sobota, 31 października 2015

La Noche de los Asesinos/ Night of the Assassins (1976) - recenzja

Mamy 31 października 2015 roku, czyli celtycki Samhain, z którego wywodzi się Halloween. Tego dnia warto sięgnąć po jakiś horror i obejrzeć go w domowym zaciszu z przyjaciółmi bądź samemu. Mój wybór padł na "Night of the Asssassins" (1976), czyli gotyckie giallo Jesusa Franco oparte na "Kocie i kanarku" Johna Willarda (błędne przyporządkowanie Edgarowi Allenowi Poe, co Franco uczynił zapewne w celach komercyjnych) oraz luźno na powieści Edgara Wallace'a "The Terror" zaadaptowanej filmowo w 1965 roku jako "The Sinister Monk". Akcja "La Noche de los Asesinos" toczy się w angielskim zamczysku, gdzie gromadzą się jego rezydenci by wysłuchać testamentu zamordowanego Lorda Archibalda Mariana. Poszczególni członkowie rodziny Marian są po kolei mordowani przez tajemniczą, odzianą w czerń postać ukrywającą się za maską czaszki. Morderca posługuje się przy tym fragmentami z książki "The Apocalypse" ("Ziemia, by nas pogrzebać. Wiatr, by nas biczować. Woda, by nas utopić. Ogień, by nas spalić.") Złoczyńcę usiłują powstrzymać detektyw Scotland Yardu Olive Brooks (Alberto Dalbés) oraz Inspector Bore (Vincente Roca).

"Night of the Assassins" nie jest typowym filmem Jesusa Franco, gdyż praktycznie nie zawiera erotyzmu ani nagości. To atmosferyczne gotyckie giallo z ciekawą intrygą i makabrycznym nastrojem. Niektóre sceny zapadają w pamięć m.in. pierwsze morderstwo patriarchy rodziny, czyli barbarzyńskie pogrzebanie żywcem ofiary, którego związane na plecach ręce jako jedyne wystają z ziemi. Inna ofiara mordercy-czaszki zostaje przywiązana do skały i pozostawiona na pastwę morskich fal. Franco udaje się wykreować złowieszczą gotycką atmosferę potęgowaną przez gęstą ciemność, nadmorski wicher i rzęsisty deszcz. Cień włoskich gialli zdaje się czuwać nad "La Noche de los Asesinos", a już w szczególności filmów Mario Bavy i Dario Argento. Aktorzy grają przyzwoicie, na uwagę zasługuje między innymi udana rola Liny Romay. Trudno nie polubić "Night of the Assassins" - to zdecydowana czołówka najlepszych filmów Jesusa Franco wraz z "Faceless" (1988) i "The Awful Dr. Orloff" (1962).

piątek, 30 października 2015

Adam Rainer: Karzeł i gigant


















Zaintrygowała mnie ta historia, gdyż lubię czytać o bardzo rzadkich i groteskowych chorobach powodujących cielesne deformacje. Niewiele wiadomo o życiu Adama Rainera - urodził się w 1899 roku w Graz w Austrii. Jego rodzice byli przeciętnego wzrostu. W trakcie wybuchu I Wojny Światowej Rainer próbował zasilić szeregi armii, ale nie został przyjęty z powodu karłowatości. W wieku 21 lat mierzył zaledwie 118 centymetrów (1.18 metra), lecz jego dłonie i stopy były anormalnie duże. Adam zaczął w szybkim tempie rosnąć. W wieku 32 lat mierzył 218 centymetrów (2.18 metrów) i miał wykrzywiony kręgosłup. Adam Rainer cierpiał na akromegalię spowodowaną nadmiernym wydzielaniem hormonu wzrostu (somatotropiny) z powodu guza wywołującego nacisk na przysadkę mózgową. Pomiędzy 1930 a 1931 rokiem dwaj doktorzy A. Mandl i F. Windholz przebadali Adama i zdecydowali się zoperować rosnącego od dekady guza (eosinophilic adenoma). Kilka miesięcy po operacji Rainier nadal mierzył ponad dwa metry, a jego skrzywienie kręgosłupa stało się jeszcze ostrzejsze, co przykuło mężczyznę do łóżka. Adam nie mógł stać (stał się ślepy na prawo oko, tracił słuch w lewym uchu), więc został oddany do domu starców, gdzie zmarł 4 marca 1950 roku w wieku 51 lat. Gdy umierał mierzył 234 cm (2 metry i 34 centymetry). Adam Rainer był jedynym w historii medycyny człowiekiem, który z karła przeobraził się w giganta.

Hegemone i Dirge w Lesie, 29 października 2015 roku (fotorelacja)



















Mając w pamięci doskonały koncert Dirge, który dali 10 maja 2014 roku w klubie u Bazyla postanowiłem ponownie zobaczyć Francuzów jak tylko nadarzyła się ku temu okazja. W dniu wczorajszym po raz pierwszy zawitałem do Lasu, miejsca, które staje się coraz bardziej popularne na mapie muzycznej Poznania. Tym razem supportem Dirge był poznański post-metalowy Hegemone - ich płyta "Luminosity" (2014) zwróciła moją uwagę przede wszystkim za sprawą znakomitej okładki, która zachęciła mnie do przesłuchania materiału przygotowanego przez zespół.

Hegemone gra atmosferyczny sludge/post-metal w stylu Cult of Luna, ale słychać w muzyce Poznaniaków także naleciałości black metalowe (specyficzny zimny nastrój, który oblepia słuchacza). Do formy koncertowej chłopaków z Hegemone nie mam zarzutów. To profesjonalny i zgrany band tworzący zróżnicowane i starannie utkane dźwięki będące konglomeratem post-metalu i black metalu. Tempa poszczególnych kompozycji raczej powolne, intrygujące instrumentalne fragmenty post-rockowe, hipnotyczne riffy, posępne klawisze, sporadyczne black metalowe blasty. Już debiut Hegemone "Luminosity" był obiecujący - teraz pozostaje czekać na następny długograj. Na koncert Hegemone nieco się spóźniłem, ale muzycznie trafili w moje gusta, choć brzmień sludge/post-metalowych nie słucham na co dzień.

Francuzi z Dirge dość szybko zainstalowali się na niewielkiej scenie Lasu i przywalili tak masywnym, wielowarstwowym i gęstym sludge doom metalem że nie mam pytań. Potężne gitary hipnotyzowały mnie i przytłaczały nieziemskim ciężarem, a w krzyczanych wokalach czuć było gniew i desperację. W końcu nazwa zespołu Dirge (po angielsku pieśń żałobna wyrażająca smutek z powodu śmierci bliskiej osoby lub zwierzęcia) do czegoś zobowiązuje. W każdym razie mnogość przymiotników, którymi można określić muzykę Dirge zaskakuje: to dźwięki piękne, potężne, hałaśliwe, transowe, ambientowe, zadziorne, opresyjne i miażdżące. W trakcie koncertu Paryżan miałem wrażenie, że wstępuję w otchłań, w której koegzystują ze sobą hałas i ambient. Set-lista Dirge była następująca: "Morphée Rouge", "Falling", "Venus Claws", "Filigree", "Hyperion Under Glass", "Epicentre" i zagrany na bis "Floe", czyli generalnie nacisk na dwa ostatnie albumy Dirge "Elysian Magnetic Fields" (2011) i "Hyperion" (2014). Cóż to był za intensywny koncert! Uwielbiam Dirge.

Mimo wszystko trochę to przygnębiające że na koncert Neurosis przychodzą setki fanów, a o gigu francuskiego Dirge pamięta zaledwie garstka.

niedziela, 25 października 2015

Serpent Seed, Deep Desolation i Cień w Rock Side 99, 24 października 2015 (fotorelacja)



















Chwilowo przebywam w Warszawie, gdzie spełniłem swój obywatelski obowiązek i w dniu dzisiejszym wziąłem udział w głosowaniu. Dzień przed postanowiłem się przejść na podziemny koncert metalowy w ramach mini-trasy Bestial March. Wczoraj w Proximie zagrał kanadyjski Annihiliator, ale zdecydowałem się na gig tańszy, z rodzimymi kapelami i przeznaczony dla nieco innego targetu. Musiałem znaleźć Rock Side 99 na Racławickiej, w którym nigdy nie byłem. Nie obyło się bez kluczenia i poszukiwań (szedłem do klubu pieszo), ale się udało. Klub Rock Side to całkiem przyjemna, choć nieco ukryta miejscówka idealna do goszczenia podziemnych kapel metalowych. Niestety frekwencja na finalny dzień Bestial March zdecydowanie nie dopisała - przyszło może ze 30 osób albo nawet mniej. Być może z powodu wspomnianego koncertu Annihiliator, ale to na pewno nie jedyna przyczyna. Koncert rozpoczął się ze znaczną obsuwą, co mi tym razem nie przeszkadzało. W spokoju wypiłem sobie piwo Jurajskie i pogrzebałem w płytach na stoisku Old Temple. Zagrali na żywo po kolei:

1) Serpent Seed - Kapela z Łaska, która w 2014 roku zadebiutowała albumem "Debris of Faith". Przyzwoity black death, mroczny i jadowity, acz dość zróżnicowany i kiedy trzeba melodyjny. Koncertowo bardzo solidnie i z wykopem, choć potrzeba jeszcze czasu aby zespół silniej zaznaczył swoją obecność w rodzimym podziemiu.

2) Deep Desolation - Wciągająca mikstura black metalu, death metalu i doom metalu plus z domieszką psychodelii. Zwyrodniałe riffy, ciemna atmosfera, nacisk na umiarkowane i wolne tempa. Pomimo wyraźnego wpływu heavy doom metalu na muzykę Deep Desolation zespół nie zapomina o swoich black metalowych korzeniach. Miło było usłyszeć zagrany z werwą cover Venom "Countess Bathory" poświęcony Elżbiecie Batory. Chętnie zapoznam się bliżej z twórczością Deep Desolation kiedy przyjdzie na to odpowiedni czas.

3) Cień - Jeśli lubicie melancholijny, trochę depresyjny black metal to Cień powinien się wam spodobać, tym bardziej że próżno szukać w Polsce kapel czy projektów grających tego typu dźwięki. Intrygujące post-rockowe fragmenty instrumentalne, ciekawe aranżacje, sporo melancholii i pesymizmu w tych w sumie dość przystępnych i urozmaiconych kompozycjach. Zespół intrygujący, który chętnie jeszcze kiedyś obejrzę na żywo. Set-lista Cień: "Despair, Tears and Blood", "Lustfulness", "The Glorious Night", "Dead or Alive", "Betonowe królestwo", "World Is a Void", "Silent March", "Clouds of Despair" i cover Republiki "Odchodząc".

sobota, 24 października 2015

Deathgasm (2015) - recenzja

















Orgazm śmierci. Deathgasm. Na pierwszy rzut oka tytuł tej nowozelandzkiej horror komedii może kojarzyć się z tematyką nekrofilską. Coś a la "Nekromantik" (1987) Jorga Buttgereita. Nic bardziej mylnego. Deathgasm to nazwa kapeli, którą zakłada nastoletni Brodie (Milo Cawthorne) wraz z kumplami. Przedtem jednak po aresztowaniu matki Brodie trafia pod opiekę konserwatywnego wujostwa w zapyziałym miasteczku Greypoint. W sklepie z winylami Brodie zapoznaje się z Zakkiem (James Blake), innym fanem metalem i wraz z dwójką kumpli Brodie'go zakładają kapelę o nazwie Deathgasm. Zakk dowiaduje się, że w Greypoint ukrywa się starzejąca gwiazda muzyki metalowej Rikki Daggers. Chłopak wraz z Brodiem włamują się do domu Daggersa, by ukraść ostatnią trudno dostępną płytę artysty. Zanim Rikki zostaje zaatakowany przez mordercę z satanistycznej sekty przekazuje im nagranie. Wewnątrz Zakk i Brodie znajdują kopię Czarnego Hymnu, antycznego utworu muzycznego po łacinie, który postanawiają zamieścić na przyszłej płycie Deathgasm. Lecz odegranie kawałka powoduje przemianę ludzi w krwiożercze demony, a ta ma być zaczynem do rezurekcji antycznego zła zwanego Aeloth.

Muzyka metalowa zazwyczaj kojarzy się osobom, które jej nie rozumieją z satanizmem, okultyzmem i deprawowaniem młodzieży. Zwłaszcza środowiska chrześcijańskie widzą w niej podstępne zagrożenie, czego przykładem były chociażby absurdalna teoria o nagrywaniu przez niektóre kapele ukrytych wiadomości od Szatana, które można było usłyszeć dopiero po puszczeniu danej kompozycji wspak. W latach 80-tych kiczowate heavy metalowe horrory były dość popularne np. "Black Roses" (1988) czy "Rock 'n' Roll Nightmare" (1987). "Deathgasm" (2015), choć czerpie obficie zarówno z serii "The Evil Dead" Sama Raimiego, jak i "Martwicy mózgu" (1992) Petera Jacksona ogląda się wybornie. Humor, którym przesycony jest film wynika w dużej mierze z wyśmiewania się ze stereotypów związanych z subkulturą metalową (małpowanie teledysku black metalowego a la Immortal czy power metalowego, wymyślanie obrzydliwych nazw dla kapeli, black metalowy corpse-paint w trakcie wcinania loda i rzezi demonów, hasła w stylu "śmierć podrabianemu metalowi", etc.) Fani gore na pewno nie będą rozczarowani krwawymi atrakcjami zawartymi w "Deathgasm" - tryskającej krwi i flaków jest tutaj co niemiara. To doprawdy szalona i odrażająca horror komedia, w której jako narzędzia jatki służą między innymi piły mechaniczne, seks gadżety oraz inne akcesoria. Na soundtracku m.in. kawałki Emperor i Nunslaughter, w garażu wiszą plakaty Trivium i Cannibal Corpse, a Brodie pokazuje uroczej blondynce Kimberly Crossman (z którą chce chodzić) płyty Pungent Stench i Cattle Decapitation.

czwartek, 22 października 2015

The Green Inferno (2013) - recenzja

Jestem fanem włoskiego kina kanibalistycznego, widziałem wszystkie (niektóre wielokrotnie) filmy tego nurtu - od "Jungle Holocaust" (1978) i "Cannibal Holocaust" (1980) Ruggero Deodato począwszy na "The Green Inferno" (1988) Antonio Climatiego skończywszy. Kiedy dowiedziałem się że Eli Roth ma zamiar nakręcić hołd dla włoskiego kina kanibalistycznego przyjąłem tę wiadomość z rezerwą, gdyż w XXI wieku nie da się odtworzyć klimatu włoskich produkcji o kanibalistycznych plemionach. Wczoraj wieczorem wreszcie zabrałem się za "The Green Inferno" (2013) Eli Rotha i film niestety trochę mnie rozczarował. Ale po kolei. Peruwiańska Amazonia jest zagrożona postępującą deforestacją. Tamtejsze tubylcze plemiona są prześladowane przez osadników i wynajętych zbirów. W Nowym Jorku grupa aktywistów do której przyłącza się córeczka bogatego tatusia Justine (Lorenza Izzo) postanawia wyruszyć do Peru, aby ocalić skrawek Amazonii przed buldożerami i deforestacją. Po udanej akcji samolot, którym lecą młodzi i niepokorni aktywiści rozbija się w peruwiańskiej dżungli. Ocaleni z katastrofy (w tym Justine) wpadają w ręce członków plemienia kanibali, którym przewodzi jednooka kapłanka (Antonieta Pari). Druga połowa filmu tocząca się w dużej mierze we wiosce kanibali ocieka gore i częstokroć głupawym czarnym humorem.

Przykładowo jeden z aktywistów zostaje poćwiartowany na kamiennym ołtarzu, ale przedtem jednooka kapłanka wydłubuje mu oczy. Absurdalna jest zwłaszcza scena w której pozostali przy życiu aktywiści wciskają zielsko do gardła martwej koleżanki (poderżnęła sobie gardło w akcie samobójczym) - dym z jej pieczonych kawałków ciała ma za zadanie otumanić członków plemienia i ułatwić uwięzionym w klatce aktywistom ucieczkę. Absurdalnych momentów w "The Green Inferno" jest więcej vide bezwstydny onanizm lidera aktywistów jako sposób odreagowania stresu. Niestety przy konfrontacyjnym i brutalnym "Cannibal Holocaust" (1980) przygodowy horror Rotha wypada dość blado. Owszem, w "The Green Inferno" jest całkiem pokaźna dawka gore i okrucieństwa, ale w porównaniu do wspomnianego "Cannibal Holocaust" czy nawet "Cannibal Ferox" (1981) Lenziego nic tutaj tak naprawdę nie szokuje. W "The Green Inferno" nie ma chociażby scen zabijania zwierząt czy gwałtów. Nie ma nawet śmiałej golizny. Mamy tutaj do czynienia z hołdem dla włoskiego nurtu kanibalistycznego, który jest stonowany. Nadto brakowało mi większej liczby scen nakręconych w peruwiańskim lesie deszczowym. Mimo wszystko "The Green Inferno" wstydu Eli Rothowi nie przynosi, choć mogło być lepiej. Witajcie w Zielonym Piekle.

środa, 21 października 2015

Werner Kniesek i mordercza żądza

Werner Kniesek - urodzony 17 listopada 1946 roku w Salzburgu, na jego serii morderstw luźno oparty jest horror "Angst" (1983) w reżyserii Geralda Kargla, który wyróżnia znakomita praca kamery Zbigniewa Rybczyńskiego, laureata Oscara za film animowany "Tango" (1982). Nieślubne dziecko austriackiej wdowy i afro-amerykańskiego żołnierza. W wieku 14 lat związek sadomasochistyczny ze starszą kobietą. Pierwsze włamania w czasie pozaszkolnym. W 1962 roku Kniesek próbuje opuścić Austrię. 6 czerwca 1962 roku po zabraniu matce pieniędzy zadaje kobiecie 10 ciosów nożem. Ma wówczas szesnaście lat. Kobieta przeżyje atak, a Werner trafia do więzienia na cztery lata. 4 kwietnia 1972 roku żeni się z 10 lat starszą od niego prostytutką. 13 sierpnia tego samego roku Kniesek zabija bez motywu 73-letnią kobietę strzelając do niej z pistoletu. Dostaje wyrok 7 i pół lat pozbawienia wolności.

W styczniu 1980 roku na miesiąc przed zwolnieniem z więzienia Werner Kniesek dostaje trzydniową przepustkę w celu znalezienia zatrudnienia. Pragnie popełnić kolejne morderstwo. We Wiedniu kupuje pistolet, ale nie potrafi sobie przypomnieć gdzie spędził noc. Następnego dnia Kniesek jedzie pociągiem do St. Polten, tam łapie taksówkę i każe taksówkarzowi zawieść siebie do luksusowej dzielnicy. Wmawia taksówkarzowi że sprzedaje dywany. Wybiera dom rodziny Altreiter. Włamuje się do niego przez okno w łazience. Rezydencja należy do Gertrude Altreiter, lat 56, jej niepełnosprawnego syna Waltera, lat 27 i 25-letniej córki, studentki imieniem Ingrid. Aby przerazić ofiary Werner zabija ich kota. Ofiary błagają o życie oferując mu pieniądze i kosztowności, ale Werner pozostaje niewzruszony. Gertrude wystawia mu czek na 20 000 szylingów. Ingrid oferuje Wernerowi swoje ciało, aby ocalić rodzinie życie. Lecz Kniesekowi chodzi o to by zabić (cytat: "Kocham gdy kobiety drżą ze strachu z mojego powodu. To jest jak nałóg, który nigdy nie minie.") Najpierw morduje Waltera na oczach matki dusząc ofiarę, potem zabija spanikowaną Gertrude, wreszcie przez kilka godzin torturuje Ingrid. Gdy dziewczyna skona Kniesek śpi wraz z ciałami zamordowanych ofiar w ich rezydencji.

Następnego dnia transportuje rozebrane ciała ofiar za pomocą wózka inwalidzkiego do bagażnika samochodu zaparkowanego w garażu. Jedzie do Karlstetten, gdzie je soczyste śniadanie. Syn restauratora widzi jak Werner spożywa posiłek w rękawiczkach. Wydaje mu się to podejrzane, zatem zawiadamia policję. Gdy ta się zjawia Knieska już nie ma w restauracji. Morderca jedzie samochodem (z ciałami ofiar wciąż w bagażniku!) do Wiednia. Za 4000 szylingów kupuje nowe ubranie. Jedzie do Salzburga, parkuje samochód koło stacji kolejowej. Wizytuje żonę. Policja rozpoznaje numer rejestracyjny auta i gdy Kniesek wychodzi od małżonki zostaje aresztowany. Przyznaje się do winy nie okazując przy tym żadnych emocji i zostaje skierowany na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Wiedniu. 7 kwietnia 1980 roku Werner Kniesek zostaje skazany na dożywocie. Trzy lata później prawie udaje mu się uciec.

Ich Seh, Ich Seh/ Widzę, widzę (2014) - recenzja

Nie ukrywam, że do obejrzenia "Widzę, widzę" (2014, reż. Severin Fiala, Veronika Franz) skłonił mnie hype na ten film, porównania do "Funny Games" (1997) Michaela Haneke oraz niepokojący trailer, któremu jednak daleko (wbrew twierdzeniom radia RMF FM) do "najstraszniejszego na świecie". Nadto lubię kino austriackie, a "Angst" (1983) Geralda Kargla, horror oparty na poczynaniach masowego mordercy Wernera Knieseka jest moim ulubionym filmem w ogóle. Akcja "Ich Seh, Ich Seh" w dużej mierze toczy się w luksusowym, nowoczesnym i położonym na odludziu domu. Blisko jezioro, pole kukurydzy i mroczny, nieco baśniowy las. Daje się odczuć żar letnich promieni słonecznych. Dwaj dziewięcioletni bracia-bliźniacy Lukas i Elias (Lukas i Elias Schwarz) wyczekują na powrót matki (Susanne Wuest), która uległa zagadkowemu wypadkowi i przeszła operację plastyczną. Kiedy obandażowana na twarzy kobieta pojawia się w domu wnet zaprowadza tam żelazną dyscyplinę. Chłopcy szybko zaczynają podejrzewać, że kobieta nie jest ich matką. I zrobią wszystko by to potwierdzić... Czy ktoś lub coś zastąpiło matkę chłopców? Doppelgänger?

Porównania do "Funny Games" (1997) Michaela Haneke są jak najbardziej na miejscu, mnie "Widzę, widzę" skojarzył się również ze znakomitym dreszczowcem Roberta Mulligana "The Other" (1972), w którym występują dwaj chłopcy-bliźniacy. Nie zamierzam spojlerować, gdyż w przypadku "Widzę, widzę" nie jest to wskazane. Ten film potrafi mnożyć pytania, a niektóre jego sceny pozwalają na grę domysłów. Dominująca matka i dwaj nieufni chłopcy-bliźniacy są głównymi postaciami scenariusza, reszta postaci pojawia się w rólkach epizodycznych. Podobał mi się wystrój domu, w którym toczy się akcja "Widzę, widzę" - otwarte przestrzenie, dużo szła i stali, co potęgowało zimny (mimo letniego gorąca na dworze) nastój filmu. Akcja filmu toczy się nieśpiesznie, groza narasta powoli, by w kilku momentach skutecznie zmrozić krew w żyłach. Tuż po projekcji filmu widz zaczyna szukać odpowiedzi na pytania, które nasuwają się same. Tak naprawdę "Ich Seh, Ich Sech" trudno sklasyfikować jako horror - to na poły mroczny dramat rodzinny o próbie radzenia sobie z żalem po utracie, na poły groteskowy i chwilami dość makabryczny film grozy. Całość jest wysmakowana wizualnie i nakręcona w stylu art-housowym. Gorąco polecam.

Antimatter w Bazylu 20 października 2015 roku (fotorelacja)

.

















Ominął mnie koncert Antimatter na tegorocznym Castle Party, gdyż w dniu kiedy grali nie było mnie w Bolkowie (Castle Party odwiedziłem w 2015 roku tylko na jeden dzień - dzień Wardruny). Po niedawny koncercie Outre i Infernal War miałem też przemożną ochotę posłuchać łagodniejszych i melancholijnych dźwięków. Często zahaczam o tego typu dźwięki, jeśli wypływają z nich szczere emocje. W muzyce metalowej poszukuję nie tylko agresji, wściekłości, nihilizmu, brzydoty, transu, ale też smutku, szarzyzny, mroku, melancholii. Wielu artystów wywodzących się spoza sceny metalowej np. projekty dark ambientowe, neofolkowe, neoklasyczne czy post-rockowe są mi w stanie zagwarantować przepływ właściwych emocji. Nie chodzi o to że jestem skrajnym pesymistą, bo tak nie jest (choć odrobina pesymizmu i rozczarowania światem nie zaszkodzi), po prostu muzyka smutna i posępna zostaje w słuchaczu na dłużej, łatwiej mi jest się z nią zidentyfikować. Dość tych dywagacji, wracam do koncertu.

Pierwsze niemiłe zaskoczenie to brak jakiegokolwiek merchu Antimatter. Czemu? Nie mam pojęcia, tym bardziej że zespoły supportujące kolektyw Micka Mossa miały płyty do sprzedania. Na pierwszy ogień poszła poznańska kapela instrumentalno-post-rockowa Beyond the Event Horizon. Koncert całkiem przyjemny, acz ździebko monotonny i w tej chwili trudno mi sobie przypomnieć jakiekolwiek kompozycje, które wczoraj zagrali. Inna sprawa, że z muzyką BTEH zapoznałem się bardzo pobieżnie na krótko przed koncertem. Zwykle tak robię gdy danej kapeli w ogóle nie znam. Utkwiły mi w pamięci wizualizację w trakcie zagranego w finale porywającego utworu: erupcje wulkaniczne, tornada, teleskopy. Może dlatego że interesuję się zarówno katastrofami naturalnymi, jak i astronomią i kosmologią. Nadto fajna nazwa zespołu, którą można przetłumaczyć jako Poza Horyzont Zdarzeń (przypis: Czarnej Dziury), czyli tam skąd nie ma już powrotu. Granica obszaru, z którego nie może wydostać się informacja o jakimkolwiek zdarzeniu zachodzącym w jego wnętrzu. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu że nastrój muzyki Beyond the Event Horizon był chwilami kosmiczny, do czego przyczyniały się ciekawe partie klawiszowe.

Obecnie po sludge doom czy atmosferyczny sludge sięgam dość rzadko, choć kilka lat temu miałem na tego typu dźwięki dość mocną zajawkę i uwielbiałem kapele pokroju Cult of Luna, Isis czy Pelican. Ta muzyka jednak trochę mi się przejadła, niemniej od czasu do czasu mogę posłuchać tego typu dźwięków. Poznański Butterfly Trajectory widziałem już kilkakrotnie (supportowali w Poznaniu m.in. Leech, Obscure Sphinx i Blindead), zatem ich muzyka nie była mi obca (przynajmniej w wydaniu koncertowym). Nie miałem okazji zapoznać się z najnowszym albumem "An Act of Name Giving" (2015), ale z pewnością to kiedyś uczynię, tym bardziej że muzycy BT zagrali wczoraj z niego kilka kawałków. Momentami potężny i wgniatający w glebę atmosferyczny sludge/post-metal przeplatany łagodniejszymi aranżacjami post-rockowymi. Mało jest w Polsce tego typu zespołów, ale generalnie odnoszę wrażenie że w Polsce muzyka doom metalowa czy ocierająca się o doom metal jest traktowana nieco po macoszemu. Polska stoi death i black metalem.

Czytałem kiedyś mało pochlebną opinię o muzyce Antimatter. Ktoś w czeluściach Internetu stwierdził że jest płaczliwa i adresowana głównie do kobiet. Rzeczywiście na wczorajszym koncercie Antymaterii przedstawicielek płci pięknej było całkiem sporo, a co do płaczliwości muzyki Antimatter to mnie taka płaczliwość odpowiada. Mick Moss jest wrażliwym człowiekiem i przekuwa ową wrażliwość na kompozycje Antimatter. Inna sprawa, że wczorajszy, trwający ponad 90 minut koncert Antimatter nie był pozbawiony rockowego pazura. Momentami gitary brzmiały ciężko, wręcz metalowo, a wokale Mossa poruszały w słuchaczkach i słuchaczach czułe struny. O to chodzi w pięknej i zapadającej w pamięć muzyce: ma poruszać, a nie służyć jako tło. Zespół skupił się na prezentowaniu kawałków z najnowszego albumu "The Judas Table" (2015), który traktuje o zdradzie w stosunkach międzyludzkich, ale też zagrali kilka kompozycji z "Fear of a Unique Identity" (2013). Osobiście zabrakło mi cudownie smutnych numerów z "Planetary Confinement" (2005) czy "Leaving Eden" (2007) np. "Legions", "Epitaph" czy ""Fighting for a Lost Cause", ale nie można mieć wszystkiego. Set-lista (zapewne niepełna, gdyż nie pamiętam wszystkich zagranych piosenek) Antimatter była następująca: "Killer", "Paranova", ""Firewalking", "The Black Eyed Man", "Monochrome", "Uniformed and Black", "Can of Worms", "Leaving Eden" plus jeszcze parę kawałków, w tym jeden utwór projektu Sleeping Pulse z którym nie jestem zaznajomiony.

sobota, 17 października 2015

Heresy, Morthus, Outre i Infernal War w Bazylu 16 października 2015 (fotorelacja)



















14 października ruszyła długo przeze mnie oczekiwana trasa Eaters of Hope MMXV, której przewodnim celem była promocja najnowszego albumu Infernal War "Axiom" (2015). Wpierw odbyły się koncerty w Lublinie i Warszawie, ja postanowiłem stawić się jak zwykle w poznańskim Bazylu. Niestety w klubie zdarzają się obsuwy - nie inaczej było tym razem, z tego powodu Outre (ku mojemu rozczarowaniu i konsternacji dość tłumnie zgromadzonej widowni) musiało okroić swój set. Pierwsza kapela, czyli thrash metalowe Heresy z Kostaryki pierwotnie miała zagrać jako rozgrzewacz o 19.30, ale rozpoczęła swój krótki gig dopiero po 20.10, a potem niestety opóźnienia się niestety zaczęły nawarstwiać. Dobrze że Infernale zagrali pełen set i jednokrotnie zabisowali.

