środa, 28 lipca 2021

Sombre/ Dark (1998) - recenzja

                                                      
Francuski eksperymentalny serial killer movie "Sombre" jest w dosłownym tego słowa znaczeniu filmem mrocznym. Odświeżyłem ten psychologiczny horror po prawie 12 latach od ostatniego seansu i jestem pod wrażeniem, choć lojalnie uprzedzam: nie każdemu widzowi pełnometrażowy debiut Phillipe'a Grandrieuxa przypadnie do gustu. Wielu wielbicieli kina zapewne odrzuci minimalistyczna narracja, niewielka ilość dialogów czy nerwowa, rozmazana ciemność, w której tonie ten w dużej mierze nocny film uniemożliwiając chociażby dokładne przyjrzenie się scenom morderstw. Niektóre sceny jazdy samochodem w poszukiwaniu ofiar zahaczają wręcz o koszmar na jawie. 

Marc Barbe wciela się w "Dark" w postać sfrustrowanego seksualnie seryjnego mordercy prostytutek. Jean reaguje eksplozją agresji i morderczymi skłonnościami na każdy przejaw kobiecej seksualności. Można go uznać za współczesnego wilkołaka, który urządza nocne polowania na trudniące się prostytucją kobiety. W końcu Jean styka się z Claire (Elina Lowensohn), dziewczyną nierzeczywistą, delikatną, niewinną seksualnie. Mimo morderczych impulsów pomiędzy Jeanem a Claire rodzi się traumatyczna miłość, która jest jednak z góry skazana na niepowodzenie. Ponieważ bestii drzemiącej w Jeanie nie da się ucywilizować. Ta bestia i tak zatraci się w ciemności i morderczym szale.

"Sombre" to na pewno film minimalistyczny, oniryczny i niekonwencjonalny - nawet w porównaniu do niedawno recenzowanego "Angst" (1983) czy "Henry: Portrait of a Serial Killer" (1986). Nie trzyma w napięciu jak dwa przytoczone kryminalne horrory, aczkolwiek potrafi hipnotyzować. Zawiera także sporo odniesień do mrocznych bajek i klasycznych już dzieł grozy: Czerwony Kapturek i Wilk, narzeczona monstrum Frankensteina, Piękna i Bestia. 

Na uwagę zasługuje scena, w której podpita Claire tańczy w obecności trójki mężczyzn, w tym Jeana do "Bela Lugosi's Dead" brytyjskiej grupy post-punkowej Bauhaus. Ten swoisty hymn muzyki gotyckiej zespół odegrał na żywo w otwierających scenach "Zagadki nieśmiertelności" (1983) Tony'ego Scotta. W "Sombre" pojawia się także melancholijna elektropunkowa muzyka Alana Vegi (duet Suicide). 

Rekomendacja muzyczna (nie, nie będzie to Bauhaus) - Les Enfants de l'Ombre (The Shadow Children) - mało znany francuski zespół post-punkowy/zimnofalowy. Jedyny ich materiał to pięcioutworowy album "La Haine Rôde Et Nous Guette", który ukazał się w 1988 roku plus pojedynczy kawałek na kompilacji "Mea Pulpa" z 1989 roku. Potem Dzieci Cieni przestały istnieć. A muzyka? Mroczna, wciągająca, melancholijna, nieco teatralna, z intrygującymi żeńskimi (?) wokalami. 

https://www.youtube.com/watch?v=5qhbDROEE4I

https://www.youtube.com/watch?v=HsXJSKWf660

sobota, 24 lipca 2021

Ulica Krokodyli (1986) - recenzja

                           

Bodaj najsłynniejszy film animowany braci Quay to sugestywna porcja mrocznego i melancholijnego surrealizmu, którą można przyrównać do twórczości Franza Kafki czy malarstwa Zdzisława Beksińskiego. Prześlicznie wykreowany i ogromnie plastyczny mikro-świat poszukujących znaczenia lalek, a zaraz mikro-przestrzeń nici, śrubek, rozkładu, degradacji i samotności. "Ulica Krokodyli" wciąga, zachwyca enigmatycznością, przytłacza mroczną atmosferą, to film trudny do rozszyfrowania. Tak jak zresztą awangardowa i przesycona poetyką sennego koszmaru proza Brunona Schulza.

