środa, 9 czerwca 2021

Listy martwego człowieka (1986) - recenzja

Niezwykle opresyjny, przesycony smutkiem i intensywną melancholią radziecki film post-apo o fizyku-nobliście, który w świecie post-nuklearnych zgliszcz i zagłady ukrywa się z grupą ocalałych (w tym z umierającą żoną) w piwnicach biblioteki i w swoim umyśle pisze listy do martwego (?) syna. Listy, które nigdy nie zostaną przez odbiorcę odczytane.

"Listy martwego człowieka" wyreżyserował Konstantin Łopuszanski, podwładny Andrieja Tarkowskiego (słynny "Stalker" z 1979 roku). Wpływ filmów Tarkowskiego w "Listach" jest zauważalny: powolne i kontemplacyjne tempo akcji, nierzeczywista, mocno kojarząca się z industrialnym urbexem wizja zgliszcz współczesnego świata, zielonkawy akcent monochromatycznej kinematografii wzmacniający atmosferę wszechobecnego rozkładu i dojmującej niepewności.

Niepokojąca i pesymistyczna wizja w "Listach martwego człowieka" zakłada, że ludzkość poprzez arogancką pychę i nieustanną chciwość nieuchronnie zmierza ku samozagładzie. Być może istnieje jednak nadzieja, gdyż film kończy się humanitarnym cytatem ze słynnego apelu Alberta Einsteina i Bertranda Russela: "There lies before us, if we choose, continual progress in happiness, knowledge, and wisdom. Shall we, instead, choose death, because we cannot forget our quarrels? We appeal as human beings to human beings: Remember your humanity, and forget the rest!" Czy można w ogóle wyobrazić sobie Ziemię bez ludzkości?

Najpiękniejszym cytatem z filmu, który od razu utkwił mi w pamięci jest jednak ten poniższy:

"And love created art, an art which reflects our unbearable yearning for perfection, our immense despair, our endless cry of terror...”

Wybitne, posępne i brutalnie realistyczne kino.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz