wtorek, 30 grudnia 2014

Khodovarikha i samotnicza egzystencja Wiaczesława Korotki

















Czy potrafilibyście żyć w kompletnej izolacji z dala od sadyb ludzkich i innych homo sapiens? Ja tak; ba, czasem obecność innych ludzi mnie po prostu męczy. Mam chwile gdy chciałbym się całkowicie odseparować od społeczeństwa i żyć gdzieś w odosobnieniu - wśród postrzępionych gór, pod groźnym wulkanem, gdzieś na samotnej, smaganej wiatrami wyspie. Zaintrygował mnie ostatnio krótki artykuł w liberalnym The New Yorkerze o 63-letnim meteorologu i polarniku Wiaczesławie Korotki ozdobiony galerią pięknych zdjęć autorstwa Evgenii Arbugaevej. Khodovarikha to niewielki punkcik na wybrzeżu Morza Peczorskiego będącego południowo-wschodnią częścią Morza Barentsa. W Khodovarikha znajduje się latarnia morska i wciąż działająca stacja pogodowa. Właśnie tam żyje Wiaczesław Korotki i tam też dokonuje pomiarów temperatury, wiatru, opadu śniegu, poziomu wody. Korotki tak do końca nie jest samotny - ma żonę, która mieszka w Archangielsku. Rzadko ją jednak odwiedza, dzieci nie posiada. Tętniące życiem i zgiełkiem miasta są dla Korotki obce. Mężczyzna woli swoją samotnię. Nie odczuwa jednak alienacji ani nie tęskni za innymi ludźmi. Pożywienie meteorologowi dostarcza załoga statku "Mikhail Somov" ("Michał Somow"), który raz na rok letnią porą roku przepływa przez lodowate Morze Barentsa. Korotki zimą porusza się na nartach, zbiera drewno na opał, by ogrzać latarnię morską, a mieszka w starym drewnianym domku, który w 1933 roku stał się stacją meteorologiczną. W wolnym czasie zajmuje się budowaniem domków z zapałek. Pali papierosy gdy je ma. Na jego biurku znajduje się między innymi zdjęcie kosmonauty Jurija Gagarina. Do najbliższego miasteczka jest tylko godzina lotu helikopterem.

Galerię zdjęć z samotniczego życia Wiaczesława Korotki znajdziecie tutaj (fotografia Korotki na tle latarni morskiej jest magiczna):

http://www.newyorker.com/project/portfolio/weather-man

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Cisza/ Das Letzte Schweigen (2010) - recenzja




















Wczoraj miałem okazję odświeżyć po kilku latach głośny thriller "Milczenie owiec" (1991) w reżyserii Jonathana Demme będący adaptacją znakomitej powieści Thomasa Harrisa pod tym samym tytułem. Swoją drogą w trakcie projekcji nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że morderca krakowskiej studentki religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego 23-letniej Katarzyny Zawady, tzw. Kuśnierz mógł się inspirować wyczynami Buffalo Billa związanymi ze ściąganiem ludzkiej skóry ze zwłok ofiar. To że powieściowe i filmowe postaci Hannibala Lectera i wspomnianego Buffalo Billa oparte są na wyczynach Eda Geina wiadomo od dawna. Gwoli przypomnienia morderca studentki zamordował młodą kobietę w 1998 roku, ściągnął z jej klatki piersiowej i pleców tworzącą jedną całość skórę (z zachowanymi okolicami intymnymi) i starannie ją wypreparował - zapewne w celu stworzenia dla siebie makabrycznego kostiumu-trofeum. 7 stycznia 1999 roku sczerniała od długiego znajdowania się w Wiśle skóra z przedniej części korpusu zamordowanej studentki wkręciła się w wał śruby statku rzecznego "Łoś-K-18" na krakowskim Zabłociu. Potem z rzeki wyłowiono jeszcze inne fragmenty: nogę z widocznymi śladami oskórowania, nieoskórowaną część pośladka, a także precyzyjnie wycięte skrawki ubrań ofiary. Sprawca tego bezprecedensowego dla światowej kryminalistyki morderstwa wciąż pozostaje nieznany, być może krąży gdzieś wśród nas rozpamiętując to co ongiś zrobił. Niemiecki dramat kryminalny "Das Letzte Schweingen" (2010) w reżyserii Barana bo Odara co prawda nie oferuje tak groteskowej historii kryminalnej jak "Milczenie owiec", ale to równie posępny i naładowany emocjami thriller. Pod kątem subtelności pokazywanych zdarzeń bliżej mu jednak do głośnego holenderskiego dreszczowca "Zniknięcie"/ "Spoorloos" (1988) George'a Sluizera.

Lipiec 1986 roku. Słoneczny żar leje się z nieba. Jedenastoletnia Pia wraca rowerem do domu. Za nią podąża samochód z dwoma mężczyznami w środku. Kierowca czerwonego Volkswagena zatrzymuje dziewczynkę, a gdy ta usiłuje uciec dopada ją w zbożu, gwałci i morduje. Jego wspólnik obserwuje morderstwo z obrzydzeniem i ledwie maskowaną fascynacją. Na miejscu zbrodni sprawcy porzucają rower dziewczynki i jej słuchawki, a zwłoki dziecka zostają wrzucone do pobliskiego jeziora. Mijają 23 lata. Znika kolejna dziewczynka, 13-letnia Sinikka Weghamm. Ten sam dzień, ta sama lokalizacja - następnego dnia od zniknięcia Sinikki zostają tam znalezione jej torba i kamień pokryty krwią. Czy obie sprawy są powiązane? Jeśli tak to w jaki sposób? A może to naśladownictwo tzw. copy-cat crime? Śledztwo zaczynają prowadzić zmagający się z traumą po śmierci żony policjant David Jahn, jego przełożony Matthias Grimmer oraz będąca w ciąży ich partnerka Jana Gläser. O zniknięciu Sinikki dowiaduje się matka zamordowanej przed 23 laty dziewczynki Elena Lange, która wciąż mieszka w pobliżu miejsca zbrodni. Sprawa odbija się szerokim echem wśród członków lokalnej społeczności - wstrząśnięty jest Timo Friedrich, żonaty architekt, kochający ojciec dwójki dzieci i... pedofil, który feralnego lipcowego 1986 roku przyglądał się jak jego przyjaciel gwałci i zabija dziewczynkę. Co ma znaczyć zagadkowe zniknięcie Sinikki po 23 latach od tamtych wydarzeń?

"Cisza" to doskonały i precyzyjnie wyreżyserowany mariaż dramatu psychologicznego i thrillera, w którym już od otwierających scen poznajemy morderców jedenastolatki. Nie wiemy natomiast kto stoi za zniknięciem drugiej ofiary 23 lata później, ale możemy się tego domyślać. Dużo w "Ciszy" smutku i lęku, a także pulsującej rozpaczy. Realistycznie ukazywano chociażby dramat rodziców czekających na jakiekolwiek informacje od zaginionej córki, ich kurczowe trzymanie się myśli, że ona żyje. Scenariusz "The Silence" oparto na powieści Jana Costina Wagnera po którą chętnie bym sięgnął. Najciekawszą postacią filmu wydaje się być Timo, wspólnik pierwszego morderstwa (i być może sprawca drugiego) konsumowany przez wyrzuty sumienia i nienawiść do samego siebie. Tematyka "Das Letzte Schweigen" (pedofilia, morderstwa dzieci) jest posępna, a jego zakończenie potrafi przygnębić i skłonić do refleksji. "Das Letzte Schweigen" nakręcono wśród złotych pól i malowniczych jezior Bawarii - w trakcie onirycznej sekwencji w której David ściga zakapturzonego osobnika przez las nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że praca kamery w tym akurat momencie została zainspirowana niesamowitymi ujęciami Zbigniewa Rybczyńskiego, które możemy podziwiać w doskonałym austriackim horrorze Geralda Kargla "Angst" (1983). Żal, frustracja i poczucie winy - "Cisza" nie pozostawi widza obojętnym. Znakomite kino!

O sprawie krakowskiego Kuśnierza i jej powiązaniu z "Milczeniem owiec" możecie poczytać tutaj:

http://3dno.pl/w-skorze-psychopaty/
http://www.dziennikpolski24.pl/artykul/2104342,studentka-ofiara-psychopaty,id,t.html

niedziela, 28 grudnia 2014

Hotel 'Pod Poległym Alpinistą'/ Dead Mountaineer's Hotel (1979) - recenzja

Rzadko sięgam po gatunek science-fiction, chyba że utrzymany w estetyce horroru czy cyberpunka, lecz dla estońskiego "Dead Mountaineer's Hotel" ("'Hukkunud Alpinisti' hotell") z 1979 roku zrobiłem wyjątek, gdyż mnie zaintrygował. Film bazuje na powieści braci Borysa i Arkadija Strugackich "Hotel 'Pod Poległym Alpinistą'" (1970), której nie miałem okazji czytać, zatem nie będę wypowiadał się co do tego z jak wierną ekranizacją mamy tutaj do czynienia. Bracia Strugacki zasłynęli potem jako scenarzyści głośnego "Stalkera" (1979) Tarkovskiego. Inspektor Peter Glebsky (Uldis Pucitis) przyjeżdża do odizolowanego alpejskiego hotelu wśród zaśnieżonych gór, by prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa do którego jeszcze nie doszło. Myśląc że to żart tak czy owak Inspektor decyduje się zatrzymać w hotelu 'Pod Poległym Alpinistą'. Skąd taka nazwa? Ano dlatego, że jeden ze wspinaczy spadł ze skalistego klifu i się zabił. Właściciel resortu Alex (Juri Jarvet) opiekuje się bernardynem zmarłego wyczekującym pod portretem poległego alpinisty. Ten pies to inteligentna bestia - potrafi wziąć walizkę gościa w swoją paszczę i dostarczyć ją pod zarezerwowany pokój. Wkrótce Glebski pozna pozostałych dziwacznych gości hotelu: opatulonego futrem i cierpiącego na tuberkulozę Hinckusa, parę kochanków Olafa i Brun, rządowego naukowca i amatorskiego wspinacza Simoneta, który lubi się wdrapywać na hotelowe ściany, starszą wiekiem parę Pana i Panią Moses oraz asystentkę Alexa Kaisę. Po grze w bilard i dyskotece Inspektor wychodzi na papierosa i sięgając do kieszeni po zapałki odnajduje tajemniczą notkę. Jej autor twierdzi, że Hinckus to potencjalny morderca, a ofiara zostanie zabita wieczorem. Glebsky przypominając sobie, że Hinckus był nieobecny na kolacji zapoznawczej biegnie do niego i odnajduje tylko jego futro wypchane śniegiem. Mężczyzna zniknął. Nie będę zdradzał co się dzieje dalej, wspomnę tylko, że film robi się coraz bardziej oniryczno-dziwaczny wkraczając na teren nurtu science-fiction.

Fabuła "Hotelu 'Pod Poległym Alpinistą'" wymaga nie lada skupienia, gdyż łatwo się można pogubić i nie ułożyć puzzli w należyty sposób. Postrzępiona górska lokalizacja sprzyja wykreowaniu nastroju izolacji, który dodatkowo potęgują mknące ze zboczy śnieżne lawiny. Utrzymany w neonowo-gotyckim klimacie hotel pełen jest luster, paneli ze szkła, fluorescencyjnych świateł i korytarzy. Nie można się w nim ukryć, bo ściany mają oczy i uszy. Oprócz znakomitych zdjęć Juri Sillarta na uwagę zasługuje także przypominająca dokonania Vangelisa elektroniczna ścieżka dźwiękowa Svena Grünberga. Recenzenci porównywali "Dead Mountaineer's Hotel" (skądinąd całkiem słusznie) do późniejszego o trzy lata "Łowcy Androidów" (1982) Ridleya Scotta. Nadto dostrzegam w filmie Grigori Kromanova wysmakowaną kolorystykę "Suspirii", a także fantasmagoryczne echa twórczości Davida Lyncha oraz mroczną elegancję kina noir. Poza tym wielbiciele powieści sci-fi Phillipa K. Dicka powinni po "Dead Mountaineer's Hotel" sięgnąć. Pamiętajcie! "Droga kończy się tutaj; można tylko powrócić".

piątek, 26 grudnia 2014

Cathy Wilson "Byłam żoną seryjnego mordercy: Moja historia" - recenzja

Do lektury niniejszej książki (świątecznego prezentu) podszedłem sceptycznie, gdyż jej tytuł i treść zaczęły nasuwać mi na myśl kobiece czytadła w osnowie true crime. Bardziej preferowałbym literaturę kryminologiczno-kryminalistyczną albo chociażby reportażową o brytyjskim seryjnym mordercy i pedofilu Peterze Tobinie. Zresztą w sprawie Petera Tobina pojawia się polski wątek. We wrześniu 2006 roku znika 23-letnia studentka Uniwersytetu Gdańskiego Angelika Kluk. Ostatni raz widziano ją na terenie Kościoła Rzymsko-Katolickiego Świętego Patryka w Glasgow. Kilka dni później jej zwłoki zostają odkryte w niewielkim drewnianym włazie pod podłogą Kościoła w pobliżu konfesjonału. Dziewczyna ma związane ręce, a jej ciało sprawca przykrył plandeką. Na ciele Angeliki spoczywał worek na śmieci, a w nim znajdowały się poplamione krwią ubrania, ręcznik oraz narzędzie zbrodni, czyli nóż. Ciało Angeliki nosiło ślady ran od noża na głowie i reszcie ciała. Ostatnią osobą, która widziała Angelikę żywą był złota rączka Patrick McLaughlin (jak się później okaże fałszywa tożsamość). Szybko stał się głównym podejrzanym. Z początku policjanci nie byli pewni czy morderstwo popełniono w Kościele czy w innym miejscu. W przylegającym do Kościoła i plebanii garażu (na jego ścianach) odkryli malutkie ślady krwi tzw. impaktowe punkty bryzgów krwi powstałe gdy ktoś jest uderzany, bity bądź kopany. Badanie DNA wykazało, że sprawcą jest Szkot Peter Tobin, skazany w 1993 roku za brutalny gwałt na dwóch czternastolatkach i wypuszczony na wolność dziesięć lat później. Pasowały także odciski palców na worku oraz plandece. W ogrodzie policjanci znaleźli drewnianą nogę od stołu ze śladami krwi na niej. Tobina namierzono w londyńskim szpitalu - na jego podkoszulku odnaleziono ślady spermy i materiał komórkowy Angeliki Kluk. Ofiarę uderzył nogą od stołu w głowę, zgwałcił, gdy była nieprzytomna, a potem zadźgał nożem. Tobinowi po skazaniu go na karę minimum 21 lat pozbawienia wolności udowodniono dwa kolejne morderstwa popełnione w 1991 roku: 15-letniej Vicky Hamilton (która zaginęła 10 lutego 1991 roku w trakcie czekania na autobus) oraz Dinah McNicol, którą po raz ostatni widziano żywą 5 sierpnia 1991 roku, gdy wracała autostopem z festiwalu muzycznego (podwoził ją i jej towarzysza, który wysiadł wcześniej oczywiście Tobin). Ofiar Petera Tobina może być więcej. Sam Tobin przechwalał się, że zabił 48 osób.

