niedziela, 30 marca 2014

Wrotycz 2014 - Raison d'Etre, Spiritual Front, itd. (fototrelacja)










Kiedy gruchnęła wieść, że szykuje się w Poznaniu festiwal Wrotycz 2014 upamiętniający 10-lecie istnienia poznańskiej wytwórni Wrotycz, która specjalizuje się w wydawaniu muzyki dark ambient, neofolk czy industrial nie mogłem sobie odmówić pojawienia się w Pawilonie Starej Gazowni przy ulicy Ewangelickiej. W dużej mierze kierował mną sentyment: pamiętam chociażby koncerty Spiritual Front  (17 września 2006 roku) czy Visions, Gustaf Hildebrand i Karjalan Sissit (10 września 2006 roku) w nieistniejącej już Piwnicy 21, w których miałem przyjemność uczestniczyć, a za których organizacją stał Wrotycz. Poza tym zobaczyć Raison d'Etre i Spiritual Front (ponownie) na żywo - tego nie można było ot tak sobie odpuścić! Żadnych wymówek.

Z informacją o rezerwacji udałem się zatem do Starej Gazowni, zapłaciłem 90 zł za bilet i od razu zacząłem penetrować stanowisko z płytami, których ceny oscylowały wokół 30-35, a w niektórych przypadkach 50 zł. Łup wczorajszego dnia to: zremasterowany soundtrack Riza Ortolaniego do "Cannibal Holocaust" (1980), Arditi "Spirit of Sacrifice" (2005), elegancka re-edycja "Enthralled by the Wind of Loneliness" (1994), drugiego albumu projektu dark ambientowego Petera Anderssona oraz najświeższe dokonanie Raison d'Etre "Mise en Abysme" (2014). Generalnie preferuję kupować płyty CD na koncertach, bo wychodzi taniej niż zamawianie przez sieć. Lecz to chyba zrozumiałe.

Na początek pokaz wizualny, któremu towarzyszył dark ambient rodzimego projektu Contemplatron (w 2013 roku nakładem Wrotycz ukazał się trzeci album Contemplatron "Prabhashvara"). Spirytualny dark ambient towarzyszył obrazom buddyjskich bóstw i demonów, tybetańskich świątyń i postrzępionych szczytów górskich, a także cytatom z Tybetańskiej Księgi Umarłych. Pokaz stanowił doskonałe wizualne dopełnienie mistycznej i medytacyjnej muzyki Contemplatron.

Pierwszym projektem, który zaprezentował się na żywo w Starej Gazowni był Kratong z Kaliningradu. Rosjanie dali krótki, acz atmosferyczny występ, w którym oprócz niepokojących dark ambientowych pejzaży wyczułem neo-folkowe wpływy. Zaraz po Kratong na scenie pojawiła się dwójka muzyków z kaliningradzkiego Sunset Wings. Nie wiedziałem czego się spodziewać po ich koncercie, bo nie znałem ich twórczości. A tu spora niespodzianka, tudzież miłe zaskoczenie... delikatny, rozmarzony neofolk z podziałem na damski i męski wokal, melancholijne partie gitarowe, a także intrygujące instrumentarium: dzwonki, cymbałki, flet, a nawet (w trakcie zwieńczenia koncertu) urzekające dźwięki nakręcanych pozytywek. 

O ile muzyka Sunset Wings była przyjemna dla ucha, o tyle Bocksholm nie znał litości. Ów szwedzki harsh dark ambientowy/industrialny projekt tworzą Peter Andersson z Raison d'Etre i Lina Baby Doll z Deutsch Nepal. Obaj w dzieciństwie zamieszkiwali w szwedzkiej miejscowości Boxholm i chyba nie mają z tym okresem zbyt miłych wspomnień. Muzyka Boxholm jest zgrzytliwa, pełna dronującej surowizny, rozdzierająco metaliczna i mimo wszystko... bardzo emocjonalna. Ma się nieodparte wrażenie znalezienia się w skrajnie opresyjnym środowisku, które tłumi wszelkie niespełnione ambicje jednostki i nie dopuszcza do wyrwania się z przemysłowego piekła maszynerii i smaru. Doskonały balans pomiędzy kaleczącym industrialnym terrorem a chwilami wyciszenia i zarazem jeden z najlepszych występów na Wrotyczu.

Jeśli chodzi o niemiecki Antlers Mulm to niestety ich muzyka raczej do mnie nie przemówiła. Zdaję sobie sprawę, że specyficzną cechą tria z Berlina jest swoisty dźwiękowy surrealizm, niemniej ich kompozycje wydawały mi się nużące... a czasem wręcz irytujące. Z drugiej strony doceniam to, że Niemcy starają się tworzyć dźwięki niebanalne, fantasmagoryczne, eklektyczne. Ciekawy jest także melancholijny, oszczędny w formie i nieco monotonny wokal Hansa Johma. Niemniej koncert Antlers Mulm dłużył mi się niemiłosiernie, gdyż czekałem na Raison d'Etre.

Istniejący od 1991 roku Raison d'Etre (Powód istnienia) to jeden z najbardziej zasłużonych projektów dark ambientowych. Liderem wydawanego ongiś przez Cold Meat Industry Raison jest Peter Andersson, a w 2014 roku ukazał się kolejny album projektu "Mise en Abyme" (umieszczając w otchłani). Jak już się dobrze osłucham z tym materiałem to pewnie go tutaj zrecenzuję, ale wpierw wrażenia z występu Raison d'Etre w ramach Wrotycz 2014. Przede wszystkim stałem jak wryty dając się ponieść dark ambientowej ciemności kreowanej przez Raison d'Etre. Uczucie bezgranicznej pustki, izolacji potęgowały efektowne wizualizacje pochodzące z krótkometrażowego filmu Petera Anderssona i Larsa Bosma "Natura Fluxus" (2005), nakręconego w posępnych ruinach polskich i szwedzkich fabryk. Ponure wnętrza ośnieżonych zakładów, gruz i wszechobecna wilgoć, przesypujący się śnieżny puch, zimno i przerażająca pustka nagich ścian, dziury w betonowym podłożu, kapanie wody. Jakież to było efektowne tło wizualne dla dark ambientowego mare infinitum Petera Anderssona. Pojawiły się także rzędy czaszek i abstrakcyjne konstrukty z ludzkich kości z ossuarium w Sedlec.

Wreszcie Spiritual Front akustycznie w okrojonym dwuosobowym składzie. Pamiętam dość dobrze koncert Włochów w Piwnicy 21, który odbył się 8 lat temu. Wtedy byłem pod niemałym wrażeniem płyty SF "Armageddon Gigolo" (2006), pięknej, wdzięcznej, hedonistycznej i samobójczej. Już przed koncertem Spiritual Front na sali zaroiło się od oddanych wielbicielek charyzmatycznego wokalisty Spiritual Front, Simone Salvatoriego. No bo Simone to facet bezsprzecznie czarujący, żywiołowy, bijący na głowę charyzmą setki innych wokalistów. Nic zatem dziwnego, że płeć piękna była wpatrzona w niego jak w obrazek. Jako tło wizualne koncertu stylowy włoski melodramat z lat 60-tych ("Włóczykij" Pasoliniego?) A muzyka? Genialna. Pełna erotycznego zatracenia i romantycznego patosu mieszanka suicydalnego popu i neofolka, coś świeżego i oryginalnego na scenie dark folkowej. Uśmiechnięty i żywiołowy Simone przekomarzał się z widownią i pięknie odśpiewał 'szlagiery' Spiritual Front takie jak "Slave", "Bastard Angel", "I Walked the (Dead)line", "Jesus Died in Las Vegas" (ok, w Polsce :-)) czy "Song for the Old Man". Po burzy oklasków wieńczącej koncert Spiritual Front nie pozostało nic innego jak udać się ze znajomymi do Trochę Kultury na afterparty. 

czwartek, 27 marca 2014

Atomowe jezioro Chagan




















Kazachstan, 15 stycznia 1965 roku, obszar testowy Semipalatinsk. Rosjanie detonują 140-kilotonowy ładunek nuklearny umieszczony w dziurze o głębokości 178 metrów wykopanej w suchym korycie rzeki Chagan. Eksplozja formuje krater o szerokości 408 metrów i głębokości 100 metrów oraz o wysokości krawędzi 28-30 metrów. W nim powstanie radioaktywne jezioro Chagan. Mała chmura nuklearna z detonacji została wykryta nad Japonią. Zamiarem Rosjan było eksperymentowanie ze zmianą biegu rzeki. Rosjanie przeprowadzali również podziemne próby nuklearne w górach Delegen, których podnóża upstrzone są ruinami obiektów militarnych. Wody jeziora Chagan po dziś dzień są skażone, a samo jezioro brzydko pachnie. Interesujące miejsce. Nie mniej interesujące niż osławiony Prypeć/Czarnobyl czy inne radioaktywne jezioro, a mianowicie Karachay (zob. Wakacje nad radioaktywnym jeziorem).

poniedziałek, 24 marca 2014

"Kołysanki" Lux Occulta kołyszą do snu
























Po 12 latach od czasu wydania "The Mother and the Enemy" (2001) Lux Occulta z Dukli powrócił z nowym materiałem zatytułowanym "Kołysanki". I muszę przyznać, że ta płyta to taki eklektyczny przekładaniec. Black metalu na niej nie uświadczymy, w ogóle Lux Occulta obecnie nie ma już nic wspólnego z metalem; w zasadzie ciężki industrialno-metalowy riff a la Godflesh pojawia się jedynie w "Samuel wraca do domu". W zamian jest gęsto od raczej niepokojącej elektroniki, pojawiają się w formie sampli klimatyczne łemkowskie zaśpiewy nadające "Kołysankom" etniczno-folkowy charakter, gdzieniegdzie można usłyszeć rewelacyjnie zagrane partie akordeonu czy kontrabasu. Koniec też z językiem angielskim obecnym na poprzednich czterech albumach Lux Occulta; w "Kołysankach" dominuje język polski plus w niewielkim stopniu języki łemkowski i francuski (w tym ostatnim przypadku mam skojarzenia z niemieckim funeral doomowym Worship). Na płycie znalazły się następujące utwory: "Dymy", "Samuel wraca do domu", "Mieczów siedem", "Serca tu mają tylko dzwony", "Sen jest lżejszy od powietrza", "Karawanem fiat", "Bieluń i chryzantemy" oraz "Bądź miłościw". Jeszcze muszę się osłuchać z "Kołysankami", wgryźć w ich specyficzny i lekko zamglony klimat, co też uczynię w najbliższej przyszłości z niekłamaną przyjemnością.

"Kołysanki" ululają was tutaj: http://luxocculta.bandcamp.com/

Fb zespołu, gdzie można zakupić elegancko wydany CD:
https://www.facebook.com/luxocculta38450?fref=ts

"Dałeś nam, Mroku, mieczów siedem,
a wszystkie miecze obosieczne:
nieszczęsną Miłość – brak Miłości,
wpatrzenie oczu ślepych – wieczne!
nieugaszonych marzeń – kwiat parości,
zwątpienie, które jest nam Credem;
zamek Chrystusa na bajorze;
tętent szatana wśród Golgoty –
i krzyż milczący, w głębiach złoty,
który niewiarą pług zaorze!"

Tadeusz Miciński - "Wolnomularze polscy" - recytacja obecna w "Mieczów siedem". :-)

niedziela, 23 marca 2014

Magdalena Grzebałkowska "Beksińscy: Portret podwójny" - recenzja






"Byłem zadowolony, że nie jestem ani zakochany, ani pogodzony ze światem. Tak, lubię być w konflikcie z całym światem. Ludzie zakochani staja się często drażliwi, wręcz niebezpieczni. Tracą poczucie dystansu i poczucie humoru. Robią się nerwowi i przypominają psychopatów. A nie kiedy nawet stają  się mordercami." - Charles Bukowski. :-) Albo w momencie odrzucenia popełniają samobójstwo. Tak jak to zrobił 24 grudnia 1999 roku, Tomasz Beksiński, syn znanego malarza Zdzisława Beksińskiego, zamordowanego 21 lutego 2005 roku w Warszawie przez nastoletniego Roberta Kupca (w książce pod pseudonimem Paweł Handler).

Przeczytać chciałem "Beksińscy: Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej (wydawnictwo Znak) od momentu premiery. No bo w końcu w jednej opasłej książce zawarte są życiorysy dwóch ekscentrycznych ludzi: ojca tworzącego zdumiewająco mroczne i abstrakcyjne obrazy oraz jego syna, opętanego śmiercią idealisty poszukującego niespełnionej miłości. Lubię obrazy Zdzisława Beksińskiego, ale nigdy nie byłem wybitnym znawcą jego artystycznej spuścizny. Niemniej wiedziałem, że zespoły metalowe nader często sięgają po jego obrazy, by ilustrować nimi okładki swoich płyt vide Evoken i opus magnum death doom metalu, fenomenalny "Antithesis of Light" (2005). Meandry wyobraźni Zdzisława Beksińskiego wiły się wśród ciemności, cielesnej deformacji, śmierci i rozkładu. Tomasz Beksiński też w pewnym momencie mnie zafascynował, ale już bardziej na płaszczyźnie osobistej. Nie znałem jego audycji radiowych, bo byłem wtedy za młody (i miałem spaczony gust muzyczny, a w zasadzie żadnego gustu), później parę razy przeczytałem jego recenzje w "Teraz Rocku". I to wszystko. Dopiero jakiś rok temu zacząłem o nim czytać i przesłuchiwać niektóre audycje na Youtube, które po sobie pozostawił...

Nie będę się skupiał na dogłębnym analizowaniu życiorysu Zdzisława i Tomasza, ale bardziej na motywie przewodnim książki: dramatycznym poszukiwaniu miłości i niemożności jej znalezienia, co prowadzi do mentalnej udręki i pragnienia śmierci. Wpierw krótko o o ojcu; nieśmiały artysta o nieprzeniknionych pokładach wyobraźni, żyjący dla sztuki, opętany nią, a co za tym idzie nie potrafiący skarcić, ani przytulić syna, co w dorosłym życiu Tomasza przełoży się na trawiące go bezustannie poczucie klęski. Zdzisław oddał się całkowicie mrocznym wykwitom umysłu, drzemiące w nim demony przelewał na płótno. Trudno mi w tym momencie ocenić czy kochał syna tak jak powinien. Być może czynił to na własny sposób, ale Tomek, mimo że popularny wśród rówieśników, a później wśród swoich fanów czuł się wyalienowany. Był świetnym dziennikarzem muzycznym, dla wielu słuchaczy stał się idolem... ale nie radził sobie z kobietami. Szukał ideału, drapieżnej, demonicznej femme fatale, która odda mu się całkowicie... jego związki były krótkotrwałe i (najczęściej) platoniczne, gdyż dziewczyny, z którymi się spotykał nie odwzajemniały uczuć, które do nich skrycie żywił. Nadwrażliwiec ze skłonnościami samobójczymi, wielbiciel gotyckiej grozy z wytwórni Hammer, wampirów i literatury Edgara Allena Poe (zwłaszcza "Kruka"), koneser muzyki i zdolny tłumacz... do utopijnej pełni szczęścia brakowało mu jedynie kobiety. Myśli samobójcze (i próby) po kolejnych dewastujących psychikę rozstaniach, w końcu ta ostatnia próba, tym razem udana... po związku z Nadkobietą, miłośniczką "Zagadki nieśmiertelności" (swoją drogą doskonały, wysmakowany wizualnie horror wampiryczny Tony'ego Scotta z 1983 roku), Bauhaus i XIII Stoleti.

I choć jestem w stanie zrozumieć/pojąć nadwrażliwość Tomasza w kwestiach miłosnych (psychiczną udrękę w momencie odrzucenia, staromodne i regularnie stygmatyzowane poszukiwanie wyidealizowanej partnerki, pragnienie śmierci w momencie kolejnego zawodu) to jednak nie potrafię tak do końca sympatyzować z jego nadmierną egzaltacją, agresją wobec rodziców i zatrważającym egoizmem. Miłość uskrzydla, ale też rani. Potrafi zmienić człowieka nie do poznania: w uzależnionego od dopaminy anioła, ale też w rozwścieczone, dyszące zazdrością/nienawiścią zwierzę. Samotność (zwłaszcza ta długotrwała, bez końca) sprawia, że odechciewa się żyć. Brak przyjaciół, brak zrozumienia, brak oparcia w innej osobie/osobach, smutna konstatacja, że nie jest się nikomu potrzebnym. I nie chodzi tutaj o użalanie się, bo podejrzewam, że wiele osób dręczą takie myśli. Tomasz Beksiński próbował pustkę swojego życia wypełnić muzyką, filmem, fikcją (często jednostki wrażliwe uciekają w świat fikcji, gdy przebywanie w realnym świecie boli, to dla mnie zrozumiałe). Lecz rana samotności ciągle jątrzyła. Zastanawiam się czy rzeczywiście doszło by do jego metamorfozy, gdyby Nadkobieta dała mu kolejną szansę (a przyjaciel mu jej nie odebrał). Czy ten ostatni list do niej (który nie ukrywam, że czytałem ze ściśniętym gardłem) cokolwiek by zmienił? Tomasz nie potrafił jednak nabrać chłodnego dystansu i uznał, że "pora umierać"...

Przez lata mojej egzystencji na tym żałosnym łez padole nauczyłem się, aby nie oceniać ludzi zbyt pochopnie. I podchodzić z empatią do osób, które na to zasługują. Jestem człowiekiem nieufnym, introwertycznym, rzadko się uśmiecham, potrafię być cyniczny, mizantropijny, uważnie obserwuję, rzadko uczestniczę. Lecz cieszę się, gdy mogę komuś od tak sobie coś dać, zostawić w jego życiu jakiś choćby mikroskopijny ślad. Brzydzę się ludzkim egoizmem, choć zdaję sobie też sprawę, że od egoizmu nie da się uciec. Z reporterską wprawą napisana książka Magdaleny Grzebałkowskiej poruszyła mnie, zasmuciła i jednocześnie skłoniła do zastanowienia się nad sensem zmagań z życiem, ze światem. To atut wielkiej literatury. O Beksińskich, ojcu i synu wypowiadają się ich przyjaciele, m.in. Anja Orthodox z Closterkeller, przytoczone zostają cenne wypowiedzi, felietony, wywiady oraz listy obu nieżyjących bohaterów. Przedstawiona zostaje sylwetka Zofii, żony Zdzisława oraz Roberta Kupca, mordercy malarza, który zabił... "by uwolnić się od długu".

Przyjaciele. Oni czynią ten świat znośniejszym. I potrafią przywrócić (choć na krótko) wiarę w ludzi. Tomasz miał ich wokół siebie, ale wybrał śmierć. Nie mi osądzać czy postąpił właściwie. Doskonała lektura na deszczowe wiosenne wieczory, w dodatku okraszona wspaniałymi obrazami Zdzisława Beksińskiego i wieloma fotografiami rodzinnymi. Miała być recenzja, a widzę, że wyszedł mi osobisty wywód...

W ramach ciekawostki lista kapel metalowych, które wykorzystały prace Z. Beksińskiego jako covery:

http://www.metal-archives.com/artists/Zdzis%C5%82aw_Beksi%C5%84ski/136482

czwartek, 20 marca 2014

Odraza "Esperalem tkane" (2014) - recenzja

















Czymże jest ów esperal za pomocą którego się tka? Najprościej rzecz ujmując esperal to lek stosowany w trakcie kuracji odwykowej przy alkoholizmie. Składa się na niego substancja czynna zwana disulfiram. Implantuje się preparat pod skórę. A działa on w następujący sposób: kiedy delikwent z implantowanym esperalem napije się alkoholu w trakcie odwyku nastąpi cały szereg nieprzyjemnych skutków ubocznych m.in. mdłości, wymioty, przyśpieszone bicie serca, pulsujący ból głowy, brak tchu, silne zaczerwienienie twarzy, a w przypadku spożycia większej ilości gorzały nawet utrata przytomności.