Odświeżam po latach.

Przy okazji polecam najnowszy album Holendrów z Clan of Xymox zatytułowany "Limbo" i oczywiście zainspirowany globalną pandemią Covid19. Dużo melancholii zakutej w dźwięki. 

https://clanofxymox.bandcamp.com/ 

wtorek, 20 lipca 2021

Angst / Fear (1983) - recenzja

                                                                     
Wczoraj obejrzałem austriacko-niemiecki "Angst" po raz kolejny. Pamiętam pierwszy seans "Strachu" na vhsowym bootlegu (jeszcze zanim film ukazał się oficjalnie na DVD w Niemczech w 2006 roku) zatytułowanym "Schizophrenia". Zgodnie z recenzją na IMDb był to 6 listopada 2005 roku, potem zachwycony mrocznym i odpychającym horrorem Geralda Kargla napisałem jego recenzję na nieistniejącym od dawna portalu Danse Macabre. I lawina zainteresowania wokół tego filmu w Polsce powoli ruszyła. 

"Angst", choć jego realizacja wpędziła austriackiego reżysera w długi i bankructwo stał się przez lata filmem kultowym, wychwalanym m.in. przez Gaspara Noe, reżysera "I Stand Alone", "Enter the Void" czy "Nieodwracalne". Mam wrażenie, że film ten był także inspiracją dla "Złotej rękawiczki" (2019) Fatiha Akina. Widziałem "Angst" na przestrzeni lat przynajmniej kilka razy i nadal uwielbiam ten psychologiczny horror. To film chaotyczny, brutalny, nihilistyczny, posępny, z genialną rolą Erwina Ledera (niezwykła, wręcz maniakalna energia jak u Klausa Kinskiego). Podoba mi się jakże atypowe sportretowanie przez niego sadystycznego mordercy: psychopata Ledera (K) co rusz popełnia błędy, działa w sposób desperacki, niezorganizowany, nerwowy. Po wyjściu z więzienia od razu pragnie wcielić w życie swój morderczy plan. Mężczyzna chce karmić się strachem potencjalnych ofiar. Ale nie wszystko idzie po jego myśli. Jaka to odmiana od przenikliwie inteligentnych i starannie manipulujących otoczeniem hollywoodzkich psychopatów a la Hannibal Lecter. Praca kamery genialna (niektóre ujęcia z góry przypominają powszechne obecnie kręcenie z drona), estetyka filmu emanuje przeszywającym chłodem, pustką i brzydotą, monologi psychopaty mrożą krew w żyłach dodatkowo potęgując nieliczne sceny przemocy i morderstw. Wampiryczno-nekrofiletyczne zadźganie córki w tunelu nadal powala realizmem. Filmowcy użyli tutaj świńskiej krwi, by wzmocnić efekt szokowania widza. Ale to jedyna krwawa scena w "Angst", reszta filmu jest już bardziej sugestywna. Kargl był jednak niezadowolony z tej erupcji gore, zatem nieco ją przyciemnił na niemieckim Director's Cut DVD. Ciągle jest to jednak jedna z najbardziej intensywnych i przerażających scen morderstw, jaką kiedykolwiek nakręcono na potrzeby kina.

Film jest tak naprawdę dość luźno oparty na historii Wernera Knieseka, chociażby wśród monologów Ledera można wychwycić fragmenty wspomnień Petera Kürtena, osławionego Wampira z Dusseldorfu. Trudno też nie wspomnieć o soundtracku do "Angst", za który odpowiada Klaus Schulze z Tangerine Dream. Od dawna mam na CD ten wyjątkowy album. Na sam koniec warto pamiętać o Kubie, jamniku Zbigniewa Rybczyńskiego, który 'zagrał' w "Angst" fenomenalnie. Plus także za brutalistyczną willę z raczej pustymi pomieszczeniami, w której rozgrywa się większość akcji filmu. 

"Angst" to mordercza ekstaza, panika i terror wymieszane w jednym tyglu. Film lodowaty, stylowy i nieprzyjemny, jednak jako miłośnik Eurohorroru wracam do niego co pewien czas. Wersja reżyserska trwa 75 minut, wersja z dokręconym (moim zdaniem zbędnym) prologiem: 83 minuty.

Mroczno-pięknego soundtracku Klausa Schulze do "Angst" możecie posłuchać poniżej:

https://www.youtube.com/watch?v=cl06i8pOacw

Dla wielbicieli kryminalistyki mój stary artykuł o Wernerze Knieseku:

https://dtbbth.blogspot.com/2015/10/werner-kniesek-i-mordercza-zadza.html 

Rzadko wrzucam bezpośrednie linki do filmów, ale tutaj zrobię wyjątek. Sam posiadam "Angst" na DVD od dawna. 

https://www.cda.pl/video/548342687

Na sam koniec rekomendacja muzyczna z ubiegłego roku dla wielbicieli tanecznego, aczkolwiek nadal melancholijnego synthwave'a/post-punka. Obiecujący zespół z USA, którego muzyka przypadła mi ostatnio do gustu. W ciągu ostatnich 2-3 lat znacznie osłabło moje zainteresowanie ciężkimi brzmieniami na rzecz zimnej fali, atmosferycznego neofolka, mrocznej elektroniki, onirycznego post-punka czy rocka gotyckiego.

https://houseofharm.bandcamp.com/album/vicious-pastimes

piątek, 16 lipca 2021

Castle Party 2021 (fotorelacja)

 



















Jeszcze w  pierwszej połowie 2021 roku nie wierzyłem, że tegoroczna edycja festiwalu muzyki dark independent Castle Party dojdzie do skutku. Z powodu pandemii wszystkie ważniejsze festiwale w Polsce, w których line-upie znalazły się zespoły zagraniczne zostały słusznie przełożone na 2022 rok np. Mystic Festival. Także z tegorocznego składu CP wypadło kilka zespołów m.in Hocico, Ataraxia, Drab Majesty, She Past Away, etc. Nie będę ukrywał, że brakowało mi muzyki na żywo, toteż śledziłem informację na temat Bolkowa mając jednocześnie w planach krótki przedfestiwalowy wyjazd na Islandię. 

Festiwal pierwotnie miał być głównie dla osób zaszczepionych plus limit 250 osób niezaszczepionych. Osobiście zaszczepiłem się dwiema dawkami szczepionki mRNA w jak najwcześniejszym możliwym terminie z kilku powodów. Po pierwsze, nie miałem wątpliwej przyjemności zachorowania na Covid. Po drugie, nie chciałem narażać moich bliskich na infekcję Covid19 - ona może się zdarzyć, ale osoby zaszczepione (jak moi bliscy) przechorują obecnie dominujący wariant Delta lekko, bez hospitalizacji i będą transmitować wirusa (jeśli dojdzie do infekcji) krócej i mniej intensywnie. Po trzecie, zwyciężyła chęć podróżowania za granicę, swobodnego uczestniczenia w wydarzeniach masowych czy bezproblemowego spotykania się ze znajomymi. Po czwarte, byłem już psychicznie zmęczony lockdownami oraz atmosferą niepewności i egzystencjalnego zagrożenia jaką niesie za sobą pandemia koronawirusa. Wyjazd na islandzki wulkan Fagradalsfjall i Castle Party 2021 miały być dla mnie oderwaniem się od rzeczywistości, swoistą nagrodą za to, że przez półtora roku stosowałem się do zasad DDM, na ile się dało minimalizowałem kontakty społeczne, chodziłem w maskach, poddałem się szczepieniu (żyję nadal, kondycja fizyczna bardzo dobra) i przestrzegałem rygorów sanitarnych. Nie uległem głupocie i ignorancji. Jednym słowem nagroda normalności za empatię i odpowiedzialność. Być może swoim ostrożnym zachowaniem uratowałem kilka żyć, a nie je zrujnowałem.

Dotarłem do Bolkowa z Warszawy, prosto z lotniska. Pierwsza noc nieprzespana, gdyż lot powrotny z Islandii miałem w nocy, leciało mnóstwo matek z małymi dziećmi, stąd hałas był nie do wytrzymania. Na CP 2021 podrzuciła mnie z Warszawy Magda, która bywała już na tym festiwalu w Grodźcu i w trakcie podróży opowiadała jak wówczas było. Pierwsze zdziwienie już na miejscu: nikt nie sprawdza mojej dokumentacji o zaszczepieniu, a byłem na to starannie przygotowany. No cóż, niech będzie. Prawdopodobieństwo zarażenia się na świeżym w powietrzu w trakcie koncertu czy na polu namiotowym jest minimalne, choć niezerowe. Z chwilą gdy piszę te słowa pojawiły się artykuły o festiwalu muzycznym w Utrechcie na początku lipca. Festiwal pilotażowy na 20 000 tysięcy ludzi, dwa dni muzyki elektronicznej na świeżym powietrzu i prawie 1000 osób zarażonych. Ryzyko infekcji na imprezie masowej istnieje zawsze i trzeba być tego świadomym. Ale to już nie wina organizatorów, że ludzie często z błahych powodów czy będąc pod wpływem foliarzy/antyszczepów boją się szczepić tym samym przedłużając rujnujący gospodarkę stan pandemii i ryzykując ciężkie przechorowanie plus długotrwałe następstwa choroby. Covid19 to tak naprawdę rosyjska ruletka, dlatego też po powrocie z CP2021 (mimo pełnej wakcynacji) rozsądnie urządziłem sobie autokwarantannę.

https://www.politico.eu/article/coronavirus-1000-people-infected-in-dutch-festival/

Tak czy owak mimo kolejnych dwóch nieprzespanych nocy i ogólnego wyczerpania cieszę się, że trafiłem na Castle Party 2021. Atmosfera tej imprezy jest tak specyficzna, że człowiek mocno w nią wsiąka, przyjeżdżają tutaj nie tylko miłośnicy szeroko pojętej muzyki i stylistyki gotyckiej, ale też osoby, które dopiero zaczynają swoją przygodę ze sceną dark independent. Jeżdżę na Castle Party od 2014 roku i wcale nie mam dosyć, gdyż ten festiwal uzależnia, jest niczym idealnie dawkowany i niegroźny narkotyk. 

Krótko o koncertach, które najbardziej przypadły mi do gustu. Cieszę się przede wszystkim, że mogłem po raz pierwszy zobaczyć na żywo Diary of Dreams (Niemcy) oraz Pink Turns Blue (Niemcy). W mroczny i melancholijny świat muzyczny Adriana Hatesa zacząłem się zagłębiać dopiero jakieś trzy lata temu. Niemcy nieco mnie zaskoczyli zmetalizowanym, ocierającym się o industrial metal brzmieniem, ale było to zaskoczenie pozytywne. Koncert znakomity, przekrojowy, długi, pełen emocji - ciarki na plecach gdy usłyszałem np. "The Curse", "Listen and Scream", "She and Her Darkness", "Giftraum", "King of Nowhere" czy "Endless Nights". Poprzedzający Diary of Dreams koncert weteranów darkwave'a z Holandii Clan of Xymox również był pierwszorzędny, ale kapelę Ronny'ego Mooringsa widziałem wcześniej bodaj trzy razy, zatem mniej więcej wiedziałem, których piosenek odegranych na żywo należy się spodziewać - czyli np. "Muscoviet Mosquito", "Louise", "Jasmine & Rose", "Emily" czy kilka numerów z ostatniego albumu CoX "Spider on the Wall". Zresztą Holendrzy grają u nas często, to zespół bardzo lubiany i szanowany, którego muzyki słucha się na żywo z wielką przyjemnością. 