Cathy Wilson przez trzy lata dzieliła z Peterem Tobinem małżeńskie łoże. Owocem ich związku był syn Daniel. Tobina poznała w barze dla motocyklistów i zafascynowana nieznajomym i perspektywami finansowymi, które przed nią roztoczył rzuciła dla niego ówczesnego chłopaka. Zaszła w ciążę z o kilkanaście lat starszym Tobinem w wieku zaledwie 17 lat. Mimo że w trakcie związku i małżeństwa Tobin znęcał się psychicznie i fizycznie nad Cathy ta chciała kontynuować z nim relację dla dobra dziecka. Potrafiła uwierzyć w każde kłamstwo Petera, który całkowicie ją zdominował, a Daniela traktował jako kartę przetargową. Lecz w końcu przyszedł czas, że przestała się go bać. Wówczas zaplanowała udaną ucieczkę. O tym, że Tobin jest seryjnym mordercą dowiedziała się już po rozwodzie. Cathy przez wiele lat powielała błędy swojej matki, która zaszła w ciążę w wieku 15 lat, ćpała, zadawała się z szemranym towarzystwem i stoczyła się na samo dno ludzkiej egzystencji. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Inna sprawa, że Cathy (która już jako dziecko została wykorzystana seksualnie) bardzo szybko musiała dorosnąć. To na jej dziecięcych barkach spoczął obowiązek opieki nad zagubioną matką, która zmarnowała swoje życie. Dziewczynka była bez ojcowskiego wsparcia - kiedy dorosła i poznała Tobina chciała zapewnić swojemu dziecku pełną rodzinę. Trafiła jednak na narkomana, pedofila i seryjnego mordercę, o czym jednak do pewnego czasu nie miała pojęcia. Ten zaczął nią sprytnie manipulować, bił Cathy, poniżał i gwałcił. Raczej nie jestem fanem autobiografii, tutaj też odnoszę wrażenie, że za mało w książce pogłębionej charakterystyki psychologicznej Petera Tobina, ale z tego co wiem to bardzo skryty seryjny morderca, który do tej pory nie przyznał się do winy i nie wiadomo tak naprawdę ile osób skrzywdził w ciągu swojej 40-letniej kariery seryjnego dewianta seksualnego. Być może te trzy udowodnione mu morderstwa to tylko wierzchołek góry lodowej.

Na zdjęciach Angelika Kluk, miejsce odnalezienia jej zwłok oraz Dinah McNicol.

sobota, 20 grudnia 2014

Truppensturm/ Thorybos split "Approaching Conflict" (2014) - recenzja






















Nadchodzi brzemienny w skutkach konflikt. Ludzkość nie może obejść się bez wyniszczających wojen - najczęściej lokalnych, rzadziej globalnych. Przelewa się krew w imię rywalizacji o zasoby, w celach poszerzania terytorium czy z przyczyn religijnych/ quasi-religijnych. Tematyką krwawej wojennej zawieruchy czy nuklearnej zagłady syci się szeroko pojęty metal, a zwłaszcza kapele należące do ultra-agresywnego nurtu war metalowego. Na Bestial Laceration wpadł mi w ręce smakowity split dwóch niemieckich hord parających się bestialskim black/death metalem. O ile Truppensturm znałem już wcześniej z "Fields of Devastation" (2007) i "Salute to the Iron Emperors" (2010), o tyle z muzyką Thorybos zetknąłem się tak na dobrą sprawę dopiero na koncercie 13 grudnia w Bazylu. Na "Approaching Conflict" (2014) pięć pierwszych odsłon należy do machiny zniszczenia zwanej Truppensturm. Składniki proste: praktycznie non-stop mordercze blasty (jako wyjątek raczej powolny i posępny "Dawn of Hadaikum"), złowieszcze riffy tremolo plus jadowite wokale. Muzyka Truppensturm jest bezwzględna - to militarny black/death metal najwyższej próby. Dzicz i jeszcze raz dzicz, acz czasem zaskakująca sporadyczną melodyjnością i kurewsko precyzyjna. Thorybos zajmujący drugą część splitu to także kipiący od nieubłaganej brutalności cios - w zasadzie przyswajalny wyłącznie dla zwolenników metalowej ekstremy. Tak powinno się grać szybki i zatęchły black/death metal. Jedna rzecz mi się nie zgadza: mój odtwarzacz CD uparcie wskazuje na 11 utworów na "Approaching Conflict", natomiast zarówno na płycie CD, jak i na Metal Archives pisze jak wół, iż Truppensturm i Thorybos nagrali po pięć kawałków. Który rzeźnicki wałek Thorybos się zatem zagubił? Dziwne.

Świetny sampel na początku "Broken Jaw Choir" ze słynnego horroru satanicznego "The Omen" (1976) Richarda Donnera ("Turning man against his brother, till man exists, no more.")

Doombringer "The Grand Sabbath" (2014) - recenzja

























Doombringer stanowi muzyczny side-projekt muzyków Bestial Raids i Cultes Des Ghoules. Już od paru dni słucham debiutanckiego albumu studyjnego kieleckiego Doombringer zatytułowanego "The Grand Sabbath" (2014), który zakupiłem na CD na Bestial Laceration tour i z pełnym przekonaniem stwierdzam, że to świetna death/black metalowa płyta. Taki podziemny metal szanuję - złowieszczy, przesycony mrokiem i bezkompromisowy. Siedem utworów zawartych na Wielkim Sabacie emanuje złem i zapachem świeżo rozkopanego grobu. "The Grand Sabbath" jest krążkiem niezwykle zróżnicowanym, a co za tym idzie wciągającym niczym ukryte w mglistych oparach trzęsawisko. Do tej płyty jak ulał pasuje przymiotnik "monstrualna". Organiczne brzmienie perkusji, maniakalne gitarowe riffy, zmienność temp od doom metalowego miażdżenia po eksplozje blastów, wreszcie przepastny growling Medium Mortem znakomicie współgrający z jego black metalowymi wokalami oraz opętańczymi inkantacjami i zawodzeniami, które potrafią zjeżyć włosy na głowie. Na "The Grand Sabbath" usłyszymy lodowatą hybrydę black i death metalu o ciężkim i masywnym brzmieniu - pulsującą arterię po brzegi wypełnioną czarną smołą. Momentami czuć tutaj wampiryczno-okultystyczną grozę i szaleństwo Cultes des Ghoules, choć zasadniczo Doombringer brzmi inaczej. Nie mam ulubionych utworów na "The Grand Sabbath", cała siódemka kładzie na łopatki swoją kakofoniczną intensywnością i złowieszczością. Wielbiciele Grave Miasma, Teitanblood, Cultes des Ghoules, Morturary Drape czy Necros Christos powinni czym prędzej zastanowić się nad świątecznym zakupem "The Grand Sabbath". Kolejna doskonała pozycja metalowa wypluta w tym roku przez rodzime podziemie.

Odsłuch: http://nuclearwarnowproductions.bandcamp.com/album/the-grand-sabbath

John Sweeney "Korea Północna: Tajna misja w kraju wielkiego blefu" - recenzja

Korea Północna. Najbardziej przerażające i kontrolowane miejsce na Ziemi. Czarna dziura świata z nieregularnymi dostawami energii. Państwo poukrywanych na terenach górzystych obozów koncentracyjnych (dla więźniów politycznych) i re-edukacyjnych (dla kryminalistów), w których wciąż łamie się prawa człowieka, stosuje tortury i głód. Ile osób tam umarło tego nikt nie wie. W Korei Północnej rządzi forsowana przez reżim Kimów polityka dezinformacji, manipulacja społeczeństwem; na masową skalę uskuteczniane jest wyrachowane pranie mózgów, a wolność prasy nie istnieje. Gdy się odwiedza Koreę Północną w charakterze turystycznym nigdzie nie wolno poruszać się bez starannie dobranego przewodnika bądź przewodników (w praktyce funkcjonariuszy reżimu). Bez ich zgody nie wolno fotografować oznak biedy ani kręcić filmów pokazujących ciężkie i surowe życie w KRLD. Korea Północna chce uchodzić za kraj nieskalany głodem, biedą, torturami, śmiercią, co oczywiście jest wielkim blefem. Celowo utrudnia się przepływ informacji, nie ma dostępu do Internetu dla zwykłych ludzi, w Pjongjangu i na prowincji stawia się na wywrzaskiwaną z głośników totalitarną propagandę. John Sweeney, autor "Korei Północnej: Tajnej misji w kraju wielkiego blefu" (2013) przez wiele lat pracował jako dziennikarz śledczy dla "BBC Panorama" i "The Observer". Odwiedził targane rewolucjami i rządzone przez despotów kraje takie jak Rumunia, Algieria, Irak, Czeczenia, Bośnia czy Burundi, doniósł o obecności masowych grobów w Zimbabwe za rządów Roberta Mugabe oraz ujawnił praktyki manipulacyjne Kościoła Scjentologicznego. Aby dostać się do Korei Północnej John Sweeney udawał profesora London School Economics podróżującego do KRLD wraz z grupą studentów. Tam powstał po kryjomu nakręcony dokument dla "BBC Panorama" będący podstawą dla niniejszej książki.

Książka jest na swój sposób przerażająca. Sweeney wraz ze studentami oraz filmującym po kryjomu kamerzystą odwiedza wiele groteskowych miejsc w Pjongjangu i okolicach: fabrykę w której nic się nie produkuje, szpital w którym nie ma pacjentów, ziejące mrokiem i przesycone propagandą podziemne metro w Pjongjangu, strefę zdemilitaryzowaną czyli pogranicze KRLD i Korei Południowej, Pałac Słońca Geumsusan, czyli grobowiec Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila, których tam spoczywające ciała zabalsamowano, a także posępne zoo w Pjongjangu. Dziennikarz widzi koszmarną biedę północno-koreańskiej prowincji, ludzi wygrzebujących coś do jedzenia z ziemi, żebraczkę na poboczu, kobietę piorącą ubrania w rzece. Elicie rządzącej z Kim Dzong Unem na czele, wiernym funkcjonariuszom armii i tajnej milicji Bowibu, szpiegom na usługach władzy i osobom ściśle związanym z reżimem jedzenia nie brakuje, prowincja może zdychać. Absurd goni absurd: w każdym mieszkaniu muszą wisieć obrazki Kim Ir Sena i Kim Dzong Ila, a jeśli ktoś o nie wystarczająco nie dba np. nie wyciera regularnie kurzu (jest to sprawdzane!) może zostać aresztowany. I zniknąć. Sweeney opisuje też (posługując się wypowiedziami świadków i uczestników tamtych wydarzeń) niecne procedery w których brała udział Korea Północna: doskonałe fałszerstwo i wprowadzenie w obieg fałszywych studolarówek, aby zdestabilizować politykę gospodarczą największego wroga czyli USA, organizowanie na terenie KRLD poligonów ćwiczeniowych dla ludzi z IRA, próby wspierania militarnego innych reżimów, wreszcie porwania cudzoziemców i przymusowe przetrzymywanie ich na terenie Korei Północnej w celu indoktrynacji i późniejszego językowego wsparcia dla działań szpiegowskich. Przykładem może być chociażby rumuńska malarka i rzeźbiarka Doina Bumbea (na zdjęciu), która została porwana w 1978 roku i trafiła do Korei Północnej, tam poślubiła dezertera amerykańskiej armii Jamesa Dresnoka (po dziś dzień mieszkającego w Pjongjangu), miała z nim dwóch synów i zmarła na raka w styczniu 1997. Sweeney przeprowadza też wywiady z uciekinierami z KRLD, którzy przedarli się do Chin czy Korei Południowej, słyszy jeżące włosy na głowie opowieści o różnorodnych torturach czy kanibalizmie w trakcie masowego głodu za rządów Kim Dzong Ila.

Nie wiadomo jak długo jeszcze potrwa duszący zwykłych ludzi kult jednostki w Korei Północnej. Oby upadł jak najszybciej. Chciałbym kiedyś odwiedzić ten smutny i przygnębiający kraj; są tam w końcu organizowane wycieczki turystyczne, ale można zobaczyć tylko to, co chcą nam pokazać przewodnicy. Moim celem na pewno byłaby góra Baekdu, rzekome miejsce narodzin Kim Dzong Ila i zarazem niezwykle malowniczy wulkan z przepięknym Niebiańskim Jeziorem w kraterze.

piątek, 19 grudnia 2014

Sawthis, Svart Crown, Deicide w Eskulapie, 18.12.2014 roku (fotorelacja)

Tym koncertem prawdopodobnie kończę powoli mijający rok 2014. Snułem jeszcze plany co do wyjazdu do Krakowa na gig Massemord, Bölzer i Triptykon 21 grudnia, ale odległość i sporo świątecznych wydatków mnie pokonały. Także z bólem serca ów koncert odpuszczam. Inna sprawa, że jak patrzę na powoli klarującą się rozpiskę koncertową na 2015 roku to dużo interesujących koncertów odbędzie się w Warszawie, Krakowie czy Gdańsku. Zobaczymy ile z nich będę zmuszony sobie odpuścić. Dość lamentowania, wczoraj ruszyłem tyłek do poznańskiego Eskulapa, by zobaczyć po raz drugi na żywo bluźnierców z florydzkiego Deicide. Obyło się tym razem bez protestów ze strony Krucjaty Różańcowej... no cóż, Deicide był swego czasu jeszcze bardziej kontrowersyjną kapelą od Behemoth, ale USA to nie Polska. Tutaj atakuje się tylko nasze rodzime kapele.

Stoisko z merchem słabe, żadnych płyt Deicide (w tym najnowszej z 2013 roku "In the Minds of Evil"), jedynie koszulki, za to albumy supportów można było kupić bez problemu (co też uczyniłem w przypadku "Profane" Svart Crown). Na krótko przed gigiem przesłuchałem na Youtube dwa nakręcone przez Włochów z Sawthis teledyski i muzycznie nie podobało mi się. Lecz często jest tak, że dana kapela wypada na żywo lepiej niż z krążków studyjnych. Koncert Sawthis zaczął się punktualnie i trwał pół godzinki. Trzeba przyznać, że energii scenicznej Włochom nie brakuje, nauczyli się też mówić po polsku "kurwa" i "napierdalać". Jednak sala Eskulapa w trakcie ich koncertu była przerzedzona, jedynie kilka osób przy barierce dało się porwać ich melodyjnemu thrash/death metalowi w sam raz do skakania. Raczej nie przepadam za melodic death metalem, a tutaj wychwyciłem wpływy Soilwork, Machine Head, Pantery i Slipknota. Zwracał na siebie uwagę wokalista Sawthis Alessandro Falà, a szczególnie jego długaśne dredy. Sawthis zaprezentowali się żywiołowo, ale osobiście wolałbym na otwarcie jakiś konkretny death metalowy gruz. Fajny akcent na sam koniec gigu, kiedy wokalista podawał po kolei ludziom stojącym przy barierce mikrofon, aby mogli w niego zaryczeć.

Koncert Francuzów ze Svart Crown przypadł mi o wiele bardziej do gustu. Przede wszystkim w black/death metalu muzyków z Nicei dużo jest atonalności, dysonasów, chaosu. Oczywiście francuskie kapele black metalowe sięgały już po takie komponenty np. Deathspell Omega czy Blut Aus Nord, ale nie mam wątpliwości, iż Svart Crown udało się wykreować własne unikatowe brzmienie. Ich muzyka na żywo intryguje: z jednej strony cholernie brutalna, intensywna i napastliwa, z drugiej hipnotyzująca i kompozycyjnie zróżnicowana. Masa brutalnej gitarowej dysharmonii, świetna praca perkusisty, mocny growl J.B. LeBaila. Ktoś w recenzji "Witnessing the Fall" (2010) Svart Crown określił muzykę Francuzów jako zły do szpiku kości audialny chaos. Ów bestialski chaos dało się wczoraj odczuć na ich koncercie. Ku mojemu zadowoleniu w black/death metalowej zawiesinie Svart Crown znalazło się też miejsce na powolne doom metalowe fragmenty.

Deicide widziałem ostatni raz na żywo 6 lipca 2011 roku w Blue Note, gdy kapelę Glena Bentona supportowały austriacki Belphegor, Hour of Penance i The Amenta. To był świetny koncert z dobrze dobranymi zespołami, mam chyba z niego kilka zdjęć. Wokół Deicide (Bogobójcy) niemalże od początku istnienia zespołu (1987 rok, wówczas jeszcze jako Amon) narosło mnóstwo kontrowersji, które dotyczyły przede wszystkim wokalisty Glena Bentona. 47-letni obecnie Benton znany był ze swoich nieprzejednanych satanicznych i antychrześcijańskich poglądów; przez pewien czas miał na czole wypaloną bliznę w kształcie odwróconego krzyża. W latach 90-tych nienawidził radiowych kaznodziejów np. Boba Larsona. Ogłosił, że popełni samobójstwo w wieku 33 lat (wiek śmierci Jezusa Chrystusa), ale tego nie zrobił. Kontrowersyjne były bluźniercze liryki utworów Deicide, a także okładka płyty "Once Upon the Cross" (1995) przedstawiająca Jezusa pod przesiąkniętym krwią płótnem. Koncert Bogobójcy zaczął się około 20.45 i skończył o 21.50 (nie było żadnego bisu). Muszę przyznać, że był całkiem dobry: brutalny i intensywny, pełen bluźnierczej energii. Benton rzadko odzywał się do widowni, sprawiał wrażenie zmęczonego, ale muszę przyznać, że growlowanie wciąż przychodzi mu bez trudu. Steve Asheim za perkusją oraz dwaj gitarzyści Jack Owen (ex-Cannibal Corpse) i Kevin Quirion mieli w sobie więcej entuzjazmu. Wielu metalowców przyszło posłuchać Bogobójcy zapewne z nostalgii, sam przestałem uważnie śledzić poczynania Deicide po "Serpents of the Light" (1997). Mimo wszystko warto zobaczyć Deicide na żywo, bo nadal ich death metal potrafi skłonić widownię do szaleństw pod sceną.

Set-lista Deicide (najbardziej domagano się "Dead by Dawn"): "In the Minds of Evil", "Thou Begone", "Godkill" (trzy numery otwierające ostatni album Deicide z 2013 roku), a potem "When Satan Rules His World", "Serpents of the Light", "They Are the Children of the Underworld", "Conviction", "Dead But Dreaming", "Trifixion", "Scars of the Crucifix", "Once Upon the Cross", "Beyond Salvation", "End the Wrath of God", "Sacrificial Suicide", "Dead by Dawn" i "Homage for Satan".

Gwoli ciekawostki utwór Deicide "Fuck Your God" należał do piosenek, którymi agenci CIA torturowali więźniów w Guatanamo. Źródło:

http://anonhq.com/list-songs-cia-used-torture-muslim-prisoners/

czwartek, 18 grudnia 2014

Slow "Unsleep" (2014) - recenzja























Cóż za niespodzianka. Za jednoosobowym projektem Slow stoi ledwie 19-letni Markov Soroka, utalentowany młody muzyk, który urodził się na Ukrainie, a obecnie zamieszkuje w Stanach Zjednoczonych. W przypadku "Unsleep" mamy do czynienia z naprawdę dojrzałym atmosferycznym funeral doom metalem z intrygującym konceptem tonięcia w oceanicznej otchłani. Z początku myślałem, że trzy z pięciu utworów na "Unsleep", a mianowicie "Drowned III: Kuril-Kamchatka", "Drowned IV: Kermadec" oraz "Drowned V: Mariana" odnoszą się do archipelagów i półwyspów (odpowiednio Kamczatka, Kuryle, Wyspy Kermadec czy Mariany), ale szybko zmiarkowałem się, iż chodzi o najgłębsze rowy oceaniczne na Ziemi: Kamczacko-Kurylski, Kermadec i Mariański. Porównał bym muzykę Slow do oceanicznego funeral doom metalu Ahab, ale tylko ze względu na zbliżony motyw przewodni. Czuć w muzyce Markova kompozycyjną dojrzałość oraz delikatny balans pomiędzy spokojnymi melodiami a przygniatającym ciężarem. W trakcie odsłuchu "Unsleep" ma się wrażenie powolnego i bezpowrotnego zapadania się w mroczną oceaniczną toń. Growling Soroki czasem przechodzi w dławienie się wodą, desperackie próby złapania oddechu, co dodaje "Unsleep" wyjątkowo specyficznej i niepokojącej atmosfery totalnej izolacji. Podobne bulgoczące wokale topielca słyszałem na "Emptiness" (2009) ukraińskiego black funeral doomowego MDP (Manic Depressive Psychosis), tam je jednak przesunięto do granic ekstremum. Wielbiciele akwatyczno-doom metalowej melancholii powinni dać Slow "Unsleep" szansę. Soroka we wkładce CD wymienia ulubione kapele doom metalowe: Esoteric, Mournful Congregation, Skepticism, Thergothon, Unholy, Evoken czy Anhedonist. To zdecydowana czołówka jeśli chodzi o funeral/death doom.

Odsłuch tutaj: http://markovsoroka.bandcamp.com/album/unsleep

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Maria Goniewicz i podwójne morderstwo z miłości?

Rodzime media obiegła informacja o bestialskim morderstwie dokonanym przez 19-letnią Zuzannę M. (Maksymiuk) i 18-letniego Kamila N. (Niedźwiedź) na rodzicach chłopaka (Jerzy N. i Agnieszka N.) Do makabrycznego mordu doszło w nocy z 12 na 13 grudnia 2014 roku w Rakowiskach koło Białej Podlaskiej. Ofiary zostały zaatakowane w nocy, gdy spały - najpierw ojciec przez Zuzannę, potem matka, którą zamordował Kamil. Zuzanna i Kamil zamordowali małżeństwo N. trzema nożami zadając im wiele ran kłutych i ciętych szyi, tułowia, kończyn górnych i dolnych. Jerzemu N. próbowali uciąć rękę, aby ukryć ślad ugryzienia powstały gdy mężczyzna próbował się bronić. Agnieszka N. wybiegła z domu na ganek, tam dopadł ją jej syn, zadźgał, po czym ciało kobiety zostało wciągnięte do domu. Jak podaje rzeczniczka prokuratury: "w przypadku kobiety raną śmiertelną było przecięcie tętnicy ramiennej, w przypadku mężczyzny - liczne obrażenia brzucha i krwotok wewnętrzny." Zuzanna i Kamil zaplanowali podwójny mord dwa tygodnie temu, kupili m.in. lateksowe rękawiczki. Sugerowany motyw: brak akceptacji romantycznego związku Kamila i Zuzanny.