Debiutancka płyta black metalowego duetu Odraza "Esperalem tkane", która ukazała się nakładem Arachnophobia Records intrygowała mnie od pewnego czasu, nie tylko dlatego, że w skład Odrazy wchodzą muzycy Massemord, Medico Peste i Voidhanger (perkusista Priest) oraz Massemord (gitarzysta, basista i wokalista Stawrogin), co samo przez się jest gwarantem porządnego black metalowego eksperymentowania. Chodziło mi bardziej o skrajnie nihilistyczny przekaz albumu obracający się wokół alkoholowego upodlenia człowieka, dewastacji jego psychiki, powolnego i systematycznego gnicia wśród śmierdzących i zarzyganych cieni. Raj upojenia i długotrwałe piekło kaca. Tłumienie samotności, bólu, nudy istnienia poprzez wlewanie w siebie morza alkoholu. Akty tępej agresji, o których się nie pamięta; chybotliwa wspinaczka schodami urojeń, wreszcie stoczenie się w plugawy rynsztok ludzkiej egzystencji. Człowieczeństwo od którego większość z nas odwraca się z obrzydzeniem.

I taki właśnie jest debiutancki album Odrazy. Brudny, nieokrzesany i wisielczy. I jednocześnie perfekcyjnie zagrany przez dwójkę niezwykle utalentowanych muzyków. Nierzadko też potrafi zaskakiwać, ale o tym za chwilę... Na słowa pochwały zasługuje praca perkusisty Priesta (znanego z Massemord i Voidhanger); bębny brzmią żywo i niszcząco, blasty zachwycają gniotącą intensywnością. Wokale Stawrogina pełne są furii i wściekłości - posłuchajcie chociażby jego obłąkańczych wrzasków w "Próg". Poza tym "Esperalem tkane" szczyci się ogromnym zróżnicowaniem; tutaj każdy z 7 numerów (włączając króciutki instrumental "Cicha 8") potrafi zaskakiwać. Oczywiście naturalnym spoiwem materiału pozostaje wulgarny black metal, niemniej moje ucho wychwyciło tutaj elementy post-rocka, depressive black metalu (początek "Esperalem tkany"), blues rocka, a nawet harmonijkowe echa wielkiego Ennio Morricone z czasów Dolarowej Trylogii Sergio Leone (w "Goryczy", swoją drogą jednym z najbardziej agresywnych numerów na płycie). Świetny jest także przyobleczony w bardzo kontrowersyjny tekst "Wielki Mizogin", króciutki strzał o morderczej punkowej energii. Natomiast w 11-minutowym "Tam, gdzie nas nie spotkamy" zakochałem się od pierwszego wejrzenia za sprawą tych kojących i delikatnych partii instrumentalnych, które przechodzą pod koniec kompozycji w burzę blastów i gwałtownego riffowania.

Debiut Odrazy jest dewastujący, totalny, chory. Toż to idealna poezja do trumny; ba, nihilizm liryków na "Esperalem tkane" przypomina mi nieco wyklęte wiersze Kazimierza Ratonia. Wielbiciele/ki Furii, FDS, Massemord, Duszę Wypuścił czy Morowe koniecznie muszą zapoznać się z Odrazą; coś mi się zdaje, że ta płyta zatrzęsie polskim podziemiem. A z tego wypada się tylko cieszyć.

"Nie bój się kurwo
Poranek się zbliża
Wal wódę z każdym upadłym u krzyża
Ścigaj się z nocą, z mrozem i nadzieją
Rozmień na drobne tych, co we łzach sieją
Ornamentami czystej monotonii
Smaga cię nuda – ta, co równie czysta
Wal z gwinta winy nie pomna na krzyże
I krzycz z całych sił: ulica, ulica, ulica!"

FB Arachnophobia Records: https://www.facebook.com/arachnophobia.records?fref=ts
"Esperalem tkany": https://www.youtube.com/watch?v=ualQD8fPyhM 

wtorek, 18 marca 2014

Pulau Perak i tajemnica lotu MH370






















Ostatnio media trąbiły o tym praktycznie non-stop, zaczęto mnożyć teorie co do zniknięcia samolotu MH370 z 239 pasażerami/członkami załogi na pokładzie. Dla przypomnienia samolot Malaysia Airlines Boeing 777-200ER zaginął 8 marca 2014 roku w godzinę po starcie w drodze z Kuala Lumpur do Pekinu. Według oświadczenia wojskowych ostatni ślad po samolocie rzekomo wykryto (po zmianie kursu) w sobotę 8 marca o godzinie 2.40 w nocy w pobliżu małej granitowej wysepki Pulau Perak, która znajduje się ponad 160 km od wybrzeża Półwyspu Malajskiego. Później tej informacji zaprzeczono. Miano też feralny samolot ostatni raz widzieć nad Morzem Południowo-Chińskim w pobliżu wybrzeża Wietnamu - ostatni kontakt z kontrolerami naziemnymi miał miejsce 120 mil morskich od wschodniego wybrzeża malezyjskiego miasta Kota Bharu. Nie jestem kompetentny do oceny czy doszło do 'zwykłej' katastrofy lotniczej czy do aktu sabotażu, niemniej MH370 rozpłynął się w powietrzu. Stał się niewidzialny dla niewtajemniczonych. Maszyna zniknęła z radarów. A to oznacza, że ktoś (pilot?) musiał wyłączyć instrumenty np. transponder sygnalizujący pozycję samolotu. Fascynująca sprawa. W tej chwili trwają poszukiwania zaginionego samolotu w pobliżu Singapuru.

A Pulau Perak? Cieśnina Malakka, gdzie leży owa wysepka jest nader często patrolowana przez piratów, którzy atakują tankowce przewożące ropę. 23 grudnia 2013 roku na Pulau Perak rozbił się wojskowy helikopter Sikorsky S61A-4 Nuri. Nikt nie zginął z trzyosobowej załogi. Na umiarkowanie obrośniętej roślinnością Pulau Perak znajduje się niewielka baza wojskowa oraz latarnia morska. W małej zatoczce można nurkować, a wyspę zamieszkuje bogata ptasia kolonia.

Lista pasażerów lotu MH370 (239 nazwisk... i wspomnień):

http://homment.com/mh370-passenger-list

poniedziałek, 17 marca 2014

Goeshi/ Strange Dead Bodies (1981) - recenzja























Mamy rok 1974. Angielska prowincja zostaje nawiedzona przez obudzone trupy spragnione ludzkiego mięsa. Zombies powstają z grobόw na skutek eksperymentu naukowego z falami ultrasonicznymi i radiacją zorganizowanego przez naukowcόw z Wydziału Agrokultury. Kontroli zachowań miały zostać poddane insekty i inne prymitywne formy życia, lecz owocem niefrasobliwych działań naukowych stała się inwazja zmartwychwstańcόw. George (Ray Lovelock) i Edna (Cristina Galbo) muszą walczyć o przetrwanie w gόskiej krypcie pełnej jęczących umarłych. Oto w telegraficznym skrόcie "Let Sleeping Corpses Lie" aka "The Living Dead at Manchester Morgue" (1974) Jorge Grau – bezdyskusyjnie jeden z najlepszych zombie horrorόw lat 70-tych, film przerażający i niesamowity. Fani Impetigo mogą pamiętać utwór tej kultowej kapeli zatytułowany "Breakfast at the Manchester Morgue" bazujący na owym filmie. Zostawmy jednak death metal/grindcore i przenieśmy się do roku 1981. Podrόżująca samochodem atrakcyjna Su-ji bierze autostopowicza Kanga Myunga. Dziewczyna w chustce pragnie odwiedzić swojego szwagra, lecz po przybyciu obojga na miejsce okazuje się, że mężczyzna jest martwy. Został uduszony w tajemniczych okolicznościach nad strumieniem w trakcie robienia zdjęć. Inspektor policji (Park Am) zaczyna podejrzewać towarzysza Su-ji, Kanga Myunga. W trakcie prywatnego śledztwa Myung odkrywa placόwkę badawczą, w ktόrej koreańscy naukowcy przeprowadzają eksperymenty laboratoryjne z falami radiowymi. Przeznaczenie doprowadza Su-ji i Kanga Myunga do opuszczonego domostwa wśrόd drzew, w ktόrym czyha na nich chodząca śmierć – supersoniczne zombies...

Gdybym został przez kogoś zapytany o wymienienie kilku ekstremalnie zapomnianych zombie horrorόw na pewno padły by nazwy "Morbus" (1983), "Dark Echo" (1977), "Dead End" (1985, szczerze mόwiąc powątpiewam w istnienie tego filmu) i "Strange Dead Bodies" (1981) – koreański ‘remake’ "Let Sleeping Corpses Lie". Podobieństw z kultowym horrorem Jorge Grau jest mnόstwo: spotkanie dwόjki wiodących postaci na drodze, transmisja radiowa budząca do życia trupy z pobliskich cmentarzy, gromadka umarłych atakująca nasz duet w upiornym leśnym domostwie, uparty policjant oskarżający dzielnego autostopowicza o dokonanie morderstwa, scena ataku siwowłosego zombie na zamkniętą w samochodzie Su-ji rozgrywająca się przy szemrzącym strumieniu, itd. Rόżnica między oboma filmami pod pewnym względem jest bagatelna: "Let Sleeping Corpses Lie" ocieka krwią obfitując w sceny odrywania kobiecej piersi i wyjadania wnętrzności (za krwawe efekty specjalne odpowiada Gianetto De Rossi), natomiast w "Strange Dead Bodies" gore brak, a tonące w błękicie zombies duszą swoje ofiary. Zmaganiom dwόjki protagonistόw towarzyszy nastrojowy soundtrack, natomiast pewne zastrzeżenia można mieć wobec pracy oświetleniowca. W scenach grozy praktycznie niewiele widać, a przecież w "The Living Dead at Manchester Morgue" wszystko było wyraźne. Chyba najbardziej ze "Strange Dead Bodies" utkwiła mi w pamięci scena, w ktόrej do pędzącego auta Su-ji przyczepia się jej martwy szwagier. Aby pozbyć się natręta dziewczyna wali go samochodem, a potem cofając przejeżdża umarlaka. Znany motyw, ale zawsze efektowny. Konkludując, pierwszy południowo-koreański horror o żywych trupach cierpi za bardzo na podobieństwa do "Let Sleeping Corpses Lie" Jorge Grau znacznie mu jednak ustępując. Na pewno jest to egzotyczna ciekawostka, horror piekielnie rzadki i zapomniany, z drugiej strony koreańskie kino grozy z lat 1960-88 stanowi białą plamę ignorowaną przez historykόw gatunku bądź niedostępną dla oczu tychże. "Goeshi" bynajmniej nie zaskakuje, ale jego idea przewodnia (trupy powstające z grobόw na skutek działania fal radiowych) jest znakomita, a sam film ogląda się z rosnącym zainteresowaniem.

Moja dawna recenzja z portalu Danse Macabre, lekko uzupełniona. Seans numer dwa.

piątek, 14 marca 2014

Uczcijmy toastem liczbę Pi

























14 marca przypada międzynarodowy Dzień Liczby Pi, czyli stosunku obwodu koła do długości jego średnicy, który jest wielkością stałą. Pi posiada nieskończenie wiele cyfr po przecinku, a ich kolejność wydaje się być przypadkowa. Pi, czyli osławiona niewymierna, a także przestępna ludolfina. Obecnie znanych jest jej ponad 2.7 bilionów cyfr po przecinku. Można założyć, iż w owym brnącym ku nieskończoności ciągu znajdą się daty urodzenia czy cytaty z literatury (jeśli liczby przekształcimy na litery). Dzień Liczby Pi zbiega się z datą urodzenia Alberta Einsteina. Za jego osiągnięcia naukowe także warto wznieść toast.

π = 3.14159 26535 89793 23846 26433 83279 50288 41971 69399 37510 58209 74944 59230 78164 06286 20899 86280 34825 34211 70679 82148 08651 32823 06647 09384 46095 50582 23172 53594 08128 48111 74502 84102 70193 85211 05559 64462 29489 54930 38196 - 200 miejsc po przecinku.

Kaoskult "Secret Serpent" (2014) - recenzja

























Kolejny krążek black metalowy w moich łapach z solidną porcją niszczycielsko-okultystycznego łojenia. W składzie zielono-górskiego Kaoskult znaleźli się dawni członkowie Supreme Lord, Taran i In the Depth of Night. Kaoskult wydał w 2010 roku skromne demko "Manifest" będące swoistą przystawką przed daniem głównym, a 7 lutego 2014 roku miała miejsce premiera ich debiutanckiego albumu "Secret Serpent", który wyszedł nakładem Odium Records Shadowa z Black Altar i zawiera 7 destrukcyjnych kompozycji ezoterycznego black metalu. Agresywne, chaotyczne, naszpikowane blast beatmi zarzynanie przeplata się delikatniejszymi, niepokojącymi melodiami, co znakomicie uwypukla potężna, acz raczej surowa produkcja. Wokalnie ostry black metalowy wrzask i (co ciekawe) sporadyczny czysty śpiew, z którym mamy do czynienia w trakcie wolniejszych partii np. w "The New Aeon". Pojawia się nawet coś na kształt szeptów. Nie wiem kim jest gitarzysta i wokalista Kaoskult, czyli W., ale potrafię docenić jego płynne umiejętności wokalne. "Secret Serpent" nagrano pomiędzy pomiędzy wrześniem 2009 roku a czerwcem 2011 roku w Studio N., a miksem i masteringiem płyty zajął się w swoim Czyściec Studio znany wszem i wobec Nihil. Lirycznie "Secret Serpent" obraca się wokół magii, okultyzmu i chaosu - jeśli już zagłębiliście się bądź dopiero zaczynacie się zagłębiać w dzieła Aleistera Crowleya, Austina Osmana Spare, Alejandro Jodorvskiego (osobiście uwielbiam zwłaszcza jego mistyczne kino!) czy Petera J. Carrolla "Secret Serpent" powinien was zaintrygować.

Stronka Odium Records, gdzie można zakupić opisywaną płytę:

www.odiumrex.com
www.facebook.com/odiumrex
www.myspace.com/odiumrex
www.youtube.com/odiumre

Interesujący wywiad z członkiem zespołu: http://www.pandemoneon.pl/?p=11972 

czwartek, 13 marca 2014

Teitanblood "Death" (2014) - recenzja
























Na płytę CD z Agonii jeszcze czekam, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu drugiego albumu hiszpańskich piewców chaosu i blasfemii Teitanblood wymownie zatytułowanego "Death" ("Śmierć") muszę przyznać, że mam do czynienia z majstersztykiem przerażającego bestialstwa. "Death" śmiało można uznać za kontynuację orgii przemocy zawartej na EP-ce "Woven Black Arteries " (2012). Album ów jest jednak nieco bardziej przyswajalny niż poprzedni długograj duetu "Seven Chalices" (2009), ale nie ze względu na atmosferę (ta jest nadal tak gęsta, że można ją kroić nożem) - bardziej chodzi mi o klarowniejsze brzmienie całości. W przypadku najnowszego dokonania Teitanblood mamy do czynienia z iście piekielnym tornadem ultra-agresji i opętania; tornadem, który dewastuje wszystko na swojej drodze. I nie zna litości. Wokale NSK to pieprzony obłęd, perfekcyjnie lawirowanie pomiędzy morderczym growlingiem, a odrażającym black metalowym skrzekiem. Niektóre kawałki na "Death" (2014) czasowo zbliżają się do doom metalowych kolosów np. paranoidalnie wściekły (przez pierwsze 7 minut trwania) 16-minutowy "Silence of the Great Martyrs", ale gdzieniegdzie pojawiają się miażdżące doomowe zwolnienia (np. w "Plagues of Forgivness"). Muzyka Teitanblood to przede wszystkim przerażający dźwiękowy chaos pełen nieludzkich wokali, złowieszczych chórów, rytualnego wycia, gwałtownego riffowania i masakrującej perkusji J. Naprawdę jestem pełen podziwu dla Teitanblood, gdyż ową black death metalową Bestię Apokalipsy tworzą zaledwie dwaj muzycy (NSK i J). Zastanawiam się czy byliby w stanie odtworzyć piekło swoich kompozycji na żywo, niestety Teitanblood nie koncertuje (pomarzyć zawsze można). Pogrom i jeszcze raz pogrom. I jeden z moich kandydatów na album roku 2014, przynajmniej jeśli chodzi o masakrujący, chaotyczny i zrytualizowany black death. Od tego krążka czuć intensywny trupi odór.

wtorek, 11 marca 2014

Akrotheism "Behold the Son of Plagues" (2014) - recenzja

























Kiedy zakładałem tego bloga to nie sądziłem, że przerodzi się tematycznie w muzyczno-filmowy konglomerat. Stało się. Uwielbiam zarówno horrory, jak i metal i jeśli w tym drugim przypadku przysłużę się w choć drobny sposób w promocji kapeli jestem więcej niż kontent. W mojej wieży ląduje zatem kolejna płytka z Odium Records - grecki black metalowy Akrotheism, zespół młody i siłą rzeczy wcześniej kompletnie mi nieznany. Muszę jednak przyznać, iż "Behold the Son of Plagues" (2014) tryska wściekłością i agresją aż miło. Czuć w muzyce Akrotheism najdziksze emocje i choć niektóre patenty Greków mogą się kojarzyć z Deathspell Omega czy Watain w żadnym wypadku nie jest to zarzut. W dodatku zespół potrafi zaskakiwać np. w "Salt of Grace", gdzie niepokojący chóralny śpiew przeradza się w duszną black metalową nawałnicę, by potem na moment zwolnić do black doom metalowego tempa. Z kolei w "Send Us to the Swines" daje się odczuć wpływ wspomnianego Deathspell Omega - znakomite w tym kawałku jest użycie mrocznych damskich śpiewów. Nie da się ukryć, iż na "Behold the Son of Plagues" dominują wulgarne blasty, jednak jak na moje ucho album jest ogromnie zróżnicowany. I szczyci się intrygującą okultystyczną atmosferą akcentowaną choćby przez złowieszcze chorały. Akrotheism nagrał bardzo solidny krążek do którego z przyjemnością będę wracał przez pewien czas. Warto przyjrzeć się bliżej black metalowej ciemności serwowanej przez Greków. Osobiście jestem miło zaskoczony muzyczną zawartością "Behold the Son of Plagues".

Stronka Odium Records, gdzie można zakupić opisywaną płytę:

www.odiumrex.com
www.facebook.com/odiumrex
www.myspace.com/odiumrex
www.youtube.com/odiumre

Akrotheism na Facebooku:

https://www.facebook.com/Akrotheism?fref=ts

poniedziałek, 10 marca 2014

Syndicate Sadists/ Il Giustiziere Sfida la Citta (1975) - recenzja
















Strzeżcie się motocyklisty, który zwie się Rambo. I raczej nie ma żadnego związku z postacią komandosa wykreowaną przez Sylvestra Stallone. "Syndicate Sadists" wyreżyserował Umberto Lenzi, włoski spec od odrażającego kina kanibalistycznego ("Eaten Alive", "Cannibal Ferox: Make Them Die Slowly"). Wielu kinomanów pewnie kojarzy filmy Lenziego z dużą dawką okrucieństwa i gore. I rzeczywiście, ale należy pamiętać, iż Lenzi specjalizował się także w filmach giallo ("Seven Bloodstained Orchids" z 1971 roku) czy w polizioteschi (włoskie thrillery policyjne), przykładowo brutalny "Almost Human" Lenziego z Tomasem Milianem w roli szwarccharakteru.

W "Syndicate Sadists" urodzony na Kubie Milian wciela się w prawdziwego brodatego twardziela. Rambo postanawia odwiedzić swojego przyjaciela, który bada działalność lokalnych mafijnych grup. Kiedy jego kumpel ginie zabity przez gangsterów Rambo bierze sprawy w swoje ręce, czym dolewa oliwy do ognia w rywalizacji dwóch grup przestępczych. Jednej z nich przewodzi Paterno (Joseph Cotten), drugiej Conti (Luciano Catenacci). Porwany zostaje dla okupu mały chłopiec, a to jeszcze bardziej zaognia konflikt między gangami. Co gorsza dziewczyna Rambo (Femi Benussi) zostaje pobita na śmierć. Wtedy Rambo wkracza na szlak krwawej zemsty i zaczyna po kolei eliminować gangsterów. Mściciel nie pobłaża.

