piątek, 4 kwietnia 2014

Death Ship/ Statek śmierci (1980) - recenzja



















Statki-widma dryfujące bez załogi po oceanicznym bezkresie. "Mary Celeste" (1872). "SS Baychimo"  opuszczony u wybrzeży Alaski w 1931 roku, po raz ostatni widziany w 1969 roku. Bardziej współczesne przypadki to tankowiec "Jian Seng" (2006 rok) czy przewożący "hordy kanibalistycznych szczurów" "Lyubov Orlova" (2012 rok). Informacje o nich potrafią pobudzić wyobraźnię. Także filmowców, czego dowodem jest chyba mój ulubiony horror marynistyczny "Statek śmierci" (1980) w reżyserii Alvina Rakoffa. Film ten po raz pierwszy widziałem w czasach licealnych na Polsacie, zresztą przez wiele lat miałem go nagranego na kasecie video. Wyszedł też w Polsce w legalnym obiegu VHS. Swego czasu "Death Ship" wywarł na mnie spore wrażenie, zatem wskazane było obejrzeć go wreszcie na brytyjskim DVD Scorpion Releasing.

Fabuła "Death Ship" jest cokolwiek absurdalna: luksusowy statek wycieczkowy zostaje staranowany przez tajemniczy czarny statek, który ni stąd, ni zowąd pojawia się na oceanie. Wycieczkowiec tonie, giną prawie wszyscy na jego pokładzie. Jedynie ośmiorgu osób udaje się przeżyć kolizję. Dryfując na szalupie natykają się na ów przerażający statek-widmo. Kapitan staranowanej jednostki (George Kennedy, pamiętny przyrodnik z fenomenalnego backwoods slashera "Just Before Dawn" aka "Tuż przed świtem") omal się nie utopił. Wszyscy uratowani pasażerowie podejmują decyzję dostania się na pokład tytułowego Statku Śmierci. I tak też czynią poszukując schronienia, jedzenia i picia. Problem tkwi w tym, że czarny statek zdaje się żyć własnym życiem i dosłownie karmi się ludzką krwią... i strachem.

Lubię ten horror, gdyż zawiera on kilka sekwencji rodem z najbardziej przerażających onirycznych koszmarów. W dodatku scenografia jest niesamowita: pokład statku-widma toczy rdza, wszędzie brud, pajęczyny i smar, do tego odgłosy samoistnie otwierających się i zamykających drzwi, chyboczących lin, tonące w mroku kabiny, wyściełane brudem korytarze. I smród rozkładu. Wykreowaniu nastroju grozy i niesamowitości sprzyjają ujęcia kręcone z ręki. A końcowe pół godziny "Death Ship" to już w ogóle majstersztyk grozy i brzydoty: leżące na pryczach szkielety, krew sikająca z prysznica, nazistowskie regalia, zamrożone ciała wiszące na hakach, opętany przez zło statku kapitan Ashland. Przykładowo (jeśli chodzi o detale) projektor samoistnie odtwarzający marsz nazistów pod czujnym okiem Adolfa Hitlera, który działa nawet po jego zniszczeniu. Zaiste Statek Śmierci potrzebuje ludzkiej krwi. Jest niczym nazistowski wampir polujący na ofiary! Stanowi zarazem ohydny rezerwuar udręki i cierpienia ofiar wojennej przeszłości.

Coś kryje się w ciemnościach słabo oświetlonych korytarzy, ale nie wiemy tak naprawdę co. "Death Ship" ździebko przypomina trzecią część hiszpańskiej serii o templariuszach-zombie "Ghost Galleon" (1975) Amando de Ossorio, ale jest o wiele bardziej efektowny w wykreowaniu atmosfery grozy. I zawiera sporo niedopowiedzeń, które pozwalają na grę domysłów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz