above" i numer tytułowy.

Jako otwarcie "The Mantra of Anguish" - numer utrzymany w umiarkowanym tempie, ale zdecydowanie intensywny, posępny i fatalistyczny. Taka właśnie powinna być muzyka Mord'A'Stigmata - schorowana, udręczona i jednocześnie intrygująca. Niebanalne dźwięki, przy których słuchacz odczuwa psychiczny i fizyczny dyskomfort. Lecz od mniej więcej siódmej minuty trwania pojawia się przestrzenny fragment post-rockowy, który przynosi chwilowe (można by rzec złudne) ukojenie. Mantrę kończą mroczne i pulsujące dronowo-ambientowe pasaże, których nie powstydzili by się tacy wykonawcy jak np. Gnaw Their Tongues. Potem nadchodzi "Those Above" - wściekły black metalowy początek, konfrontacyjny i bezpośredni, będący bolesnym zastrzykiem negatywizmu. Nagle tempo ulega przyhamowaniu i muzyka skręca w kierunku posępnego, odrobinę psychodelicznego doom metalu. Pojawiają się chorobliwe partie mówione świetnie kontrastujące z black metalową jatką pierwszych trzech minut trwania "Those Above". Genialna kompozycja, w której muzycy Mord'A'Stigmata umiejętnie operują nastrojem. Tutaj nic nie jest oczywiste... i niech tak już zostanie. Ep-kę wieńczy najkrótszy numer tytułowy - instrumentalny, bez wokali, z hipnotycznymi partiami perkusji i gitarami wyrażającymi nerwowość, zaniepokojenie.

Premiera Mord'A'Stigmata "Our Hearts Slow Down" 25 września 2015 roku nakładem Pagan Records.

poniedziałek, 7 września 2015

I Quattro dell'Apocalisse/ Four of the Apocalypse (1975) - recenzja

Dzięki wymianie z kumplem wpadło mi ostatnio w ręce kilka DVD, w tym niemieckie wydanie spaghetti westernu "Four of the Apocalypse" (1975) X-Rated Cult. Lubię gialli Lucio Fulci'ego oraz jego zombie horrory np. "Zombi 2" (1979) czy "The Beyond" (1981), ale włoski Ojciec Chrzestny Gore, jakże ceniony przez Killjoya z Necrophagii miał dwa własne ukochane filmy: "Beatrice Cenci" (1969) oraz "Four of the Apocalypse" (1975). "I Quattro dell'Apocalisse" to ponury spaghetti western, który stanowi przedsmak późniejszych ociekających krwią obrazów Włocha.

Na początku XIX wieku drobny kanciarz Stubby Preston (Fabio Testi) przybywa do Salt Lake City i szybko zostaje aresztowany przez szeryfa i umieszczony w celi, w której napotyka trójkę przyszłych towarzyszy wędrówki: młodą ciężarną prostytutkę Bunny (Lynne Frederick, "Schizo" Pete Walkera z 1977 roku), pijaczka Clema (Michael J. Pollard) oraz czarnoskórego grabarza Buda. Zamaskowani bandyci atakują miasto zabijając kogo popadnie. Przytłoczony strzelaniną szeryf (Donald O'Brien, "Zombi Holocaust") wyrzuca Stubby'ego, Bunny, Clema i Buda z Salt Lake City. Po drodze czwórka natyka się na innego osobnika wyjętego spod prawa - wybornego strzelca imieniem Chaco (Tomas Milian). Chaco jest jednak okrutnym rzezimieszkiem, upija całą czwórkę alkoholem i obezwładnia pejotlem (jazgrzą Williamsa), po czym gwałci związaną Bunny, strzela w kolano Clema, a Stubby'ego i Buda pozostawia na pewną śmierć. Ranny Clem pomaga im się uwolnić. Stubby poprzysięga zemstę na Chaco.

W "Four of the Apocalypse" podobało mi się przede wszystkim ukazanie Dzikiego Zachodu jako miejsca bezlitosnego, cynicznego, pełnego bezprawia. Znakomite kreacje aktorskie - zarówno Fabio Testi'ego, jak i Tomasa Milliana, który przy sportretowaniu Chaco (krzyże pod oczyma) inspirował się swastyką na czole Charlesa Mansona. Do zapamiętania także Michael J. Pollard, który w jednej ze scen pod wpływem Tomasa Milliana zachowuje się jak poddańczy pies. Sporo sadyzmu i okrucieństwa, w tym gwałt na Bunny oraz wycinanie płata skóry z brzucha. Scenariusz "Four of the Apocalypse" jest jednak epizodyczny, a tempo akcji momentami trochę siada. Wielbiciele spaghetti westernów, no i przede wszystkim miłośnicy filmów Lucio Fulci'ego powinni jednak "Four of the Apocalypse" czym prędzej zobaczyć.

Dzikie plemiona Papui Zachodniej

















Po przeczytaniu rozdziału w "Poza mapą" dotyczącego agresywnego i wciąż niezbadanego przez antropologów plemienia Sentinelczyków zamieszkującego wysepkę North Sentinel w archipelagu indyjskich Andamanów postanowiłem dowiedzieć się nieco więcej o dzikich plemionach Papui Zachodniej, które unikają kontaktu z człowiekiem.

Ilość informacji na temat tych plemion jest nader skąpa. W ostatnich latach zidentyfikowano ich ponad czterdzieści. Plemiona te zamieszkują dotąd niezbadane przez ludzi lasy deszczowe Papui Zachodniej. O ile Papua Nowa Gwinea jest państwem niepodległym, o tyle Papuę Zachodnią od 1963 roku okupuje Indonezja. Nie są tam wpuszczani dziennikarze ani pracownicy organizacji praw człowieka, a wojsko indonezyjskie często dopuszcza się wobec rdzennych mieszkańców Papui Zachodniej licznych okrucieństw (plemiona są określane mianem brudnych czy zacofanych). Izolacja Papui Zachodniej trwa w najlepsze. W Papui Zachodniej zamieszkuje około 312 plemion, z czego około 40 z nich nie miało kontaktu z człowiekiem albo ów kontakt był bardzo ograniczony. Niektóre niedostępne rejony Papui Zachodniej to nadal biała plama geograficzna. Obszary górskie Papui Zachodniej znalazły się na mapach dopiero w latach 30 XX wieku. W przypadku Sentinelczyków rząd indyjski postanowił pozostawić to plemię w spokoju na ich małej wyspie; kryjące się w lasach deszczowych Papui Zachodniej plemiona po prostu unikają kontaktu z człowiekiem. Nie dziwię się, skoro Indonezyjczycy tak traktują rdzennych mieszkańców Papui Zachodniej, zagraniczne koncerny kopalniane wydobywają surowce z ich ziem, a drwale wycinają drzewa. Istnieje też groźba podłapania przez członków danego plemienia chorób od turystów czy Indonezyjczyków. Może rzeczywiście byłoby lepiej gdyby niektóre papuaskie plemiona nie miały styczności z człowiekiem.

sobota, 5 września 2015

Zaginięcie Lisanne Kroon i Kris Kremers w Panamie



















1 kwietnia 2014 roku dwie młode Holenderki Lisanne Kroon (lat 22) i Kris Kremers (lat 21) zniknęły z miasta Boquete w Panamie. Dziewczyny oddaliły się z hostelu, w którym przebywały i udały się do pobliskiego lasu deszczowego na trekking. Nie spotkały się z umówionym przewodnikiem, nikomu nie powiedziały dokąd się udają i rozpłynęły się w powietrzu. W wyprawie towarzyszył im pies zwany Blue, który wrócił do hostelu. Zaginionej dwójki kobiet poszukiwali panamscy ochotnicy, miejscowa policja oraz holenderscy dochodzeniowcy. Nie znaleźli nic. Żadnych śladów. Niczego. Dopiero 14 czerwca Angel Palacios wraz z żoną w panamskim Continental Divide daleko od Boquete odnaleźli blisko rzeki Rio Culebre niebieski plecak. Jego zawartość: 83$, paszport Lisanne Froon, dwie pary tanich okularów przeciwsłonecznych, dwa biustonosze, aparat fotograficzny i dwa telefony komórkowe. Wszystko ładnie uporządkowane i w dobrym stanie. W pobliżu plecaka za drzewem znajdował się but, w którym tkwiła ludzka stopa. Skoro odnaleziono ludzką stopę jedna z zaginionych kobiet musiała być martwa. Rodziło się pytanie jak zaginionym udało się dotrzeć tak daleko? Miejsce odnalezienia plecaka i szczątków to Altos Romeros - przynajmniej dzień drogi od Boquete. Z powodu pogorszenia się pogody do pomocy w poszukiwaniach wezwani zostali Indianie. Odnaleźli na skale starannie ułożone spodenki Kris oraz niebieski but. A także inne ludzkie kości należące zarówno do Lisanne, jak i Kris. Łącznie 28 kości Lisanne (w tym dwie długie kości złączone ze skórą - po czterech miesiącach od zaginięcia!) i tylko dwie Kris. Lisanne i Kris zostawiły należące do nich rzeczy w hostelu, zatem planowały wrócić. Co poszło nie tak?

Kości. Dziwne było to że stopa Lisanne została odłamana przy kostce i pozostawiona w bucie. Niektóre odnalezione kości Lisanne wciąż pokryte były tkanką, natomiast kości Kris nie. Kości Kris były wybielone fosforem. Jedna z hipotez stanowiła, iż ktoś mógł użyć chemikaliów czy użyźniaczy na szczątkach, aby się ich pozbyć. Jednak kości nie nosiły śladów cięcia czy innych urazów. Kolejną zagadką był aparat fotograficzny, którego bateria była niemal pełna. I zdjęcia. Dzięki zdjęciom ustalono że Lisanne i Kris były na El Mirador na szlaku El Pianista już 1 kwietnia - dotarły na szczyt Continental Divide w dniu w którym zaginęły około godziny 1 p.m. O godzinie 2 p.m. Kris zrobiła sobie zdjęcie w quebrada (wąwozie). Potem w baranca (wąwóz o bardziej stromych ścianach). Miejsca zdradliwe deszczową porą. Aby dotrzeć do miejsca, w którym odnaleziono ich kości dziewczęta musiały przejść przez pięć wąwozów (queberas/barrancas) i przekroczyć trzy rzeki. Przez 7 dni aparat dziewcząt był uśpiony, aż tu 8 kwietnia o godzinie 1 w nocy zostały zrobione dwa zdjęcia. Na pierwszym widać krzaki poniżej skały. Na drugim wierzchołek skały z dwoma kijkami, każdy z nich z małym kawałkiem czerwonej plastikowej folii i dwoma opakowaniami po gumie do żucia. Włączony aparat robił zdjęcia jeszcze przez 3 godziny - łącznie 88 fotografii na których widać tylko mrok. Ciemność. Żadnych zdjęć ścieżek, napotkanych zwierząt czy ludzi. Może dziewczyny używały flesza, by oświetlić sobie drogę? Z drugiej strony flesz powoduje krótkotrwałą ślepotę i nie sprzyja przyzwyczajeniu się wzroku do ciemności. Być może próbowały zwrócić uwagę ekipy poszukiwawczej w dżungli.

Dziewczęta były zatem o godzinie 1 p.m. na Continental Divide. Świadkowie twierdzili jednak inaczej. Kobieta w szkole języka hiszpańskiego do której Lisanne i Kris uczęszczały przysięgała że o tej godzinie były w szkole. Lokalny przewodnik twierdził że widział je w Boquete pomiędzy 2 a 2.15 p.m. Inny mężczyzna widział je pomiędzy 2.30 a 3. Być może tych pięcioro świadków widziało Lisanne i Kris dzień wcześniej.

Godzina 4.30 1 kwietnia 2014 roku - Lisanne i Kris dzwonią pod numer 112 po raz pierwszy. Po raz drugi 20 minut później. Obszar, w którym zostały znalezione ich kości znajdował się przynajmniej 12 godzin drogi od El Mirador, zatem musiały być daleko od tego obszaru. Od tej pory one (albo ktoś) próbował używać ich telefonów 88 razy. Aż do 11 kwietnia 2014 roku. 11 prób dzwonienia pod numer alarmowy, 77 włączania i wyłączania, by sprawdzić czy telefony jeszcze działają. 5 kwietnia telefon Kris został włączony kilka razy, ale nie podano prawidłowego kodu sim. Czyżby telefonu używała osoba trzecia? Nie wiadomo. Nie było żadnych smsów od Kris i Lisanne, nawet do ukochanych rodziców. W każdym razie 3 kwietnia miała miejsce ostatnia próba połączenia się z numerem alarmowym, 11 kwietnia telefon Kris został włączony po raz ostatni.

Co się przydarzyło Lisanne i Kris w panamskiej dżungli? Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Kości dziewcząt nie nosiły śladów urazów. Nie było śladów krwi na ich ubraniach. Nadto dżungla po której się poruszały obfitowała w niebezpieczne zwierzęta: węże, pumy, pantery. Rzeki też były niebezpieczne np. Rio Culebre. Czy Lisanne i Kris poszły w złym kierunku? Czemu nie zawróciły? Czemu nie oznaczyły szlaku? A może ktoś trzeci im towarzyszył? 1 kwietnia 2014 roku w dniu zaginięcia dziewcząt dzień był słoneczny; wąwozy były suche. Może rzeczywiście Lisanne i Kris zboczyły ze szlaku?