Lenzi nie byłby sobą, gdyby nie nasycił "Syndicate Sadists" sporą dozą brutalności, choć i tak filmowi niniejszemu daleko do sadyzmu "Almost Human" (1974). Zwraca na siebie uwagę Milian w pozytywnej roli twardziela o gołębim sercu. Kiedy trzeba to potrafi przywalić w mordę bądź zabić (genialna scena bójki przy stole bilardowym), ale wobec dzieci i kobiet jest szlachetny i grzeczny. Ryzykuje życie dla porwanego chłopca. Poza tym wyskakuje motocyklem z płonącej przyczepy ciężarówki i dobrodusznie strzela przyjacielowi w kamizelkę kuloodporną. Lenzi w wywiadzie mówi, iż główną filmową inspiracją dla "Syndicate Sadists" był słynny western Sergio Leone "Za garść dolarów" (1964). W porównaniu do innych polizioteschi w reżyserii Lenziego ("Rome Armed to the Teeth", "Violent Naples" czy "Almost Human") "Syndicate Sadists" wypada nieco słabiej, ale to i tak porządny kawałek Euro-kryminału.

Blödaren/ The Bleeder (1983) - recenzja




Wymieniam się na moje szwedzkie DVD z kumplem, zatem wypada pokusić się o krótki komentarz.

"Blödaren" Hansa Hatwiga uchodzi za pierwszy szwedzki slasher. O zgrozo! Cóżem ja nieszczęsny uczynił powtórnie oglądając ów film? Sam siebie ukarałem... Po mdławo zagranym koncercie żeńska grupa rockowa The Rock Cats z późniejszą wokalistką heavy metalowego Stitch Sussi Ax na czele podróżuje mini-busem po kraju. Na drodze koło lasu ich samochód odmawia posłuszeństwa. Piątka dziewcząt wkracza w dzikie ostępy w poszukiwaniu pomocy i dociera do zdewastowanej rezydencji nad jeziorem. Muzyczny kwintet nie zdaje sobie sprawy, iż w pobliżu grasuje zdeformowany i żądny krwi maniak, któremu krew cieknie się z oczu: ‘The Bleeder’!!!

Pomimo całkiem poprawnej realizacji slasher Hansa Hatwiga praktycznie nie nadaje się do oglądania. We wzburzonym oceanie miernoty pogrąża go tragiczne aktorstwo szpetnych panien, kompletny brak poszanowania logiki, zero suspensu oraz paraliżująca nuda. Szaleniec o krwawiących oczodołach zamiast grozy wzbudza jedynie gorzki uśmiech politowania. Do tego jeszcze jego na wskroś idiotyczna maniera wystawiania języka przed niemal każdym morderstwem mająca w zamierzeniu pokazywać, że jest niespełna rozumu. No bo wiecie, on pcha dziecięcy wózek z ludzką czaszką w środku i wygląda niemalże jak George ‘Antropofag’ Eastman. I jeszcze przed trzema miesiącami uciekł z zakładu dla obłąkanych, a teraz błąka się po okolicy w poszukiwaniu durnych ofiar i natrafia na brzydule z kiczowatej kapeli rockowej... Co gorsza, wszystkie bez wyjątku mordy następują poza kadrem. To przecież niewybaczalne! Nie ma w "The Bleeder" dających się polubić postaci, nie ma ni krztyny oryginalności. Film Hatwiga bezczelnie kopiuje pomysły zawarte w "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną" Tobe Hoopera i "Piątku trzynastego" Seana S. Cunninghama, a ścieżka dźwiękowa zbyt mocno cuchnie "Halloween" Johna Carpentera. :-)

niedziela, 9 marca 2014

Juno Reactor - 8 marca 2014 roku (fotorelacja)





























Kilka moich naprędce spisanych impresji z wrocławskiego koncertu Juno Reactor, który odbył się 8 marca 2014 roku w klubie Eter. Tak naprawdę do czasu gruntownego przesłuchania ostatniego albumu JR "The Golden Sun of the Great East" (2013) nie zaprzątałem sobie głowy muzyką Juno Reactor. Co prawda miałem kiedyś na kasecie magnetofonowej soundtrack do filmu "Mortal Kombat" (1995), w którym Juno Reactor znalazł się obok takich wykonawców jak Napalm Death, Fear Factory, KMFDM czy Bile. Niemniej właśnie ów ostatni album JR skłonił mnie do bliższego zaznajomienia się z muzyką kolektywu Bena Watkinsa. Kawałki takie jak "Tempest" czy "Zombie" chodziły za mną codziennie, puszczałem je też nader często w pracy. Wiedziałem też, że Juno Reactor stworzyło muzykę do serii "Matrix". No i zacząłem z uwagą przesłuchiwać płyty zespołu począwszy od "Transmissions" (1993). Kiedy dowiedziałem się, że JR zagrają trzy koncerty w Polsce musiałem się na któryś zdecydować. 7 marca w Poznaniu odpadał z powodu koncertu black metalowego w Krakowie w ramach Southern Discomfort, zatem pozostał Wrocław. Obecny międzynarodowy skład Juno Reactor tworzą: Ben Watkins, Budgie (bębny), Sugizo (gitara), Mali Mazal (tancerka z Izraela), Hamsika Iyer (wokalistka z Indii), Amir Haddad (gitara), Kostas (perkusja).

Nigdy wcześniej nie widziałem JR na żywo. I generalnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Koncert zaczął się punktualnie o 17.30. I od razu porwał zgromadzoną publikę do szaleńczych wygibasów i dzikiego tańca. Świetny performance całego zespołu, znakomita oprawa świetlna. Przy "Zombie" z ostatniego albumu zapadła ciemność i na scenę wkroczyła poruszająca się trupim chodem 'Narzeczona Frankensteina' zaopatrzona w latarkę. Poza tym fajnie brzmiały motywy gitarowe od których nie stroni Juno Reactor, jak i orientalny śpiew Hamsiki Iver. Występ pełen energii i pozytywnych wibracji, elegancki goa trance najczystszej próby. Do tego uśmiechnięty Ben Watkins w obowiązkowym kapeluszu z werwą poruszający się po scenie, a także roztańczona Mali Mazal. Nie będę się silił na spamiętanie set-listy, bo to w gruncie rzeczy nie jest ważne. Porywający show zespołu, który co prawda znacznie odbiega od muzyki, którą tutaj opisuję (metal i pochodne, tudzież dark ambienty wszelakie), z drugiej strony po co mam się ograniczać? Znam fanów black metalu, którzy uwielbiają Juno Reactor. :-)

Podziękowania dla Jakuba i DominikiSwr za doborowe towarzystwo. :-) A tak w ogóle muzyka Juno Reactor łączy zróżnicowane subkultury/środowiska: metali, gotów czy nawet miłośników brzmień klubowych.