Sobotni koncert weteranów rocka gotyckiego Pink Turns Blue również mnie zachwycił. Niemcy sprawdzili się doskonale jako godne zastępstwo She Past Away z Turcji. Minimalistyczny image sceniczny, brak efekciarstwa i wołania o atencję, po prostu chwytający za serce gig weteranów melancholijnego post-punka/rocka gotyckiego. Usłyszałem m.in. "I Coldly Stare Out", "Walk Away", "After All" i ich największy hit "Your Master Is Calling" plus dwa kawałki PTB promujące najnowszy album studyjny: "There Must Be So Much More" i "So Why Not Save the World". Żałuję że nie mam porównania z czwartkowym koncertem weteranów rocka gotyckiego ze Szwecji, Funhouse.

Jeśli już mówimy o skandynawskim rocku gotyckim to świetnie wypadli w niedzielę Szwedzi z Then Comes Silence. Mocny, energiczny koncert z fajnym przekrojowym setem. TCS widziałem po raz pierwszy na żywo i jestem pod wrażeniem werwy i scenicznej ekspresji muzyków ze Sztokholmu. Miło było usłyszeć takie piosenki jak "The Dead Cry For No One", "Strange Kicks", "We Lose the Night" czy "Warm Like Blood". Zespół zdecydowanie wart uwagi i supportowania. Nie obejrzałem jednak ich gigu do końca, gdyż trafiłem ze znajomymi na małą scenę (do stajni), by skonfrontować się z dzikim i agresywnym EBM hiszpańskiego projektu Larva. 

Co jeszcze udało się zobaczyć? Oczywiście częściowo deszczowy koncert Niemców z Lacrimosa, mocny, energiczny, gitarowy, niekiedy wręcz doom metalowy. Piękne zwieńczenie tegorocznego CP. Nadto podobały mi się koncerty Das Funus (Czechy, obiecujący młody zespół, na który warto mieć baczenie), Selofan (Grecja), Metus (Polska), Them Pulp Criminals (Polska, fajny projekt Tymka z Ragehammer), zahaczyłem też o występy Lebanon Hanover (Niemcy), Sexy Suicide (Polska) i Wolvennest (Belgia). Odpuściłem koncerty Closterkeller i Artrosis, bo nie jestem wielkim fanem obu tych zasłużonych formacji. Laptopowy DJ set Juno Reactor z UK widziałem przez godzinę. Bez efektów wizualnych, efektownej scenografii i obecności innych członków zespołu był niemałym rozczarowaniem. 

Z góry dziękuję wszystkim nowym i starym znajomym, z którymi miałem sposobność się spotkać i rozmawiać na CP 2021. Zacieśnianie więzi i podtrzymywanie dobrych znajomości jest dla mnie czymś ważnym i nie do zastąpienia, zwłaszcza w czasach panującej nam niemiłościwie zarazy; czasach trudnych, które pogłębiają samotność i wyalienowanie jednostki na wielu płaszczyznach. Bądźcie zdrowi, dbajcie o dobrostan własny i osób bliskich, podtrzymujcie wartościowe kontakty i starajcie się realizować krok po kroku wasze marzenia. 

Życie biologiczne człowieka bywa krótkie i nieprzewidywalne. Może skończyć się lada moment, w chwili, której nadejścia możemy się nie spodziewać. Niemniej jednak postaram się być fizycznie na CP 2022 i na kolejnych edycjach tego wspaniałego festiwalu.

piątek, 2 lipca 2021

Słynny islandzki wrak z Sólheimasandur

 
Dzisiaj artykuł o ikonicznym wraku samolotu Sólheimasandur, który byłby idealnym miejscem na urbex, ale dzięki setkom zdjęć i udziale w dokumencie Sigur Ros z 2007 roku, filmach, reklamach i teledyskach muzycznych stał się nie lada atrakcją turystyczną Południowej Islandii. Co roku odwiedzają go i fotografują go tysiące turystów, gdyż znajduje się wśród księżycowego morza czarnego piasku Sólheimasandur. Ostatnio widziałem go w jednym z odcinków islandzkiego serialu "Katla" (2021), który z całą pewnością zasługuje na jeszcze większą popularność na Netflixie. Koordynaty GPS dla zainteresowanych: 63 27.546-19 21.887. 

Do katastrofy amerykańskiego samolotu Douglas Dakota (Super DC-3) doszło po południu 21 listopada 1973 roku. Super DC-3 wracał z Keflavik do Höfn przewożąc sprzęt dla stacji radarowej w Stokkses na wschód od Höfn. Na pokładzie znajdowało się 5 członków załogi, w tym kapitan James Wicke oraz 26-letni pilot Gregory Fletcher z wylatanymi 21 godzinami. Przyczyna katastrofy: prawdopodobnie skończyło się paliwo, po tym gdy samolot wleciał w zawieję (burzę) i gęstą mgłę, a temperatura na zewnątrz spadła do minus 10 stopni Celsjusza. Widoczność była koszmarna, zatem Fletcher postanowił posadzić samolot na oceanie, by zwiększyć szansę pięcioosobowej załogi Super DC-3 na przeżycie. Nie chciał, aby samolot uderzył w strome zbocze jakiegoś wzniesienia. Ostatecznie Fletcher wylądował na czarnej i zamarzniętej plaży w odległości zaledwie 6 metrów od fal uderzających o brzeg.

Cała pięcioosobowa załoga przeżyła katastrofę, ale samolot został mocno uszkodzony. Obawiając się pożaru i eksplozji członkowie załogi zabrali ze sobą jedynie apteczkę oraz stare, pochodzące z czasów II WŚ radio. Godzinę po katastrofie przyleciał po nich helikopter ratowniczy z bazy wojskowej w Keflaviku. 

Obecnie wrak Super DC-3 znajduje się w odległości 3.5 km od najbliższej drogi Suðurlandsvegur. Przez lata służył pewnemu farmerowi jako magazyn, lokalni myśliwi używali go także jako strzelnicy. Nie jest wskazane odwiedzać go zimą, gdyż pogoda wokół Vik potrafi szybko stać się śmiertelnie groźna i nieprzewidywalna. I bardzo łatwo zgubić się i umrzeć na Sólheimasandur. Tak naprawdę ten wrak samolotu słusznie uchodzi za jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na Islandii.

Kilka przykładów innych katastrof lotniczych w Islandii. W 1975 roku dwuosobowy amerykański samolot uderza w zlodowaciały wulkan Eyjafjallajökull. Pasażerowie giną na miejscu. W 1977 roku helikopter rozbija się na wulkanicznej pustyni Mælifellssandur. Dwaj członkowie załogi wydostają się z niego i przemieszczają na odległość 7-8 km. Zanim dotrze do nich pomoc zamarzają.

W 1981 roku islandzki pasterz dostrzegł wystający z lodowca Mýrdalsjökull fragment amerykańskiego samolotu do zwalczania okrętów podwodnych. Pojawili się ratownicy. Na miejscu znaleźli osiem ciał członków załogi. Lodowiec przemieścił je na odległość 5 km. Co ciekawe, samolot rozbił się o lodowiec 28 lat wcześniej: 17 grudnia 1953 roku. Wówczas z powodu śnieżycy ratownicy dotarli do miejsca katastrofy dopiero tydzień później i odnaleźli ciało mężczyzny. Umarł szukając pomocy.  

Taka potrafi być Islandia. Kapryśna, surowa i nieprzewidywalna, nadal jednak zdumiewająco piękna. Na zdjęciach wrak Super DC-3 tuż po rozbiciu w 1973 roku oraz mniej więcej obecnie. 

