niedziela, 29 grudnia 2013

98-letnie negatywy odkryte na Antarktydzie
















Konserwatorzy z Antarctic Heritage Trust odtwarzający antarktyczną chatkę eksploratorów dokonali ciekawego odkrycia. Odnaleźli zamrożone w bloku lodu małe pudełko, w którym znajdowały się 22 nieprzetworzone negatywy. Zdjęcia pieczołowicie odtworzył konserwator fotografii z Wellington w Nowej Zelandii. Odkryto je w chacie zaopatrzeniowej zbudowanej przez Roberta Falcona Scotta. Jego ekspedycja Terra Nova w latach 1910-13 miała dotrzeć na Biegun Południowy. I dotarła, ale w drodze powrotnej Scott i jego towarzysze umarli ze zmęczenia i wyziębienia. Potem w latach 1914-17 ekspedycja The Ross Sea Party, która była komponentem Trans-antarktycznej Ekspedycji Ernesta Shackletona korzystała z chatki. W styczniu 1915 roku statek "Aurora" przybył z zaopatrzeniem i sprzętem dla Shackletona i jego ludzi. Nieznany fotograf przypłynął z grupą 9 ludzi właśnie na "Aurora". Statek miał przezimować przy brzegu oczekując na ekspedycję Shackletona, której celem było zdobycie Bieguna Południowego. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. Wskutek antarktycznej zawiei "Aurora" zerwała się z cumy i została wywiana w morze pozostawiając ludzi z ekspedycji Shackletona samotnych na lodzie. Pomimo ekstremalnie surowych warunków pogodowych pozostawieni na brzegu zaopatrzeniowcy z "Aurory" uzupełniali zapasy dla Shackletona i jego ludzi. Nie wiedzieli jednak, że Shackleton i jego ludzie zostali zmuszeni do opuszczenia przejścia, gdy jego barkentyna "Endurance" została zmiażdżona przez lodowy pak i zatonęła pod lodem. Statek "Aurora" powrócił dopiero w styczniu 1917 roku, aby uratować członków ekspedycji The Ross Sea Party. Do tego czasu trzy osoby umarły na Georgii Południowej, w tym fotograf ekspedycji Arnold Patrick Spencer-Smith.

Całość galerii do obejrzenia tutaj:

http://www.nzaht.org/AHT/antarctic-photos/

Bunkier Szatana w Rudzie Śląskiej











































































































Pamiętam tę sprawę kryminalną bardzo dobrze, bo w pewnym sensie dotyczyła też mnie jako słuchacza metalu. Polskie media wpadły w istną histerię związaną z satanizmem strasząc spragnioną sensacji gawiedź; wypowiadali się katoliccy księża i demonolodzy, we Wprost czytałem długi (i infantylny) artykuł o muzyce metalowej i jej częstokroć wyolbrzymionym związku z okultyzmem, tudzież o domorosłych satanistach. Faktem jest, że bestialski podwójny mord na dwójce nastolatków dokonany w bunkrze na terenie Halemby nosił znamiona satanicznego rytuału i był kompletnie bezsensowny.

Po kolei jednak. 2 marca 1999 roku o godzinie 3 w nocy w bunkrze halembskim 21-letni Tomasz Suszyna i 20-letni Robert Krakowian zamordowali 18-letniego Kamila Wojewodę i 19-letnią Karinę Matlak. Kiedy ich ofiary uklękły plecami do siebie mordercy zadali im po 19 ciosów nożami. Przedtem recytowali łacińskie formuły mające na celu przywołanie Szatana. Po dokonaniu podwójnego morderstwa obaj sprawcy mieli popełnić rytualne samobójstwo. Tomasz co prawda pociął się nożem po brzuchu, ale stchórzył i wybiegł z bunkra. Przedtem opuścił bunkier Robert. Mieli odwagę zabić błagających o życie kolegów, zabrakło odwagi by zabić samych siebie. Nie wiadomo natomiast kto próbował zatrzeć ślady. Ktoś nad ranem przyszedł do bunkra, ułożył zwłoki na materacu i usiłował je spalić. Pozostały po nim tylko zardzewiałe sprężyny, polane żółtą cieczą. Obaj sprawcy morderstwa się do tego nie przyznali.

Niedaleko osławionego w Rudzie Śląskiej Bunkra Szatana mieszka moja znajoma, Fobia. Bunkier ów był często odwiedzany przez lokalne dzieciaki, ale od marca 2013 roku ktoś zamurował wejście i okna do niego pustakami. Niewielka to przeszkoda, ale najwyraźniej przesycone złem i rozpaczą miejsce źle się kojarzyło. Fobia, która miała okazję być w nim wiele razy mówi: "Były sytuacje, że na podłodze leżały kartki z wydrukowaną tabliczką Oujia  i pentagramy ułożone ze świeczek. Myślę, że ktoś na to doniósł, bo obawiał się powtórki tamtego wydarzenia, a to pewnie jakieś dzieciaki tam się bawiły." Ona sama najczęściej chodziła tam zimą, kiedy w lesie panowała cisza. I to ona jest autorką wyjątkowo mrocznych zdjęć z wnętrza bunkra, które mi podesłała. Mordercy oprócz odwróconych krzyży, egipskich symboli (Amon Ra) i trzech szóstek ozdobili ściany wewnątrz bunkra dwiema sentencjami. Jedna z nich brzmi następująco: "Dies Mies Jeschet Dies Mies Jeschet Douvema Enitemau". Wystarczy poszperać trochę w sieci, by natknąć się na opis rytuału wskrzeszenia Josepha Curwena  w opowiadaniu H.P. Lovecrafta "Przypadek Charlesa Dextera Warda", w którym zawarta jest niniejsza inkantacja tzw. Wielka Inkantacja Agrippy. Heinrich Cornelius Agrippa (1486-1535) był magiem, okultystą, astrologiem i alchemikiem, który według legend zaprzedał duszę Diabłu i stał się wampirem. Zajmował się magią naturalną i ceremonialną oraz amuletami, sprzeciwił się spaleniu na stosie czarownicy. Inwokację ową znany XIX-wieczny autor ksiąg magicznych i mason Eliphas Lévi przypisuje właśnie Agrippie. Problem tkwi w tym, że w trzech księgach "De occulta philosophia libri tres" Agrippy nie ma śladu tej sentencji. Na pewno jednak owa inkantacja (acz ortograficznie zmieniona) pojawia się w tłumaczeniu osławionego grimuaru "Większy klucz Salomona", który przetłumaczył założyciel Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, Samuel Liddell MacGregor Mathers. Jeszcze inny trop wskazuje, że formuła "Dies Mies Jeschet Dies Mies Jeschet Douvema Enitemau" pochodzi od Pietro D'Abano (1257-1315), dominikańskiego alechemika i lekarza prześladowanego przez Inkwizycję za rzekome konszachty z Diabłem. Przed ukończeniem procesu skazany już na spalenie na stosie D'Abano popełnił samobójstwo. Eliphas Levi w "The Ritual of Transcendental Magic" twierdzi, że słowa inkantacji Agrippy nie mają znaczenia, ale właśnie niezrozumiałe słowa są zarazem najbardziej efektowne do przyzywania złego ducha. Należy je wypowiadać głośno i z przekonaniem. Hmm...

Drugim napisem wewnątrz bunkra (pomijając napis "Ave Satan" na zewnętrznej, obrośniętej mchem ścianie bunkra) jest napisany błędnie "Inet Confeto Satana" (powinno być "In Te Confeto Satana"). Mordercy zaczerpnęli go zapewne z poniższej, wydanej w 1991 roku książki, ale póki co to tylko moja teoria (nie przeczytałem jej jeszcze). W każdym razie znaczy to tyle, co "Ufam Tobie, Szatanie". Pytanie czy napis ów pojawił się po zamordowaniu nastolatków, czy jeszcze przed 'dopełnieniem' rytuału?

http://pl.scribd.com/doc/16582695/Czarna-Magia-w-XX-Wieku

Mniejsza z tym. Suszyna dostał dożywocie, Krakowian 25 lat pozbawienia wolności. Ich zabawa w satanizm kosztowała życie dwójki młodych ludzi. A bunkier w Rudzie Śląskiej do tej pory jest niemym świadkiem rytualnego mordu z 2 marca 1999 roku. Zdjęcia z jego wnętrz autorstwa Fobii, zwłaszcza najciemniejszego pomieszczenia są autentycznie mroczne, a bunkier sprawia naprawdę przygnębiające wrażenie.

Dokument o tej zbrodni. Rzetelny, choć momentami drażnił mnie jego mentorsko-kaznodziejski ton odnośnie filozofii satanizmu. Uwaga: drastyczne zdjęcia z miejsca podwójnego morderstwa.

http://video.anyfiles.pl/Historie+prawdziwe+1+swujas33.AVI/Ludzie/video/131764

sobota, 28 grudnia 2013

Płyta tygodnia: Eudaimony "Futile" (2013)













Nie mam zamiaru robić jakiegokolwiek podsumowania ulubionych płyt 2013 roku, gdyż takowe kompletnie mija się z celem. Mam kilka swoich ulubionych płyt metalowych czy dark ambientowych w tym roku, ale uważam, że wciąż za mało słyszałem, a nowe interesujące zespoły/projekty pojawiają się jak grzyby po deszczu. Niektórzy muzycy grają w kilku kapelach na raz i tak naprawdę nie sposób usłyszeć wszystkiego... zatem mój cel jest następujący: promocja wykonawców mniej znanych, podziemnych, grających muzykę, która mi odpowiada. A że lubię skakać po muzycznych stylach, zatem różnorodności nie zabraknie. Zatem jeśli jakaś kapela chciałaby abym zrecenzował ich materiał (poruszam się głównie w stylistyce death, black i doom metalowej) to niech śle mi maila na adres khanate@wp.pl.

Międzynarodowy skład Eudaimony tworzą muzycy szwedzcy i niemieccy. Konkretnie Matthias 'Azathoth' Jell z Dark Fortress, gitarzysta i basista Marcus E. Norman ze szwedzkich Naglfar i Ancient Wisdom oraz znany z niemieckiego Secrets of the Moon Thrawn Thelemnar na perkusji. Do tria tych zacnych muzyków dochodzi także grający na pianinie i altówce Peter Honsalek, wcześniej w czarującym instrumentalnym neoklasyczneo-black metalowym Nachtreich. Eudaimony debiutuje doskonałym albumem "Futile", który pokochają zwłaszcza miłośnicy depresyjnego black metalu. Ale od razu dodam, że nie jest to nagrywany w piwnicy typowy krążek ze sceny depressive black; przesycone pustką i bezgranicznym smutkiem dźwięki Eudaimony można określić jako depresyjny post-black metal. Nie lada niespodzianka pojawia się w delikatnym, przepełnionym smyczkowymi interludiami utworze "Portraits", w którym gościnnie zaśpiewał nie kto inny jak lider Antimatter, Mick Moss. Generalnie płyta jest posępna, co dodatkowo uwypukla czyste brzmienie z Klangschmeide Studio E Marcusa Stocka z Empyrium. Moje ulubione utwory z "Futile" (2013)  to "Ways to Indifference", “Mute”, “A Window in the Attic”, “Portraits” i "December's Hearse". Słucham tego albumu codziennie i jeszcze mi się nie znudził.