Bestial Raids, One Tail, One Head, Svartidaudi, Mare, Mgła - 7 marca 2014 roku (fotorelacja)














Są takie koncerty, które w pamięci zostaną na długo. Oto jeden z nich. Southern Discomfort & No Solace - Untamed & Unchained, fantastyczny polsko-norwesko-islandzki skład. I bilety, które rozeszły się w ciągu zaledwie paru dni. W tym przypadku wytrwale śledziłem Fejsbooka imprezy i jak tylko zaczęła się sprzedaż przelałem kasę na konto organizatorów, aby mieć zapewniony wstęp do krakowskiego Lizard Kinga. Zaiste miejsce nietypowe na organizację koncertu black metalowego, no bo w końcu w owym klubie pojawiają się takie tuzy polskiej rąbanki jak IRA. :-) Podróż telepiącym się pociągiem z Poznania do Krakowa zajęła mi 8 godzin. Pobudka przed 4 rano, dojazd na poznański dworzec z komercyjnym molochem, pociąg o 6:27 rano, w Krakowie byłem około 14.30. Zjadłem coś, skoczyłem do bankomatu, bez problemu odnalazłem klub i cierpliwie czekałem aż zaczną wpuszczać. Zaczęli jakoś po w pół do piątej.

W pierwszej kolejności obszedłem stoiska z merchem i zrobiłem małe zakupy. Trzy CD: ostatnia Mgła, nowy Kriegsmachine i Svartidaudi "Flesh Cathedral", do tego jeszcze t-shirt islandzkiej kapeli. Potem wyczekiwanie na znajomych i na otwierający akt, czyli Bestial Raids. Oprawców z BR widziałem wcześniej na żywo jak supportowali w Poznaniu Necros Christos i Grave Miasma i już wtedy miażdżyli okrutnie. Nie inaczej było tym razem. Bestialska death/black metalowa rzeźnia, piekielny brud, odór siarki, odwrócone krzyże, naboje i maski gazowe. Wyłapałem "Ceremonial Bloodshed", "Debauchery Enthroned" i "Mort Squadron", zaprezentowali także dwa numery z nadchodzącej płyty. Pod sceną młyn okrutny, ale tego akurat można się spodziewać zawsze gdy Bestial Raids gra.

One Tail, One Head znałem tylko z tego, co jest na Youtube. Podobnie jak Mare One Tail, One Head przynależy do zrzeszenia zespołów z norweskiego Trondheim, tzw. sceny Nidrosian Black Metal. W czasach wikingów Trondheim nazywało się Nidaros, stąd też zapewne ta nazwa. Wszystkie kapele black metalowe z tej lokalnej sceny wydaje Terratur Possessions. Wszystkie, a mianowicie Mare, One Tail, One Head, Vemod, Celestial Bloodshed, Min Kniv, Black Majesty, Dark Sonority, Kaosritual, Sarath, Selvhat, itd (mogłem jakieś zespoły pominąć, wybaczcie). Jeśli chodzi o koncert One Tail, One Head to wrażenia jak najbardziej pozytywne. Energetyczny old-schoolowy black metal, w którym znalazło się miejsce i na wściekłe blast beaty i na umiarkowane tempa. Punkowa energia i intensywność, niesamowity wokalista Luctus przypominający mi pod kątem prezencji scenicznej Erika z Watain. Dobry set, któremu towarzyszyło szaleństwo pod sceną.

Po One Tail, One Head przyszła kolej na Islandczyków ze Svartidaudi. Poznałem tą kapelę, a konkretnie ich dewastujący debiut "Flesh Cathedral" (2012) jakoś na początku 2013 roku. I od razu przypadła mi do gustu. Totalna psychodelia black metalowej ciemności, idealna synergia złowieszczego black metalu i posępnego doom metalu. Muzyka złowroga i barbarzyńska, pełna podskórnego terroru. Przy koncercie Svartidaudi stałem zahipnotyzowany tuż pod sceną chłonąc ów pulsujący wylew islandzkiej magmy. Fenomenalny bas, przerażające do szpiku kości wokale Sturli Viðar, emanacja zła w najbardziej pierwotnej postaci. Muzycy ukryli twarze za czarnymi chustkami a la bandana (Brujeria, anyone?) i skupili się na długaśnych kompozycjach z "Flesh Catherdral". Zagrali np. "Perpetual Nothing" czy "Psychoactive Sacraments" i uczynili to w taki sposób, że miałem ciarki na plecach.

Byłem niezmiernie ciekaw jak zaprezentuje się kolejny reprezentant sceny Nidrosian Black Metal, czyli norweski Mare. Na scenie zapadła ciemność, pojawiły się świeczniki, kadzidła i ludzkie czaszki. Potem wkroczyli muzycy Mare i rozpoczął się black metalowy rytuał. Muszę przyznać, że podoba mi się owo mocno zrytualizowane podejście do black metalowej sztuki jakie zaprezentowało Mare. Dramatyczne i zarazem pogrzebowe. W dodatku świetnie wkomponowały się w tę specyficzną atmosferę intonacyjne wokale znanego z Vemod i Celestial Bloodshed Kvitrima. Troszeczkę przypominały mi sposób śpiewania Attili Csihara z Mayhem. Scenografia koncertu na plus; można było przez moment stać się świadkiem/uczestnikiem jakiegoś przerażającego okultystycznego rytuału. Doskonały koncert przemawiający do mnie zarówno muzycznie, jak i wizualnie. Mare zagrało m.in. "These Fountains of Darkness", "Flaming Black Zenith" oraz "Labirynth of Dying Stars".

Na zakończenie krakowska Mgła. Kapela ogromnie ceniona u nas, jak i za granicą. Nic w tym dziwnego, gdyż jest to bezapelacyjna czołówka polskiej sceny black metalowej. Muzycy Mgły posiadają perfekcyjną zdolność kontrastowania przykuwających uwagę melodii z duszną od mroku, klaustrofobiczną atmosferą. W dodatku Mgła koncertuje w Polsce dość rzadko, co oplata zespół nimbem tajemniczości. Tak naprawdę trudno mi ubrać w słowa koncert Mgły. To była drgająca amplituda napięcia, mroczny przypływ dusznej, chwytającej za gardło intensywności. W muzyce Mgły pulsuje potężna, obezwładniająca siła. Pod sceną zrobiło się gęsto, publikę ogarnął amok. Mgliste misterium zakończyło się dość szybko (po 50 minutach), a potem nie pozostało już nic innego niż zamelinować się w knajpie i poczekać do piątej rano na Polski Bus do Wrocławia. Na zakończenie set-lista Mgły (nie mam bladego pojęcia czy kompletna): "Mdłości I", "Mdłości II", "Groza III", "With Hearts Toward None I", "With Hearts Toward None III", "With Hearts Toward None VII"...

Podziękowania dla organizatorów koncertu oraz wszystkich znajomych, z którymi miałem przyjemność spędzić czas czy zamienić choć kilka słów.