Dalsze pytania: Czemu odnaleziono tak mało kości? Gdzie jest ich reszta? Czemu Lisanne i Kris nie pozostawiły żadnego znaku, że potrzebują pomocy np. napisu na drzewie? Dlaczego nie pisały smsów do rodziców? Co oznaczają dwa ostatnie zdjęcia, na których coś widać? Czemu Kris zdjęła spodenki? Dlaczego biustonosze dziewcząt zostały włożone do plecaka? Czemu spodenki Kris zostały starannie położone? Pytania można mnożyć.

W lutym 2015 roku pojawiła się hipoteza, iż dziewczęta mogły spaść z klifu o wysokości 30-40 metrów. W takim układzie nie należy brać pod uwagę działania osoby trzeciej.

Kolejna teoria: porwanie przez członków panamskiego gangu, z którymi powiązany był taksówkarz, który dostarczył obie dziewczyny na szlak oraz lokalny przewodnik Feliciano, który jako pierwszy wszedł do pokoju obu dziewcząt i jako pierwszy odnalazł plecak z  rzeczami. Być może to właśnie Feliciano miał za zadanie ukryć ślady przestępstwa poprzez to, że śmierć dziewcząt miała zostać uznana za wypadek. To on mógł dysponować telefonami dziewcząt i ich aparatem, wykonywać połączenia alarmowe czy robić nocne zdjęcia. Sprawa jest o tyle dziwna i niepokojąca, że ma się wrażenie jakby rządowi Panamy nie zależało na jej rozwiązaniu, gdyż śmierć dwóch turystek z Europy z rąk gangu mogłaby sprawić, że ucierpi na tym turystyka. Poniżej znajdziecie link dotyczący tej frapującej sprawy:

https://www.youtube.com/watch?v=cmgXTbZnpso 

piątek, 4 września 2015

Thy Worshiper "Oziminia" (2015) - recenzja
























Z tego co się zdążyłem zorientować to nie do wszystkich słuchaczy szeroko pojętej muzyki metalowej przemawia muzyka Thy Worshiper, przede wszystkim ze względu na mocno uwypuklone wpływy ethno-folkowe, które mnie osobiście zachwycają. Nie może być inaczej, gdyż jestem fanem neofolkowych brzmień Księżyca, Tenhi, Vali, Nest, Wardruny czy Kauan. Dlatego też z ogromnym zainteresowaniem przyjąłem wieść o premierze najnowszej EP-ki krajanów z Thy Worshiper zatytułowanej "Ozimina" (2015), której premiera ma mieć miejsce 15 września 2015 roku za pośrednictwem Arachnophobia Records. W trakcie odsłuchu "Oziminy" nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ethno-folkowe brzmienie Thy Worshiper przypominało mi ździebko Wardrunę. Główne podobieństwo to starannie utkana pogańsko-ezoteryczna atmosfera, która wprost wylewa się z tych frapujących słowiańskich dźwięków. Wiadomo że twórczość Wardruny opiera się na nordyckiej mitologii i nie zawiera wpływów black metalowych, lecz chodzi mi tutaj o zbliżony, niezwykle organiczny nastrój muzyki obu zespołów. "Ozimina" zawiera sześć kompozycji, w tym ponownie nagrany utwór "Wśród cieni i mgieł" pochodzący z debiutanckiego albumu Thy Worshiper "Popiół" (1996, Morbid Noizz). W przypadku "Oziminy" znowu mamy do czynienia z materiałem niebanalnym stanowiącym konglomerat pogańskiego black metalu, ethno folka, muzyki plemiennej oraz brzmień celtyckich. Wszystko jest niesamowicie spójne i wciągające, a kompozycje są odpowiednio zróżnicowane i na wskroś przesycone mistyczną aurą. Podobało mi się szczególnie doskonale uwypuklone brzmienie folkowego instrumentarium, czyli skrzypiec oraz liry korbowej. Do tego dochodzą perfekcyjnie zaaranżowane partie plemiennych bębnów obecne m.in. w "Wśród cieni i mgieł". Pięknie współbrzmią ze sobą agresywne black metalowe wokale Marcina Gąsiorowskiego oraz eteryczne wokalizy Anny Malarz, która odpowiada za szatę graficzną "Oziminy". Wątpię aby obecne oblicze Thy Worshiper spodobało się metalowym ortodoksom, gdyż metalu i agresji na "Oziminie" tak naprawdę nie ma za dużo. Słuchacze, którzy cenią sobie jednak pogańskie dźwięki powinni się z "Oziminą" czym prędzej zapoznać. Jeśli to ma być przedsmak kolejnego pełnego albumu Thy Worshiper to jest na co czekać!