Frekwencja na poznański Eaters of Hope zdecydowanie dopisała i sporo znajomych twarzy się pojawiło. Z każdą osobą udało się zamienić parę słów przed rozpoczęciem koncertu i w przerwach pomiędzy poszczególnymi gigami. Wróciłem też do domu bogatszy o trzy płyty CD, w tym o "Axiom" oraz ostatni długograj Greków z Varathron. Ale teraz trochę o muzyce. Otwieraczem Eater of Hope zostali Kostarykanie z Heresy. Nigdy nie widziałem na żywo metalowej kapeli z Kostaryki (swoją drogą jest to kraj Ameryki Łacińskiej, który bardzo chciałbym kiedyś odwiedzić, w końcu mają tam piękne wulkany np. Arenal), ba, kompletnie nie znam tamtejszej sceny metalowej. Występ Heresy odebrałem bardzo pozytywnie - zagrany z werwą i latynoską zadziornością thrash metal, muzycy uśmiechnięci, mający sympatyczny kontakt z publicznością, żyjący dla łojenia thrash metalu. Według niezawodnego Metal Archives zespół póki co nie ma obfitej dyskografii - jeden pełny album "Worldwide Inquisition" (2012) oraz singiel "Rebuilding the Beast" (2014). Jeśli kiedykolwiek jeszcze wrócą, by zagrać w Polsce chętnie zakupię ich nagrania, choć thrash metalu słucham raczej sporadycznie.

Drugą kapelą, która zaprezentowała swoją twórczość na scenie Bazyla był death metalowy Morthus z Warki. Miałem okazję dwukrotnie przesłuchać ich 12-minutową EP-kę "The Abyss" (2014) tuż przed koncertem i muszę przyznać że była całkiem solidna. Morthus to młoda kapela, która jest obecnie na etapie finalizowania debiutanckiego albumu. Krótko o ich muzyce i krótkim występie w trakcie którego zagrali jeden kawałek z nadchodzącej płyty - przyzwoity, dość melodyjny death metal z naleciałościami szwedzkiego black metalu. Najbardziej przypadły mi do gustu jednak wolne, ocierające się o death doom partie w kawałkach Morthus np. w "In the White Wolf's Kingdom". Zespół z potencjałem. Oby go nie zmarnował.

Tak jak wspomniałem we wstępie Outre z powodu obsuwy musiało skrócić swój gig. Wielka szkoda. Zagrali chyba z pięć kawałków i nagle zeszli ze sceny. Wpierw jednak o drobnej roszadzie w składzie (nie mam pojęcia czy trwałej) - Stawrogina z Odrazy, wokalistę na "Ghost Chants" (2015) zastąpił na żywo Tymek Jędrzejczyk, wokalista Exmortum, Exorcist i Ragehammer. Tymek jest niesamowicie żywiołowym wokalistą, co pokazał wczoraj w trakcie skróconego koncertu Outre. Do płyty Outre "Ghost Chants" (2015) musiałem się przez pewien czas przekonywać, ale to jest muzyka na przynajmniej kilkanaście przesłuchań. Black metal zaprezentowany przez Outre jest nowoczesny i przestrzenny, przesycony złowrogą i mroczną atmosferą, co uwypuklają wolniejsze fragmenty poszczególnych kompozycji oraz rozpływające się, dysonansowe partie gitar a la Deathspell Omega. Na pewno nie jest to łatwa muzyka - potrafi być bardzo agresywna, dzika i opresyjna, ale też melancholijna i eksperymentalna. Outre powinni zagrać w Poznaniu pełen set, więc niedosyt pozostał.

Finał Eater of Hope to oczywiście szaleńczy koncert Infernal War. Czytałem ostatnio w sieci sporo dyskusji i sporów na temat wyższości "Redesekration" (2007), "Conflagrator" (2009) czy "Terrorfront" (2005) nad "Axiom" (2015) - gusta są różne, mnie tam "Axiom" się podoba i nie ma na najnowszym albumie IW jakichś odstępstw brzmieniowych i nadmiernego kombinowania. Nadal muzyka Infernal War pozostaje niewiarygodnie wściekłą, intensywną, duszną, przesyconą mizantropią i nienawiścią do chrześcijaństwa rzezią. Od dawna zachwycała mnie w Infernal War praca perkusisty Stormblasta - ten facet jest maszyną demolującą zestaw perkusyjny. Nadto brutalne, gniewne i kaleczące wokale Warcrimera. Koncert Infernal War rozpoczął się po 22.30 i trwał jakieś 52-53 minut. Momentalnie pod sceną zrobiło się tłoczno i niektórzy zaczęli pogować i napierać na innych. Przezornie ustawiłem się z boku, gdyż chciałem machnąć choć kilka fotek grającej kapeli. Wydaje mi się że oprócz konsumpcji płyt Infernal War trzeba kapelę z Częstochowy zobaczyć na żywo, by fizjologicznie odczuć emanującą od niej wściekłość i bezlitosną dzikość tej dźwiękowej anihilacji. To tak jakby w Infernal War skumulowała się potężna nienawiść do świata i gorycz. Set-lista Infernal War chyba identyczna jak ta w Lublinie: "Ściąć Nazarejczyka", "Genocide Command", "Crushing Impure Idolatry", "Into Dead Soil", "Spears Of Negation", "Spill the Dirty Blood Of Jesus", "Axiom", "Crush the Tribe Of Jesus Christ", "Paradygmat", "The Parallel Darkness", "Death's Evangelist" i "Life Is War".