Premierowa muzyka na dzisiaj. Posłuchajcie nowego znakomitego albumu Hante "Morning Tsunami" (2021), gdyż to znakomita porcja mrocznej elektroniki/darkwave'a. Hélène de Thoury nie zawodzi i nadal tworzy doskonałą muzykę, choć czas pandemicznej izolacji był dla niej trudny.

https://hante.bandcamp.com/album/morning-tsunami 

Wczoraj ukazał się także nowy singiel i teledysk "Bleeding" polskiego dwuosobowego projektu Stridulum. Świetna, wpadająca w ucho piosenka będąca zapowiedzią albumu tego zdolnego śląskiego duetu (premiera we wrześniu via Manic Depression Records). Sam teledysk przykuwa uwagę: elegancki, wysmakowany, archetypicznie wręcz gotycki, lecz jednocześnie odrobinę futurystyczny, z ciekawymi efektami wizualnymi. 

https://www.youtube.com/watch?v=wc-7nJoUb2U 

https://strdlm.bandcamp.com/track/bleeding  

Odrobina islandzkiego obłąkanego black metalu też nie zaszkodzi.

https://darkdescentrecords.bandcamp.com/album/vitahr-ngur

czwartek, 1 lipca 2021

Max Tegmark "Życie 3.0" - recenzja

 
Nadrabiam zaległości książkowe. Kilka zdań na temat książki amerykańskiego kosmologa i fizyka Maxa Tegmarka "Życie 3.0: Jak być człowiekiem w epoce sztucznej inteligencji" (wydawnictwo Prószyński i Spółka). Max Tegmark, współzałożyciel Future of Life Institute skupia się w swoich badaniach na inteligencji (zarówno ludzkiej, jak i sztucznej) oraz na tym, aby sztuczna inteligencja była przyjazna wobec ludzkości, dobroczynna. Oczywiście z AGI związane są także mroczniejsze strony: rekurencyjnie samodoskonaląca się AGI teoretycznie może przejąć kontrolę nad ludzkością, może zostać przejęta np. przez terrorystów, dyktatorów czy zdolnych hakerów do niecnych celów czy odebrać milionom ludzi definiujące ich miejsca pracy, itd. Max (być może idealistycznie) wierzy, że zaawansowana technologia będzie w przyszłości potrafiła wyleczyć ludzi z nieuleczalnych chorób, rozwiązać palący problem antropogenicznych zmian klimatycznych, wyciągnąć miliony ludzi z ubóstwa czy po prostu inspirować i edukować człowieka. 

Oczywiście w rękach ludzkości znajdują się obecnie technologie wojskowe, które mogą doprowadzić do jej samozagłady np. bomby i pociski jądrowe. Jednakże to od nas zależy, czy będziemy użytkować AGI w celach dobrych czy złych. Trzeba postawić na mądrość człowieka, starannie planować, być proaktywnym. Podobało mi się w "Życiu 3.0" jak wiele ciekawych i intrygujących pytań Max potrafi zadać np. na jaką przyszłość związaną z AGI liczymy? W jak silnie stechnicyzowanym społeczeństwie chcielibyśmy żyć? Co zrobimy w przyszłym świecie zdominowanym przez maszyny i sztuczną inteligencję, w którym nie będzie dla nas pracy, gdyż AGI wykona ją lepiej, szybciej, efektywniej? W jaki sposób poradzimy sobie z nierównością płac (dochód podstawowy)? W jaki sposób rozwiążemy problem z inteligentną autonomiczną bronią m.in. rojami miniaturowych dronów? 

Konkludując, książka ciekawa, fascynująca, stymulująca intelekt i pobudzająca do myślenia. Osobiście nie wierzę w jakiś ultra-szybki postęp w zakresie badań nad AGI, ale koncepty zawarte w "Życiu 3.0" na pewno są warte starannego przemyślenia.