Całość do posłuchania poniżej. Warto wszak zakupić ten materiał z Cold Dimensions (pasowałby też wisielczo-pięknym nastrojem do niektórych wydawnictw Prophecy Productions).

http://www.youtube.com/watch?v=mE3OmUkR_DU 

piątek, 27 grudnia 2013

Tristan da Cunha: społeczeństwo-utopia




Edinburgh-Of-the-Seven-Seas. Tak nazywa się osada (stolica) brytyjskiego terytorium zamorskiego Tristan da Cunha, najbardziej samotnej zamieszkanej wyspy na Ziemi (obok pacyficznej Pitcairn). O ile Pitcairn ma za sobą mroczną przeszłość (o czym pisze Maciej Wasielewski w rewelacyjnej książce-reportażu "Jutro przypłynie królowa"), o tyle społeczność zamieszkująca Tristan da Cunha jawi mi się jako utopia.

Najbliżej odkrytej w 1506 roku przez Portugalczyków Tristão da Cunha znajduje się zamieszkana Wyspa Świętej Heleny (tam Brytyjczycy, jak wiadomo, zesłali Napoleona Bonaparte). Jedyna droga na Tristan da Cunha to rejs statkiem - na Tristan nie ma lotniska, można się na wyspę dostać łodzią rybacką albo statkiem zaopatrzeniowym z Cape Town (RPA). Brak rejsów pasażerskich, a podróż przez wzburzony Atlantyk może potrwać dniami/tygodniami.

Mieszkańcy Tristan da Cunha (262 obecnie) żyją w Edinburgh-Of-the-Seven-Seas, nazywają jednak osadę The Settlement. Wyspę zamieszkuje siedem rodzin o nazwiskach: Glass, Green, Hagen, Swain, Rogers, Lavarello i Repetto. W 1816 roku szkocki kapral William Glass i jego żona z Cape Town osiedlili się na wyspie jako pierwsi mieszkańcy, zamieszkał tam też marynarz ze Świętej Heleny Thomas Swain i kilka tamtejszych kobiet. Społeczność się rozrastała, trudniła się wypasem owiec i bydła, rybołówstwem, uprawą ziemniaków i pomidorów, była samowystarczalna. Mieli małe domki z tufu wulkanicznego z dachami pokrytymi strzechą; w głównym pokoju stał zapewniający ciepło kominek. Łóżka w małej sypialni wypchane były pingwinim pierzem, lampy świeciły w nocy foczym olejem. Na wyspie posadowiono dwa kościoły: anglikański i katolicki. Jednak w sierpniu 1961 roku na wyspie doszło do erupcji wulkanicznej (główny stożek nazywa się Queen Mary’s Peak), w pobliżu The Settlement uformował się otwór erupcyjny, z którego zaczęła płynąć lawa. Brytyjski rząd zadecydował o ewakuacji osady do Wielkiej Brytanii. Mieszkańcy Tristan przymusowo wylądowali w Southampton i od razu znienawidzili zachodnią cywilizację. W 1962 roku erupcja ustała. Osadnicy mogli zostać w Wielkiej Brytanii, ale większość wróciła na wyspę w 1963 roku. Wyspa rozwijała się ekonomicznie - sprzyjał temu połów homarów i produkcja znaczków pocztowych. W The Settlement pojawiło się kino, pub zwany Albatross, basen, kawiarenka internetowa, w domostwach nowoczesne kuchenki, odtwarzacze kaset video, zaczęły jeździć samochody.

Dlaczego społeczeństwo zamieszkujące Tristan Da Cunha kojarzy mi się z utopią? Od 1816 roku na wyspie nie było żadnego morderstwa, gwałtu, aborcji, rozwodu. Jeśli w wyniku przedmałżeńskiego seksu kobieta zajdzie w ciążę wychodzi za ojca dziecka i małżeństwo trwa przez całe życie. Nie ma kradzieży, wszyscy mają swoje domy otwarte. Nie ma pijaństwa, barowych bójek, panuje spokój i cisza. Nie ma też socjalizmu, raczej libertarianizm. Prywatna własność ponad wszystko. Ważkie decyzje podejmuje grupa wyspiarzy zwana Radą Wyspy, której przewodzi obecnie Ian Lavarello. Mieszkańcy wyspy współpracują ze sobą, są jak jedna wielka rodzina. Problemy i spory rozwiązują wspólnie. Jedyny policjant na wyspie Conrad Glass pomaga innym, dba też o bezpieczeństwo motoryzacyjne. Tristańczycy nade wszystko cenią wolność, żyją według własnych reguł, a nie tych narzucanych im przez państwo. Choć nie mają takiego obowiązku to i tak sobie pomagają. Jednak na Tristan da Cunha nie można żyć jako obcy, bo wyspa jest dla wyspiarzy. Można na nią przybyć, ale nie na niej żyć. Jedynie przez małżeństwo z wyspiarką/wyspiarzem i przyszłe założenie rodziny można się na wyspie osiedlić na stałe. To jedyna droga.

czwartek, 26 grudnia 2013

Historia syndromu Cotarda
























W 1880 roku do drzwi francuskiego neurologa Julesa Cotarda (na zdjęciu) zapukała pewna dama w średnim wieku znana jako Mademoiselle X. Twierdziła, że "nie ma mózgu, nerwów, klatki piersiowej, żołądka ani wnętrzności". Była "niczym więcej niż gnijącym trupem". Wierzyła, że ani Bóg ani Szatan nie istnieją i że nie ma duszy. Z racji tego, że nie mogła umrzeć śmiercią naturalną "nie odczuwała potrzeby jedzenia". Naturalnie umarła później z wygłodzenia.

Tak narodził się syndrom Cotarda. Ale to dziwaczne schorzenie opisał już w 1788 roku Charles Bonnet. Przypadek dotyczył starszej kobiety, która kazała córkom ubrać ją w pogrzebowy całun i złożyć do trumny, bo była "martwa". Ewentualnie kobieta wybudziła się z trapiącego ją urojenia, ale co trzy miesiące do końca swojego życia miała okresy w których 'umarła'. W dodatku 'rozmawiała z innymi umarłymi i częstowała ich kolacją'. No i mamy Syndrom Żywego Trupa: pacjenci wierzą, że są martwi i nie istnieją, czasem zespół Cotarda przejawia się w przekonaniu, że brakuje im organów wewnętrznych czy części ciała. Syndrom Cotarda bywa łączony z ciężką depresją i schizofrenią. W ramach leczenia stosuje się antydepresanty i leki anty-psychotyczne, terapia elektrowstrząsów także bywała skuteczna.

The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble "Cotard Delusion"

http://www.youtube.com/watch?v=rrnMHOF27E4

"Des destinées de l'ame..." i inne książki antropodermiczne























"Des destinées de l'ame" Arsène Houssaye to medytacja na temat duszy i życia po śmierci. Nie było by w tej książce nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że została oprawiona w ludzką skórę, którą zdjęto z pleców chorej psychicznie i zmarłej na apopleksję (udar mózgu) kobiety. Przedtem nikt nie zgłosił się po jej zwłoki do francuskiego szpitala psychiatrycznego. Książkę oprawił ludzką skórą przyjaciel pisarza, doktor Ludovic Bouland (1839-1932) około roku 1880. Praktyka oprawiania książek w ludzką skórę miała miejsce już od XVI wieku. Używano skór skazanych na śmierć kryminalistów bądź osób zmarłych, których bliscy chcieli zachować w pamięci w nietypowej formie książki.

Natomiast jeszcze starsza książka (na dolnym zdjęciu) została oprawiona skórą księdza Henry'ego Garneta, na którym wykonano egzekucję za próbę podpalenia 36 beczek z prochem umieszczonych pod budynkiem Brytyjskiego Parlamentu. Stało się to w roku 1606. Innym przykładem jest znajdujący się w Muzeum Sugreons Hall w Edynburgu notatnik (środkowe zdjęcie) oprawiony skórą notorycznego mordercy Williama Burke. Pomiędzy 1827 a 1828 rokiem Burke wraz ze wspólnikiem Williamem Hare zamordowali 16 osób w celu dostarczenia ich zwłok anatomowi Dr. Robertowi Knoxowi. Burke został powieszony 29 stycznia 1829 roku, a jego ciało poddano dysekcji w Edinburgh Medical College.

Książek oprawionych w ludzką skórę są podobno setki. Można je znaleźć w stareńkich bibliotekach. Przykładowo kilka kopii Francuskiej Konstytucji z 1793 roku oprawiono w ludzką skórę. Tak samo niektóre XVII i XVIII-wieczne podręczniki do anatomii, a nawet zbiór poematów Johna Miltona. Książkami antropodermicznymi interesował się zapewne również reżyser Sam Raimi, który oprawił w ludzką skórę fikcyjny egzemplarz "Necronomicon" w kultowym horrorze "Martwe zło" ("The Evil Dead", 1982).

Więcej na ten temat można przeczytać u Jacka Dehnela:

http://jacekdehnel.natemat.pl/34309,ksiazki-oprawione-w-ludzka-skore-czyli-cos-dla-milosnikow-makabry

Florian Klenk "Kiedyś był tu koniec świata" - recenzja
















Austria. To właśnie z Austrii pochodzi jeden z moich ulubionych reżyserów filmowych Michael Haneke, austriacki jest również mój ulubiony film o seryjnym mordercy "Angst" (1983), do którego posępny soundtrack skomponował Klaus Schultze (ex-Tangerine Dream). O Austrii opowiada też cykl reportaży śledczych Floriana Klenka "Kiedyś był tu koniec świata", a w zasadzie o mrocznych obliczach Austrii. Ta króciutka książeczka (nieco ponad 150 stron) ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Kupiłem ją w prezencie dla siostry, ale wcześniej nie omieszkałem sam jej w skupieniu przeczytać.