czwartek, 15 października 2015

Grift "Syner" (2015) - recenzja

















Nie jestem wielkim fanem depresyjnego black metalu, a już tym bardziej jednoosobowych projektów. Niestety nader często depressive black popada w niezamierzoną śmieszność, choć są chlubne wyjątki. Jeśli już czuję potrzebę zagłębienia się w posępne, przesycone rozpaczą dźwięki sięgam po funeral doom, black doom czy death doom. Ale w tym roku uwiódł mnie zdecydowanie Grift i debiutancki album tegoż intrygującego projektu "Syner" (2015). Podobną niespodziankę sprawił mi niemiecki Valborg albumem "Erotik" (2015), ale o nim może wypowiem się w późniejszym czasie. Grift tworzy utalentowany muzyk Erik Gärdefors dla którego źródło inspiracji stanowią rodzinne pustkowia południowej Szwecji, kontemplacyjna twórczość Ingmara Bergmana czy szwedzka poezja. "Syner" nie jest albumem kaleczącym słuchacza brutalnością - 6 kompozycji na nim zawartych to utwory dość spokojne, wysublimowane, przesycone cudowną melancholią, przy których można uciec od świata, w którym przebywanie boli. Weźmy np. "Svältorna", do którego nakręcono atmosferyczny, utrzymany w czarno-białej tonacji, genialny w swej prostocie i hipnotyczny teledysk. W "Svältorna" pełne desperacji krzyki Erika zdają się roznosić echem nad otulonym poranną mgłą krajobrazem. Teledysk nakręcono na wzgórzu Kinnekulle (wysokość 306 metrów nad poziomem morza) znajdującym się na wschodnim brzegu największego jeziora we Szwecji Vänern. Erik oraz jego ojciec, dwaj wędrowcy i eremici stapiają się z surowością otoczenia. Z kolei w "Undergörare" słychać powiew szwedzkiej muzyki folkowej - za czyste wokale w tej kompozycji odpowiada Andreas Pettersson ze Saiva i Stilla. Macie ochotę na łyk nordyckiej melancholii? Zastanawiacie się dokąd zmierza wasze życie? Wspominacie waszych przodków i chłoniecie na pożegnanie krajobraz, w którym przyszło wam się urodzić i dorastać. "Syner" to perfekcyjny album dla osób, które pragną ze spokojem się wycofać. Elegancki i wyluzowany smutek.

Całość do odsłuchu poniżej:

https://www.youtube.com/watch?v=1tzOQ7CzrwM
https://griftofficial.bandcamp.com/

środa, 14 października 2015

Attack of the Beast Creatures (1985) - recenzja

Jeden z moich ulubionych horrorów klasy C. Autentycznie zabawny i pocieszny. Rok 1920. Gdzieś na bezkresie Północnego Atlantyku tonie płynący z Anglii statek. Grupie rozbitków (zarówno mężczyznom, jak i kobietom) udaje się przeżyć w szalupie ratunkowej. Docierają na z pozoru opuszczoną wyspę, jak się jednak później okaże pełną śmiertelnych zagrożeń. Po pierwsze, wypełnione żrącym kwasem cieki wodne - coś a la kwasowe jezioro kraterowe wulkanu Ijen na Jawie. Po drugie, wyspę zamieszkują groźne hordy długowłosych czerwonych mini-kreatur z ostrymi zębami i wielgachnymi oczyma, które uwielbiają smak ludzkiego ciała. Komu z rozbitków uda się wydostać z przeklętej wyspy?

Przygotujcie się na mnóstwo chodzenia i biegania po leśnych ostępach, a także na zabawne sceny ataków tych małych stworków, które kryją się po drzewach i kiedy trzeba zasuwają jak dzikie. Aktorstwo jest amatorskie, dialogi są banalne, a małe kreatury to, rzecz jasna, marionetki, niemniej "Attack of the Beast Creatures" posiada ów specyficzny czar niskobudżetowego kina grozy z lat 80-tych. W dodatku obecność ciemnowłosych kreatur kreuje poczucie ciągłego zagrożenia i nękania. Sporo gore i szkolne szkielety jako przeżarte kwasem ofiary pechowych rozbitków po kąpieli. Czego chcieć więcej?

Film nakręcono w 1983 roku w Connecticut. Kreatury w filmie przypominają lalkę Zuni, która terroryzowała Karen Black w "Trilogy of Terror". Z tego co się zdążyłem zorientować nadal nie ma jakiegoś ładnego wydania DVD ""Attack of the Beast Creatures".