Pikanterii tej sprawie dodaje fakt, że morderczyni Zuzanna M. pisała wiersze jako bezczelnie młoda, bezczelnie zdolna Maria Goniewicz. Wydała debiutancki tomik poezji "33", a po dokonanym morderstwie 'niepokorna' poetka wraz ze swoim chłopakiem udali się do Krakowa, w czym - jak się potem okazało - pomogła im para znajomych studentów z Poznania, która dowiozła ich przedtem do domu rodzinnego Kamila. Na swoim fanpejdżu Maria Goniewicz 13 grudnia napisała, że można się z nią umówić po odbiór tomiku poezji. Wciąż nie przestaje mnie zadziwiać jedno: w dobie Facebooka, Instagramu, Twittera, Tumblr, blogosfery, reddit, Youtube czy wszelakich for internetowych mordercy częstokroć wysyłają sygnały ostrzegawcze (zdarzają się nawet przypadki wrzucenia zdjęć ofiary morderstwa tuż po jego dokonaniu). Nie inaczej jest w tej sprawie. Na swoim fanpejdżu 26 października Maria (czy raczej Zuzanna) wrzuciła chociażby zdjęcie z tajwańskiej stronki militarnej przedstawiające skuteczne techniki zabijania za pomocą noża. 7 grudnia napisała: "Przygotowanie do końca nie naszego świata nie zawsze jednak idzie dobrze, ale już niedługo." Problem tkwi w tym, że takie sygnały ostrzegawcze/manifesty trudno wcześniej wyłapać - żądne sensacji media wychwytują je zazwyczaj już po fakcie. Wielu sprawców przed dokonaniem kryminalnego czynu sygnalizuje wcześniej chęć/potrzebę jego dokonania w wirtualnej przestrzeni.

Cztery motywy morderstwa: miłość, zysk, żądza i nienawiść. Innymi słowy: miłość/seks, chciwość, zemsta, szaleństwo. Oczywiście można znaleźć różnorodne wariacje odnośnie tych motywacji np. obsesja stanowi zwyrodniałą formę miłości, a zemsta może wynikać z jej utraty. Miłość może prowadzić do zazdrosnej wściekłości (odtrącony chłopak zabija dziewczynę, gdy ta z nim zrywa i spotyka się z kimś innym), obsesji (stalker morduje aktorkę, obiekt pożądania, którego nie może mieć). Tutaj możemy mieć do czynienia z zemstą - rodzice zabraniali Kamilowi spotykania się z Zuzanną, nie akceptowali jego związku ze zbuntowaną nastolatką o wybujałym ego, stanowili przeszkodę, którą należy zniszczyć, zatem oboje zaplanowali morderstwo. I je z zimną krwią popełnili. Odnoszę też wrażenie, że sprawcy chcieli być złapani, bo kto po dokonaniu morderstwa ogłasza na swoim fanpejdżu, że będzie w Krakowie? To ma być wiarygodne alibi? Tam też Zuzanna i Kamil zostali zatrzymani. Oboje przyznali się do winy i nie okazali skruchy.

Na autorskim fanpejdżu Maria wrzuca utwory Slowdive, Portishead czy Spiritualized, na koncie Youtube np. Joy Division. Z filmów zauważam zdjęcia z Jima Jarmuscha ("Kawa i papierosy"), Jeana Luca Goddarda, "La Belle Personne" (2008), "Laury" (1944) Otto Premingera - cytat: "I'm not kind, I'm vicious. It's the secret of my charm", "Amelii" (2008), "Pineapple Express" (2008) czy "American Psycho" (2000). Poetyckie inspiracje to Sylvia Plath i Rafał Wojaczek - osobiście z poezji dekadenckiej wolę innych autorów. W wierszach odwołania m.in. do Oasis i Morrisseya. Kamil i Zuzanna spleceni destrukcyjną miłością i tak się rozstaną, gdy będą mieli czas na przemyślenia w osobnych więziennych celach. Zuzanna będzie miała tysiące godzin na pisanie poezji za kratkami, bo prawdopodobnie spędzi tam resztę życia. Wiersze dziewczyny możecie przeczytać w linku poniżej. Sami oceńcie czy warto.

http://www.k111m3.pl/

"za dużo myślę
mówię do siebie twoimi słowami
jestem więźniem wyobraźni
ściany celi w której odsiaduję dożywocie
mają barwę twojego głosu"

Instagram Zuzanny: http://instagram.com/goniewicz
Konto LastFm: http://www.lastfm.pl/user/ziuta254
Tumblr: http://goniewicz.tumblr.com/
Filmweb Zuzanny: http://www.filmweb.pl/user/ZuziankaX3#
Filmweb Kamila:http://www.filmweb.pl/user/kniedzwiedz

Może o to Zuzannie chodziło? Stać się enfant terrible rodzimej poezji, poetką wyklętą, destrukcyjną? O chwilowy wirtualny fejm narcystycznej osobowości (który i tak przeminie) i o zdobycie nowych czytelników? Może ku destrukcji pchnęła ją nie tyle miłość, co niedawna śmierć ojca? Niektórzy poeci popełniali samobójstwa czy umierali w nędzy i zapomnieniu, a nie mordowali z tak banalnego (i jednocześnie przerażającego) powodu jak brak akceptacji romantycznego związku. Z drugiej strony zło potrafi być banalne. I rozczulająco prymitywne.

Zaczynam się zastanawiać czy właśnie gorączkowa chęć zwrócenia na siebie uwagi nie popchnęła Zuzanny do morderstwa. Jej chłopak (którego karmiła nienawiścią do rodziców i podsycała w nim gniew) być może zadawał ciosy nożem rodzicom z miłości do niej. Ciekaw jestem opinii psychologów śledczych odnośnie motywacji obojga sprawców.

Co ciekawe urodzona 25 kwietnia 1996 roku w Toruniu Zuzanna Maksymiuk przed dokonaniem morderstwa (jak stwierdzono we wniesionym w październiku akcie oskarżenia) zmuszała nieletnią poniżej 15 roku życia do seksu oraz częstowała marihuaną dwóch nieletnich. Niezłe ziółko. Nie na darmo na Tumblr Marii Goniewicz jej życiowe motto brzmiało: sex, drugs & poetry.

http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20141220/MAGAZYN/141219577

Kamil Niedźwiedź przebywa w tej chwili w areszcie w Lublinie, a Zuzanna Maksymiuk w areszcie na warszawskim Grochowie. Odseparowani od siebie.

UPDATE: 4 grudnia 2015 roku Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Zuzannę M. i Kamila N. na 25 lat pozbawienia wolności. Wyrok jest nieprawomocny, więc strony mogą się od niego odwołać. Zuzanna M. wyraziła skruchę i płakała w trakcie rozprawy.

niedziela, 14 grudnia 2014

Thorybos, Temple Desecration, Bestial Raids i Truppensturm w Bazylu, 13.12.2014 (fotorelacja)



















13 grudnia 2014 roku przez poznański Bazyl przetoczyła się istna wojenna nawałnica w postaci koncertów czterech kapel parających się bestialskim war black/death metalem. Z wyżej wymienionych nazw w miarę dobrze znam twórczość Bestial Raids i Truppensturm, z Thorybos przesłuchałem to co znalazło się na Youtube, a Temple Desecration tylko ich najnowszą EP-kę "Communion Perished" (2014), na której znajdują się dwa kawałki death blackowej zgnilizny. Z kapel wchodzących w skład Bestial Laceration uprzednio widziałem na żywo tylko Bestial Raids (i to dwukrotnie). Ciekawiło mnie też jak wypadną na żywo Niemcy z Truppensturm - uwielbiam ich dwa długograje "Fields of Devastation" (2007) i "Salute to the Iron Emperors" (2010). Liczyłem, że ten drugi album sprawię sobie wreszcie na CD, ale stanowisko z merchem zespołów trochę rozczarowało. W każdym razie split Truppensturm i Thorybos wpadł mi w ręce (Van Records, premiera: 11 grudnia 2014) - odsłuch w najbliższym czasie.