Szkoły rezydencjalne w Kanadzie, bezimienne groby dzieci i płonące kościoły

 

Z uwagą śledzę wydarzenia w Kanadzie związane z odnajdywaniem masowych grobów (w większości dziecięcych) w pobliżu dawnych szkół rezydencjalnych, najczęściej katolickich, w których usiłowano przymusowo asymilować, a co za tym idzie wyplenić rdzenność z dzieci miejscowych plemion indiańskich. Owe szkoły rezydencjalne były zarządzane od drugiej połowy XIX wieku do lat 90-tych XX wieku przez kościół katolicki wespół z władzami federalnymi. Wobec dzieci ludności tubylczej stosowano przemoc psychiczną, fizyczną i seksualną. Oszacowano, że w 139 kanadyjskich szkołach rezydencjalnych mogło umrzeć 4100-6000 dzieci, choć liczba ta może być większa i sięgnąć nawet 15 000. Zatem mamy systemowy rasizm, dyskryminację, tortury, gwałty i niesprawiedliwość pod płaszczykiem katolickiej asymilacji i indoktrynacji. Wreszcie brak formalnych przeprosin ze strony kościoła katolickiego, w tym papieża Franciszka.

W maju 2021 roku na terenie byłej szkoły rezydencjalnej w Kamloops (Kolumbia Brytyjska, Kanada) odkryto zbiorowy grób 215 dzieci, a to dopiero początek. Kilka dni temu gruchnęła wieść o tym, że aż 751 bezimiennych grobów znajduje się na terenie dawnej szkoły rezydencjalnej w Marieval, Saskatchewan. Nie wiadomo ile z tych anonimowych grobów zawiera szczątki dziecięce. Ostatnie jak dotąd takie smutne znalezisko to 182 nieoznaczone groby odkryte przy pomocy radaru przy szkole misjonarskiej St. Eugene blisko Cranbrook, Kolumbia Brytyjska. Być może spoczywają tam indiańskie dzieci w wieku od 7 do 15 lat. Kolejne 104 potencjalne dziecięce groby znajdują się na trzech cmentarzach przy szkole rezydencjalnej Brandon. Czyżby te wzbudzające słuszny gniew i głęboką rozpacz odkrycia to dopiero wierzchołek góry lodowej? 

W Kolumbii Brytyjskiej spłonęły kościoły m.in. St. Ann’s Catholic Church, Chopaka Catholic Church, Sacred Heart Church czy St. Gregory’s Church. Pożar ogarnął także stary kościół anglikański w Gitwangak. Pomnik papieża Jana Pawła II w Edmonton, Alberta pokryły odciski krwistych dziecięcych rączek i stóp, do podobnych aktów wandalizmu (?) doszło w dwóch kościołach w Saskatchewan. Na drzwiach katedry St. Paul's w Saskatoon pojawiły się krwiste odciski rączek i napis "We Were Children" ("Byliśmy dziećmi"). Znaleziska setek bezimiennych grobów podsycają gniew i rozpacz nie tylko wśród członków rdzennych społeczności Kanady. W końcu te zmarłe dzieci zostały odebrane rodzicom i nigdy nie powróciły do rodzinnych domów. 

Sam się nad tym wielokrotnie zastanawiałem: po co wspierać instytucję, w której szeregach obecni są pedofile, gwałciciele i mordercy? Instytucję, która jest pierwsza do umoralniania i stygmatyzowania osób, które myślą i czują inaczej. Przydałoby się skończyć z czołobitnością i poddaństwem wobec Kościoła katolickiego i przyznać, że na przestrzeni dekad popełniona została zaplanowana, cyniczna i haniebna zbrodnia przeciwko ludzkości oraz zbrodnia ludobójstwa. Zdj. Toronto Star, Reuters, etc. 

Konkludując, może warto by było zerknąć także na nasze polskie podwórko i np. skontrolować katolickie szkoły i domy dziecka, gdyż nasz rodzimy kościół katolicki także ma trochę na sumieniu (afery pedofilskie, systematyczne tuszowanie pedofilii, sprawa siostry Bernardetty i ośrodka wychowawczego sióstr boromeuszek w Zabrzu, w którym katowani i upokarzani byli jego wychowankowie).