Urodzony w 1973 roku Florian Klenk jest uznanym dziennikarzem austriackim, który przemierza Austrię z notatnikiem w ręku i opisuje gangrenę toczącą austriacką oazę dobrobytu i szczęśliwości. "Kiedyś był tu koniec świata" obejmuje 16 reportaży (wcześniej opublikowanych w wiedeńskim tygodniku Falter), a dotyczących takiej problematyki jak nielegalni imigranci przetrzymywani w obozach (jako tło służy zamknięty już obóz dla uchodźców w Pawszynie), przygraniczna prostytucja i ta, którą zamiata pod dywan Miasto Wiedeń, nielegalny handel dziećmi z Etiopii, skrajny nacjonalizm i nienawiść rasowa, przekraczanie uprawnień przez policję (zastrzelenie ucznia Floriana Pirkera, rok później jego matka otrzymuje od Sądu paczkę z jego zakrwawioną garderobą), hazardowy biznes, brak wymierzenia sprawiedliwości nazistowskim zbrodniarzom wojennym (Erna Wallisch, strażniczka obozu koncentracyjnego w Majdanku, po II WŚ spokojnie dożywająca kresu swoich dni we Wiedniu).

Napisana lakonicznym reporterskim językiem "Kiedyś był tu koniec świata" dotyczy w dużej mierze ofiar, osób słabych, skazanych na przegraną. Opowiada się po ich stronie, nie odwraca wzroku od brzydoty. Kolejna ciekawa pozycja z Czarnego, z której można się m.in dowiedzieć, że mieszanina amfetaminy z proszkiem do prania zwie się pernik. Mocna rzecz.

"-Jedną z kobiet, którymi się opiekowałam, znaleziono w kawałkach w śmietniku. Chciała zarobić na meble do pokoju syna." - cytat z książki.

wtorek, 24 grudnia 2013

Thy Worshiper "Czarna Dzika Czerwień" (2013) - recenzja


























Kiedy dostałem trzeci album Thy Worshiper "Czarną Dziką Czerwień" do recenzji pierwsze na co zwróciłem uwagę to genialna okładka płyty przedstawiająca martwy las, nabitą na konar czaszkę oraz złowieszczy, przyozdobiony kośćmi totem. Drugie to tytuł krążka, który (jako maniakowi starych włoskich horrorów) skojarzył mi się od razu z "Głęboką czerwienią" ("Profondo Rosso", 1975), słynnym giallo Dario Argento z Davidem Hemmingsem i Darią Nicolodi w rolach głównych.

Pamiętam, że jakoś pod koniec lat 90-tych zetknąłem się z debiutanckim albumem Thy Worshiper "Popiół (Introibo ad Altare Dei)" (1996), który ukazał się nakładem Morbid Noizz. I na tym moja znajomość muzyki wrocławskiego Thy Worshiper się skończyła. Tak się składa, że akurat po wydaniu tej płyty zespół zawiesił działalność na kilka lat. Drugiej płyty Thy Worshiper "Signum" z 2006 roku nie słyszałem. Z notki biograficznej kapeli wynika, że tuż po premierze drugiego albumu wokalista i gitarzysta TW Marcin Gąsiorowski  wyjechał do Irlandii, tam poznał Dariusza Kubalę i razem zadecydowali o reaktywacji kapeli. I dobrze się stało, bo trzecia płyta Thy Worshiper "Czarna Dzika Czerwień" przynosi porcję znakomitego folk/death/black metalu, której słucha się z nieukrywaną przyjemnością.

Zwracają na siebie uwagę intrygujące zaśpiewy wokalistki Thy Worshiper, Anny Malarz, które nadają muzyce zespołu pogańsko-folkowego sznytu. W dodatku znakomicie współgrają one z brutalnym growlingiem Marcina Gąsiorowskiego. "Czarna Dzika Czerwień" jest płytą ogromnie zróżnicowaną, pełną niespodzianek i progresywnych smaczków. Zaskakuje też bogate instrumentarium użyte do wykreowania niepokojącego pogańskiego klimatu, którym przesycona jest płyta: obok tradycyjnych gitar, basu i perkusji mamy tutaj brzmienia drumli, kotłów, djembe, didgeridoo, churingi i darbuki. Czyli egzotyka instrumentalna z takich miejsc jak aborygeńska Australia, Bliski Wschód czy zachód Afryki. To naprawdę dodaje "Czarnej Dzikiej Czerwieni" niebywałej energii. Ba, niektóre utwory np. instrumentalny "Drzewa" czy następny w kolejce "Żniwa" odrobinę kojarzyły mi się z norweską Wardruną, chociaż Thy Worshiper siłą rzeczy tworzy dźwięki osadzone w kulturze słowiańskiej i celtyckiej. Nie mogę oderwać się od tej płyty wciąż wynajdując na niej nowe elementy. Obok zdumiewającego debiutu Wędrującego Wiatru "Tam, gdzie miesiąc opłakuje świt" to najlepsza rodzima płyta pagan metalowa jaką miałem okazję słyszeć w powoli przemijającym 2013 roku.

PS Thy Worshiper wystąpił na tegorocznej edycji Castle Party. Szkoda, że nie mogłem w niej uczestniczyć.

Do posłuchania "Zima":

http://www.youtube.com/watch?v=yOxLpnupGjc

EDIT: “Czarna Dzika Czerwień” ukaże się 18 lutego 2014 roku nakładem Pagan Records.

Zawierający 9 nowych utworów, zamykających się w 47 minutach album to wielopoziomowa hybryda pogańskiego metalu, tribalowych dźwięków, muzyki celtyckiej, folku i black metalu z bardzo szamańskim konceptem dotykającym tematyki sił natury w korelacji z natura człowieka i emocjami. Rytualny klimat budowany jest za pomocą całego spektrum współczesnych i dawnych instrumentów. Krążek powstał w dublińskim Westland Studio.

Filmowa zapowiedź krążka tutaj:

 http://www.youtube.com/watch?v=IutkY5RmVBI 

Seryjne morderstwa miłośników psów Saitama

















Tym razem Japonia i rok 1993. Gen Sakine i jego eks-żona Hiroko Kasama odpowiedzialni są za serię morderstw zwaną "Seryjnymi morderstwami miłośników psów Saitama". W owym czasie Sakine jako hodowca psich ras introdukował w Japonii alaskańskiego malamuta. Czarujący i uczynny potrafił też być agresywny, jeśli chodzi o biznes. Podobno w trakcie jednej transakcji z klientem, który chciał kupić psa obciął zwierzakowi ucho i rzucił nim w mężczyznę twierdząc, że dostaje psa po cenie promocyjnej. Sekine miał również powiązania z Yakuzą.

20 kwietnia 1993 roku Akio Kawasaki nie wrócił do domu. Wcześniej pokłócił się z Gen Sakine o 11 milionów jenów - cenę pary rodezyjskich ridgebacków, które Gen zamierzał hodować. Suka ridgebacka uciekła, także Kawasaki miał powód do zdenerwowania. Ale zadarł z niewłaściwym człowiekiem. W ciągu kolejnych miesięcy znikali bez śladu kolejni partnerzy biznesowi pana Sakine: szef lokalnej Yakuzy Yasunobu Endo i jego szofer Susumu Wakui (chcieli szantażować Sakine o morderstwo dokonane na Kawasakim) oraz Mitsue Sekiguchi, 54-letnia gospodyni domowa, która 26 sierpnia 1993 roku zjawiła się w sklepie Gena "Afrykańska buda" i już z niego nie wyszła. Miały miejsce także trzy inne zaginięcia, ale nie powiązano ich z Sakine i Kasamą.

Wykazano potem, że Kawasaki został zmuszony do połknięcia kapsułki z azotanem strychniny (używanej do eutanazji psów). Z kolei Endo napił się napoju zwanego Yunker, w którym mordercy rozpuścili azotan strychniny. Jego szofer Wakui chciał wezwać ambulans, ale Sakine zmusił go do wypicia trucizny. Sekiguchi także została otruta.

Po każdym z morderstw Sakine, Kasama i ich wspólnik zawozili ciała na wieś, w miejsce, gdzie trenowali psy. Tam ćwiartowali je starannie w łazience oddzielając organy wewnętrzne i mięso od kości. Ubrania i kości umieszczali w beczce na zewnątrz, po czym palili. Pamiętali o tym, aby oddzielić mięso od kości, aby nie czuć było smrodu. Resztki ciał rozrzucali po wzgórzach i w strumieniach prefektury Gunma. Sekine lubił ćwiartować zwłoki i pozbywać się resztek tychże - nazywał je "tonmei" czyli "niewidzialne". Chełpił się, że "gdyby morderstwo było dyscypliną olimpijską to miałbym złoty medal".

22 marca 2001 roku Gen Sekine i Hiroko Kasama zostali skazani na śmierć. Na podstawie ich występków w 2010 roku Shion Sono nakręcił przerażający horror "Cold Fish", który być może kiedyś zrecenzuję jak przyjdzie na to czas.

Merry Krampus






Każdy dzieciak, tudzież dorosły (czy wierzy w Świętego Mikołaja, czy nie) jest z nim zaznajomiony. Długa broda, biało-czerwona peleryna, wór prezentów dla dobrych i posłusznych dzieci na świecie. Święty Mikołaj był też wykorzystywany przez wielu twórców horrorów jako morderczy maniak - "Silent Night, Deadly Night" (1984), "Christmas Evil" (1980) czy "Don't Open Till Christmas" (1984) to niskobudżetowe slashery, które warto obejrzeć.

W wielu alpejskich miasteczkach 5 grudnia obchodzona jest celebracja Świętego Mikołaja. Wówczas trzeba docenić też jego szpetnego sługę, Krampusa. Według niemieckiego folkloru Krampus towarzyszył Mikołajowi w jego podróży od domu do domu i rozdawaniu prezentów. Mikołaj obdarowywał posłuszne dzieci, Krampus dzieci niegrzeczne bił. Podobno tradycja Krampusa sięga korzeni pre-chrześcijańskich, bo to starożytny bóg pogański inkorporowany w chrześcijańskie święto. No dobra, Rogaty Bóg stojący na czele sabatu czarownic też pasuje. Etymologicznie Krampus po staroniemiecku znaczy tyle co "pazur". Cechy charakterystyczne i modus operandi delikwenta: potężna i owłosiona kreatura przypominająca Wielką Stopę, wybałuszone oczy, jęzor niczym pejcz, odstające uszy, niedopasowane stopy (kopyto kozła, pazur niedźwiedzia), wreszcie diabelskie rogi, do tego brzozowa rózga, łańcuchy bądź widły dzierżone w dłoni. W kilku słowach mroczne alter-ego pociesznego Mikołaja. Krampus oprócz wybatożenia niegrzecznych dzieci zabierał je w beczce lub koszyku do swojego gniazda. Tam dalej je karał aż stawały się na powrót dobre. Obecnie Krampus został skomercjalizowany i stonowany, ba, wystarczy polać mu piwa i dać schnappsa, a się uspokoi. Austriackie miasto Schladminger to główne miejsce, gdzie panoszy się złowrogi Krampus. Ale Krampusa można spotkać także w południowej Bawarii, Tyrolu, w Chorwacji, Słowenii i u Madziarów.