Muzyka metalowa często sięga po tematy wojenne. Wojenna pożoga stanowi wdzięczny temat dla kapel parających się różnymi odmianami ciężkiego grania (od Marduk po Bolt Thrower). Lecz to bestialski i najeżony drutem kolczastym war black/death metal doprowadza te tematykę do skrajności. Apoteoza brutalnej wyniszczającej wojny, kompletna annihilacja ludzkości, użycie broni nuklearnej, chemicznej czy biologicznej, a wszystko to ku chwale satanicznej dominacji i niekończącej się ciemności. Jako pierwsi zagrali Niemcy z Thorybos od 2008 roku mający na swoim koncie kilka dem, jeden long-play "Monuments of Doom Revealed" (2012) oraz wspomniany split z Truppensturm. Muzycy z Thorybos bardzo lubią kości, co było widać na scenie: spory czerep na statywie plus naszyjnik z kości i piszczeli na pasach z nabojami, który założył wokalista. Do tego obowiązkowe kacie kaptury, pentagramy, naboje i granaty. Jak nietrudno się domyślić Thorybos zaserwował zgromadzonym nieco ponad półgodzinną dawkę brutalnego death/black metalu o brudnym brzmieniu. Mój pierwszy sceniczny kontakt z plugawą muzyką Thorybos uważam za udany - z tego co się zorientowałem zagrali cały materiał ze splitu z Truppensturm.

Po Thorybos bluźnierczą rzeź kontynuowali anonimowi muzycy z rodzimego Temple Desceration. Zespół młody stażem, mający w swoim dorobku demo "Abhorrent Rites" z 2012 roku i najnowszą EP-kę z 2014 roku "Communion Perished". Muzycznie przepiękny death/blackowy nakurw, który gardzi świętościami i nie bierze jeńców. Koncert Temple Desecration z Tychów wychłostał mnie porządnie łańcuchami. Bardzo obiecująca kapela dla wielbicieli Bestial Raids, Diocletian czy Teitanblood. Do tego niepokojące intro z "Matki Joanny od Aniołów" (1961) przed "Ghoul Prayer", które wczoraj oczywiście musiało wybrzmieć. Na perkusji live gra z Temple Desecration Necrolucas, znany wszem i wobec z Anima Damnata.

Mój trzeci koncert black/death metalowych masakratorów z kieleckiego Bestial Raids i chyba do tej pory najlepszy. Przede wszystkim fantastyczne i nader selektywne brzmienie, a co za tym idzie nieziemski ciężar. Opłaciło się przed koncertem dokładnie poinstruować dźwiękowca jak ma zespół brzmieć. Nawet nie robiłem zbyt dużo zdjęć, bo szybko zacząłem szaleć przy barierce. Bestial Raids po mistrzowsku łączą okultystyczną otoczkę z okrutnym miażdżeniem war metalu. Pod sceną morderczy młyn i sporo potłuczonego szkła, jakaś dziewczyna gubi soczewki kontaktowe i trwają bezowocne poszukiwania. Widownia potwornie wymęczona intensywną brutalnością gigu Bestial Raids, co widać w trakcie zamykającego wieczór koncertu Niemców z Truppensturm.

Wydaje mi się (co też potwierdzili znajomi), iż Truppensturm miał ze wszystkich czterech kapel najsłabsze brzmienie, co wcale nie oznacza, że zagrali kiepsko. W Truppensturm (pierwotnie nazywali się Sturmtruppen) na perkusji gra Alexander von Meilenwald, którego black doomowy projekt The Ruins of Beverast bardzo szanuję. Dość powiedzieć, że muzyka Niemców z płyt dusi i przetacza się po słuchaczach niczym plujący ogniem czołg. Wyją syreny nalotowe, eksplozje bomb atomowych obracają miasta w perzynę, bezlitosna armia umarłych prze do przodu pozostawiając po sobie spaloną ziemię. Wczoraj na koncercie Truppensturm dało się odczuć swąd wojennej zawieruchy. Wwiercające się w mózg gitarowe riffy, dużo blastów, dualny atak wokalny. Czego chcieć więcej? Byłem już srogo otumaniony po gigu Bestial Raids, niemieckie trio Truppensturm mnie jeszcze dobiło. Jaka szkoda, że nie przywieźli ze sobą "Salute to the Iron Emperors" na CD.

Przy okazji pozdrawiam serdecznie mocnego w gębie kretyna, który gdy wracałem wczoraj w nocy do domu krzyknął do mnie z jadącego wolno samochodu "Co się patrzysz frajerze?". Odkrzyknąłem mu "Spierdalaj!". To że mój strój i wygląd może prowokować do zaczepek to jestem w stanie zrozumieć, ale ciekawe czy ów osobnik byłby mi w stanie powiedzieć te słowa w twarz. Parszywa ludzka gnida.

piątek, 12 grudnia 2014

La Gabbia/ The Trap (1985) - recenzja

Tony Musante wciela się w postać szarmanckiego uwodziciela Michaela, który piętnaście lat temu rozdziewiczył pewną młodą kobietę, po czym ją opuścił. Kiedy jego obecna dziewczyna (Florinda Bolkan) wraz z dzieckiem wyjeżdża na Święta Michael ma ochotę na skok w bok. W oko wpada mu powabna sąsiadka (Laura Antonelli) mieszkająca obok wraz z nastoletnią córką (Blanca Marsillach). Włoski łamacz kobiecych serc nie spodziewa się, że Antonelli jest jego dawną kochanką sprzed piętnastu lat i wciąż o nim myśli. Nie pozostaje jej nic innego jak przywiązać mężczyznę do łóżka i przetrzymywać go w mieszkaniu, aby tym razem nie zachciało mu się zwiać. Aby był posłuszny trzeba go czasem pociąć brzytwą i wysmarować na twarzy kawiorem. Bezsilny i coraz bardziej osłabiony Michael liczy na pomoc nastoletniej córki Antonelli, ale ta zaczyna mieć na jego punkcie miłosną obsesję i chce go zatrzymać tylko dla siebie.

Do obejrzenia "La Gabbia" (1985) w reżyserii Giuseppe Patroni Griffi skłoniły mnie przede wszystkim znane nazwiska w ekipie filmowej. Za scenariusz "La Gabbia" odpowiedzialni są Lucio Fulci oraz Francesco Barilli (reżyser "Pensione Paura" i "The Perfume of the Lady in Black"), a za muzykę Ennio Morricone. W dodatku przemówiła do mnie obsada. Tony'ego Musante od razu skojarzyłem z wiodącą rolą w debiutanckim giallo Dario Argento "Bird with the Crystal Plumage" (1970). Uwodzicielska Laura Antonelli uchodziła w latach 70-tych za symbol seksu we włoskiej kinematografii za sprawą takich filmów jak chociażby "Malizia" (1973). Florinda Bolkan zagrała u Fulci'ego w wyśmienitym giallo "Don't Torture a Duckling" (1972). W "La Gabbia" obecne są także siostry Marsillach z Hiszpanii: Cristinę terroryzował morderca w czarnych rękawiczkach w stylowym i krwawym giallo Dario Argento "Opera" (1987), z Blancą natomiast zetknąłem się chyba po raz pierwszy. Pomimo że współscenarzystą "The Trap" był Lucio Fulci w filmie nie ma scen gore; w zamian mamy sporo erotyzmu i wysmakowanego wizualnego piękna. Laura Antonelli występując w "La Gabbia" była już po czterdziestce, w związku z tym nie miała scen rozbieranych, natomiast siostry Marsillach pokazują wszystko (szczególnie Cristina). Antonelli zgodziła się jednak masturbować na ekranie. Trochę za mało natomiast w "La Gabbia" Florindy Bolkan: jej rólka ogranicza się do poszukiwań niewiernego chłopaka i ślęczenia przy telefonie. Konkludując, elegancki i mroczny thriller erotyczny nieco przypominający późniejsze o dwa lata "Fatalne zauroczenie" (1987) z Michaelem Douglasem i Glenn Close.