Co prawda nie miałem przed sobą liryków do poszczególnych kompozycji zawartych na tym mini-albumie, zatem skupię się na tytułach utworów "Oziminy". Ozimina to nic innego jak zboże ozime, czyli pochodzące z jesiennego siewu np. żyto, pszenica czy jęczmień. Z kolei halny to kapryśny, silny, porywisty, bardzo suchy i ciepły wiatr wiejący w Karpatach i Sudetach od postrzępionych górskich szczytów ku dolinom i podobno wpływający na wzrost samobójstw - z tego co pamiętam z geografii to jego odpowiednikami są m.in. chinook z Gór Skalistych, alpejski fen czy rumuński austrul. Jak to napisał Jan Kasprowicz: "Huczy nade mną halny wiatr..." - zwłaszcza na Śnieżce i Kasprowym Wierchu. Ożyny, czyli jeżyny, ostrężyny - polecam zebrać trochę soczystych jeżyn w trakcie wyprawy do leśnej kniei. Wreszcie wietlica, czyli rodzaj paproci, w Polsce obecna w postaci dwóch gatunków: wietlicy alpejskiej i samiczej.

Pełen odsłuch: http://www.musickmagazine.pl/archiwa/3764

czwartek, 3 września 2015

In Twilight's Embrace "The Grim Muse" (2015) - recenzja

















Do trzeciego albumu Poznaniaków z In Twilight's Embrace "The Grim Muse" (2015) podszedłem ostrożnie, gdyż nigdy specjalnie nie ciągnęło mnie w stronę melodyjnego szwedzkiego death metalu czy metalcore'a. Zupełnie niepotrzebnie, gdyż "The Grim Muse" miło mnie zaskoczyła. To całkiem bezkompromisowa i wściekła płyta na której nie ma już praktycznie śladu metalcore'a - jest natomiast przekuta w dźwięki fascynacja At the Gates czy Dissection. Już pierwszy numer otwierający płytę "Postmodern Postmortem" (swoją drogą świetna zbitka słów!) przykuł moją uwagę mrocznym, pełnym napięcia nastrojem. A potem poszło już z górki. Melodyjne, przesycone melancholią riffy, agresywne i cholernie zadziorne wokale Cypriana Łakomego, znakomite zbalansowanie blastów i umiarkowanych temp perkusyjnych. W chwytliwym death metalu In Twilight's Embrace nie brakuje wrzącej niczym roztopiona skała agresji, czego przykładem może być np. "Gravitate Towards The Unknown", zdecydowanie jeden z najbrutalniejszych utworów na "The Grim Muse". W trakcie odsłuchu zwróciłem także uwagę na pomysłowe i zagrane z pasją solówki oraz zróżnicowanie całokształtu płyty. Każdy z kawałków na niej zawartych posiada swój własny specyficzny feeling, choć generalnie klimat trzeciego krążka In Twilight's Embrace jest jednocześnie podniosły i posępny (bez mdlącego słodzenia kapel pokroju Arch Enemy). W świetnym, lekko rozpędzonym numerze tytułowym gościnnie udziela się Tomas 'Tompa' Lindberg zdzierający gardło w szwedzkim At the Gates. Generalnie po parokrotnym przesłuchaniu "The Grim Muse" nie trudno zauważyć, iż nowa płyta In Twilight's Embrace ma duży potencjał koncertowy. Nic tylko czekać jak sprawdzą się te najświeższe kawałki ITE na żywo. Miałem okazję widzieć już Poznaniaków na scenie dwukrotnie (ostatni raz na Dark Feście) i ich koncerty wypadały ogromnie żywiołowo. Nie czuję się na tyle kompetentny, by rozkładać recenzowane płyty na czynniki pierwsze, nie lubię też lać wody w recenzjach, zatem nie pozostaje mi nic innego niż polecić "The Grim Muse" (2015) In Twilight's Embrace miłośnikom agresywnego i zarazem chwytliwego death metalu szwedzkiej szkoły. To po prostu starannie przemyślany materiał, z którym warto się dogłębnie zaznajomić.

Premiera In Twilight's Embrace "The Grime Muse" 15 września nakładem białostockiej Arachnophobia Records.

Facebook zespołu: https://www.facebook.com/intwilightsembrace?fref=ts

Numer tytułowy do odsłuchu: https://www.youtube.com/watch?v=zqb3qYtdLis