Galeria Krampusa tutaj:

http://monsterbrains.blogspot.com/2007_12_02_archive.html

sobota, 21 grudnia 2013

Wspomnienie wagabundy: Carl McCunn
























Pamiętacie idealistę Christophera McCandlesa, bohatera książki "Into the Wild" (1996) Jona Krakauera na podstawie której Sean Penn zrealizował w 2007 roku udany dramat "Wszystko za życie" okraszony soundtrackiem Eddiego Veddera z Pearl Jam? Poznajcie zatem Carla McCunna.

"Mówią, że to nie boli" - takie były ostatnie słowa Carla McCunna, które napisał w swoim dzienniku zanim popełnił samobójstwo strzelając sobie w łeb z karabinu. Miało to miejsce 18 grudnia 1981 roku. Wychudzone i zamarznięte ciało fotografa dzikiej przyrody odkryto w zamkniętym namiocie 2 lutego 1982 roku wraz ze 100-stronicowym dziennikiem. W marcu 1981 roku McCunn zapłacił pilotowi, aby zabrał go nad jezioro bez nazwy 362 km na północny wschód od Fairbanks w pobliżu Colleen River (masyw Brooks Range). Alaskańskie ostępy tundry potrafią dać solidnie w kość o czym Carl miał się dopiero przekonać.

Zamysłem McCunna było fotografowanie przyrody przez pięć miesięcy. Zabrał ze sobą 500 rolek filmu, 1400 funtów zasobów, dwa karabiny i strzelbę. Jego dziennik z początku brzmiał optymistycznie (McCunn zachwycał się nadchodzącymi oznakami lata), by zakończyć się 8.5 miesięcy później opisami agonii umierającego z głodu i wyczerpania, żywiącego się padliną pozostawioną przez lisy samotnika. McCunn znał teren, w 1975 roku spędził w Brooks Range pięć miesięcy. Pilotowi jedynie napomknął, aby wrócił po niego w sierpniu 1981 roku. W owym czasie, gdy jego zasoby zaczęły się kurczyć napisał w dzienniku: "Mogłem być bardziej przezorny aranżując mój powrót. Wkrótce zobaczymy." Już wtedy przestał datować wpisy: w desperacji szukał jedzenia, strzelał do kaczek, piżmaków, suszył mięso karibu, które utonęło w jeziorze. Jego strach wzrastał. W dzienniku prosił: "Przybądźcie proszę. Nie przyleciałem tutaj po to, by tak skończyć." Jego przyjaciele zgłosili alaskańskiej policji brak wiadomości od McCunna. Policjant David Hamilton przeleciał nad obozowiskiem fotografa. Widział jak Carl macha do nich czerwoną torbą, ale czynił to w "zwyczajny sposób". Hamilton wraz z pilotem po trzecim przelocie nad obzowiskiem uznali, że nie ma sytuacji zagrożenia życia i wrócili tam skąd przybyli. A McCunn uświadomił sobie, że się pomylił w sygnalizacji do pilota. "Podniosłem moją prawą rękę, ramię w górę, potrząsałem pięścią przy drugim przelocie samolotu. Sygnał znaczył tyle, co 'Wszystko ok. Nie czekajcie.' Nie mogę w to uwierzyć!".

Nadeszła sroga zima, jezioro bez nazwy zamarzło. McCunn próbował zastrzelić wilka, usłyszał jego skowyt, gdy ten czmychnął w busz. "Kiepski strzał i kiepska próba cierpliwości"- zanotował w dzienniku. Zakładał pułapki na króliki, ale jego zdobycz padała łupem wilków i lisów. W listopadzie 1981 roku nie miał już jedzenia. "Boję się o moje życie, ale nie poddam się" - napisał. Chciał dotrzeć do oddalonego o 120 km Fort Yukon, lecz jego stan fizyczny pogarszał się z dnia na dzień. 26 listopada w Święto Dziękczynienia zanotował w dzienniku: "Jestem osłabiony. Od trzech dni mam ciągłe dreszcze. Nie mogę już tego znieść. Myślę o użyciu kuli." Ostatków paliwa użył do rozpalenia ogniska, poprosił Boga o wybaczenie za wszelkie grzechy i słabości, na osobnej notce polecił, aby znalazca oddał jego rzeczy ojcu (mógł natomiast zatrzymać broń Carla), przyczepił dokument prawa jazdy do notki, aby umożliwić szybką identyfikację... i się zastrzelił. "Mówią, że to nie boli."

piątek, 20 grudnia 2013

Valkyrja, Grave, Marduk - 19 grudnia (fotorelacja)




























Ten koncert miał być zwieńczeniem mijającego powolutku 2013 roku. I takowym się stał, choć miałem jeszcze przemożną ochotę zobaczyć Thaw i Corrections House 21 grudnia we wrocławskim Pałacyku, co na obecną chwilę z powodu pracy jest niewykonalne. No, ale przed nami rok 2014, który pewnie okaże się równie bogaty w muzyczne doznania. Plany już mam poczynione... ewentualne daty przyszłych koncertów, w których chciałbym uczestniczyć rozpisane... jedynie czas pokaże, gdzie i kiedy się udam w nadchodzącym roku.

Podróż do Wrocławia upłynęła mi dość szybko i przyjemnie. W Firleju miałem okazję być uprzednio dwukrotnie: 19 czerwca 2007 roku na koncercie Oxbow, Isis i Boris oraz 2 maja 2010 roku na Asymmetry Festival, kiedy zagrali Necro Deathmort, Mouth of the Architect i legenda psychodelicznego death/doom metalu z UK, czyli Esoteric. Po dotarciu na miejsce nie zauważyłem większych zmian w wystroju klubu. Ilość publiczności, która 19 grudnia stawiła się, by posłuchać Panzernej Dywizji Marduk i Grobu nie powalała, ale frekwencyjnie nie było źle np. w porównaniu z koncertem Armagedon w poznańskim Blue Note, na który przybyło coś koło 40 osób.