Los nie był łaskawy dla Laury Antonelli. W 1991 roku zakończyła się jej kariera filmowa, gdy film z jej udziałem "Malizia 2000" okazał się komercyjną klapą. W trakcie kręcenia wspomnianego filmu Laura zaczęła zażywać kolagen, który zniekształcił jej twarz. W tym samym roku policja odnalazła w jej mieszkaniu trochę kokainy. Aktorce groziło 3.5 roku pobytu za kratkami, ale ostatecznie została oczyszczona z zarzutów. Oskarżyła reżysera i producenta "Malizia 2000", że zmusili ją do zażywania kolagenu - tak naprawdę czyniła to z własnej nieprzymuszonej woli. Z powodu długotrwałego procesu jej stan psychiczny pogorszył się i Laura Antonelli trafiła na pewien czas do szpitala psychiatrycznego. Dobitny przykład złamanej kariery filmowej.

czwartek, 11 grudnia 2014

Incydent chemiczny w Dugway





















17 marca 1968 roku, krótko po północy. Skull Valley, Utah. Tysiące owiec umiera w dolinie, kilka jeszcze dogorywa, więc trzeba wezwać weterynarzy, aby je uśpić. Kilka dni wcześniej samolot wojskowy McDonnell Douglas F-4 Phantom II przeleciał nad Dugway z ładunkiem broni chemicznej na pokładzie. Misja była prosta: rozpylenie ładunku nad wybraną sekcją obszaru pustyni Utah. Ten niewielki test był trzecim testem przeprowadzonym tego dnia. Należący do trucizn bojowych o nazwie V-gazy pestycyd fosforoorganiczny VX został zsyntetyzowany przez chemika Ranajita Ghosha. Z początku był używany jako pestycyd pod nazwą Amiton, ale szybko wycofano go z użytku z racji ekstremalnej toksyczności. VX jako środek paralityczno-drgawkowy jest ogromnie niebezpieczny: nie ma ani zapachu, ani smaku (bezwonny i bezbarwny). Jest trzykrotnie bardziej toksyczny od osławionego sarinu. Jego działanie blokuje enzym acetylocholinoesterazy (AchE), a to powoduje ciągłe skurcze mięśni, ślinienie się, nadmierne pocenie się, a nawet mimowolną defekację. 10 miligramów VX wystarczy by spowodować konwulsje, paraliż i śmierć przez uduszenie. Wystarczy jedna kropla VX, by zabić człowieka, chyba że skóra zostanie oczyszczona i zostanie podane antidotum w postaci atropiny bądź pralidoksymu.

Pilot wojskowego samolotu nie wiedział o tym, że rozpylacz kontrolujący wypływ VX był uszkodzony i trucizna wyciekała z samolotu. Silne wiejące ze wschodu wiatry przeniosły VX do doliny Skull Valey. Tam pasły się setki owiec. Zaczęły one umierać już następnego dnia, w ciągu kolejnych dni zdechło ich tysiące. Oficjalna liczba uśmierconych przez VX owiec waha się pomiędzy 3483 a 6400. Nie tylko owce padły ofiarą bojowej toksyny - ginęły także ptaki i króliki. Armia nie chciała się przyznać do błędu, ale ostatecznie wypłaciła odszkodowania ranczerom i pogrzebała martwe zwierzęta. Warto w tym momencie wspomnieć o projekcie wojskowym CHASE polegającym na sekretnym wrzucaniu niebezpiecznych chemikaliów takich jak sarin, gaz musztardowy i VX do oceanu. 4 lipca 1976 roku w okolicy bazy militarnej Dugway odnaleziono 20 martwych dzikich koni z sączącymi się ranami i poszarzałymi błonami śluzowymi. W następnych dniach zdechło kolejne 50 dzikich koni. Armia twierdziła że przyczyną śmierci zwierząt było odwodnienie. Nieważne że źródło wody znajdowało się niedaleko. Nieważne że konie umarły w krótkim odstępie czasu. Amerykańskie wojsko nadal nie poczuwa się do odpowiedzialności za incydenty w Dugway.

Una Sull'altra/ Perversion Story (1969) - recenzja

Akcja "Perversion Story" w reżyserii Lucio Fulci'ego toczy się w San Francisco. Szanowany doktor George Dummurier (Jean Sorel) posiada własną prywatną klinikę. Dobrze mu się powodzi, prowadzi wystawne i pozbawione większych trosk życie. Często odwiedza swoją kochankę Jane (Elsa Martinelli) pozostawiając chorą i nieszczęśliwą żonę Susan (Marisa Mell) pod opieką pielęgniarki. W trakcie wizyty w kasynie George otrzymuje telefon o śmierci Susan wskutek nagłego ataku astmy. Szybko okazuje się, że doktor Dummurier stał się beneficjentem polisy ubezpieczeniowej po żonie w wysokości dwóch milionów dolarów. Policja zaczyna podejrzewać, że George przyczynił się do śmierci żony, z którą nie łączyło go udane małżeństwo. W dodatku przystojny i pewny siebie lekarz poznaje w psychodelicznym klubie ze striptizem performerkę (Marisa Mell) łudząco podobną do zmarłej małżonki.

"Una Sull'altra" (1969) uchodzi za pierwsze giallo wyreżyserowane przez Ojca Chrzestnego Gore (dwa pozostałe to "A Woman in Lizard's Skin" z 1971 roku i "Don't Torture a Duckling" z 1972 roku), choć moim zdaniem bardziej tutaj pasuje gatunkowo kryminał nawiązujący do "Zawrotu głowy" (1958) Alfreda Hitchcocka oraz wysmakowanego kina noir z lat 40-tych. Fulci jest także współautorem scenariusza do "Perversion Story", który oparł na prawdziwym wydarzeniu ze swojego prywatnego życia: zdradziła go ówczesna małżonka. Stąd w fabule "Una Sull'altra" obecna jest wyrachowana zdrada, szantaż i manipulacja, a kochający się kiedyś ludzie potrafią oszukiwać i wykorzystywać. Zaiste bardzo gorzki obraz związków intymnych między mężczyznami a kobietami. "Perversion Story" można też potraktować jako kapsułę czasową, gdyż film w wyrazisty sposób przedstawia hippisowsko-dekadencki świat nocnych klubów San Francisco. Z aktorów do zapamiętania przede wszystkim smukła austriacka piękność Marisa Mell, która wygląda zniewalająco zarówno w czarnych włosach, jak i blond. Jej erotyczny pokaz na motocyklu ocieka zmysłowością, podobnie jak późniejsza scena miłosna z Jeanem Sorelem. Oprócz elektryzującego powabu Marisa umiała grać i tym samym przyćmić pozostałą obsadę "Perversion Story". Sam reżyser pojawia się w drobnym epizodzie jako grafolog. Wielbiciele późniejszych krwawych zombie horrorów Fulci'ego np. "Zombi 2" (1979) czy "The Beyond" (1981) mogą narzekać na brak makabry - jedynie króciutka scena prosektoryjna może świadczyć o tym, że za film odpowiada włoski Ojciec Chrzestny Gore. Natomiast fani golizny mogą być usatysfakcjonowani, gdyż nagości jest w "Una Sull'altra" więcej niż w "A Woman in Lizard's Skin" i "Don't Torture a Duckling" razem wziętych. W późnych latach 60-tych i wczesnych latach 70-tych owinięte pajęczyną zdrady i oszustwa gialli były dość popularne - warto wymienić chociażby "Orgasmo" (1969) Umberto Lenziego, "Bird With the Crystal Plumage" (1969) w reżyserii Dario Argento oraz "The Case of the Scorpion's Tail" (1971) Sergio Martino.

Genialna ścieżka dźwiękowa Riza Ortolaniego, który stworzył muzykę do "Cannibal Holocaust" (1980).