Z góry uprzedzam, że nie opiszę koncertów thrash metalowego Critical Solution ani też Death Wolf, gdyż: na  pierwszy z nich się spóźniliśmy, a krótki set Death Wolf przegadałem ze znajomymi przed wejściem do Firleja. Wiadomo, od czasu do czasu trzeba wyjść na świeże powietrze, aby zapalić, napić się piwa z butelki i pogadać. Lecimy nie po kolei.

1) Valkyrja - Nazwa Valkyrja obiła mi się wcześniej o uszy, ale muzyki tego młodego szwedzkiego black metalowego składu nie znałem. W Valkyrji grają dwaj muzycy black metalowego Ondskapt: basista i gitarzysta; zespół ma już w swoim dorobku trzy albumy długometrażowe: "The Invocation of Demise" (2007), "Contamination" (2010) i najświeższy "The Antagonist's Fire" (2013). Koncert był świetny, bardzo intensywny; kiedy Valkyrja zapuszczała się w szybsze partie muzyczne przypominała mi nieco Dark Funeral i Marduk, może jeszcze troszeczkę Immortal, ale momentami potrafiło się zrobić całkiem nastrojowo za sprawą posępnych gitarowych pasaży i wolniejszych temp. O Valkyrji zrobiło się głośno za sprawą dealu z Metal Blade. Na pewno black metal przez nich serwowany jest nieco łatwiejszy w odsłuchu niż twórczość Ondskapt, ale Piekło na scenie chłopaki zrobić potrafią!

2) Grave - Co w ogóle można napisać o tak zasłużonym dla death metalu (nie tylko szwedzkiego) zespole jak Grave? Nie ma sensu przywoływać ich jakże obszernej dyskografii, wspomnę tylko, że kultowego albumu z 1991 roku "Into the Grave" słuchałem jeszcze za czasów licealnych z kasety magnetofonowej. 45-letni wokalista i gitarzysta Grobu Ola Lindgren z żelazną konsekwencją kieruje poczynaniami swojej macierzystej kapeli, a Grave na żywo po prostu zabija. To wciąż zespół ogromnie witalny, masakrujący słuchaczy potwornie ciężkim i jednocześnie chwytliwym szwedzkim death metalem. Muzyka Grobu nigdy nie była technicznie skomplikowana, chodziło przede wszystkim o potężną dawkę pierwotnej death metalowej agresji. Mnie do Grave przyciągały oprócz fenomenalnego growlingu Ola Lindgren i specyficznej brudnej, by nie rzec 'grobowej' atmosfery miażdżące zwolnienia. Klasyczny "Into the Grave" poleciał na zwieńczenie setu, oprócz tego wychwyciłem "Passion of the Weak", "Turning Black", "Morbid Ascent" i "You Will Never See"...

3) Marduk - no cóż, jedna wielka rzeźnia i generalnie ból uszu po koncercie, gdyż szwedzcy black metalowcy zagrali w trakcie wczorajszego 70-minutowego setu w całości ekstremalnie szybki "Panzer Division Marduk" (1999) oraz "Those of the Unlight" (1993). Zwłaszcza mordercze war black metalowe kompozycje z militarnego "Panzer Division Marduk" (1999) takie jak chociażby "Baptism by Fire" czy "Christraping Black Metal" miały siłę pieprzonego tajfunu. Pod sceną rozpierducha, szaleńczy młyn, crowd surfing, raz nawet oberwałem w ucho z buta od jakiegoś kolesia niesionego na rękach tłumu. Od 2004 roku stery wokalne w Marduk przejął Mortuus (znany także jako Arioch z Funeral Mist i Triumphator) i muszę przyznać, że był to dobry wybór. Wczoraj jego wokale były wyjątkowo szorstkie i brutalne. Najważniejszy bóg panteonu babilońskiego okazał się paradoksalnie zadziorny i agresywny. :-)

wtorek, 17 grudnia 2013

Grobowa miłość


























W pobliżu wioski Staryi Tartas (region Nowosybirska, Syberia) archeolodzy odkryli 600 grobów z epoki brązu, a w nich szkielety par znajdujące się w miłosnym uścisku. Wiek antycznych pochówków szacuje się na plus minus 3500 lat. Ponadto w grobach odkryto dekoracje z brązu, ceramiczne wyroby, uzbrojenie i różnorakie rzeczy osobiste. Analiza grobów i szczątków w nich pochowanych wskazuje, iż szkielety należą do przedstawicieli kultury Andronovo uważanej dzisiaj za prasłowiańską. Być może takie ułożenie zwłok w grobie wskazuje na silną więź rodzinną scalającą członków owej antycznej kultury archeologicznej. Inna, nieco bardziej makabryczna teoria dotyczy dopełnienia rytuału 'deeksha': mężczyzna po śmierci dokonuje aktu seksualnego w celu zapłodnienia kobiety. Aby mu w tym pomóc krewni jego żony składają ją w ofierze (ją albo też inną kobietę), po czym oba ciała zostają starannie ułożone w dole grobowym w pozycji intymnej. Zacisnąć dłoń ukochanej post-mortem... na wieki... od razu robi się romantycznie.