poniedziałek, 30 czerwca 2014

Krwawy lodowiec na Antarktydzie
























Na Wykopie ledwie lakoniczna wzmianka, tutaj opiszę krwawy lodowiec szerzej. Blood Falls to dziwaczny glacjalny twór odkryty przez australijskiego geologa Griffitha Taylora w 1911 roku, a wypływający z antarktycznego lodowca Taylor, który wpływa do jeziora Bonney. Wodospad z rozpadliny lodowca ma kolor jasnej czerwieni - z początku naukowcy byli pewni, iż odpowiadają za to algi; obecnie stwierdzono, że to jednak bakterie żywiące się siarką i żelazem w pozbawionej (rozpuszczonego) tlenu wodzie uwięzionej pod lodem od dwóch milionów lat. 400 metrów pod pokrywą lodową lodowca Taylor kryje się zimne sub-glacjalne jezioro - jego wody przesiąkają przez lód tworząc krwawy wodospad. Na lodzie pojawia się pomarańczowy ślad gdy bogata w żelazo woda rdzewieje przy kontakcie z powietrzem. Owo słone sub-glacjalne jezioro (trzy razy bardziej słone niż woda morska i zbyt słone, by zamarznąć) być może jest częścią morskiego systemu fiordów odgrodzonego po zamknięciu się lodowca 1.5-2 miliony lat temu. Krwawy wodospad pozwala glacjologom czy geomikrobiologom badać mikroby bez konieczności odwiertu w lodzie a la podlodowcowe jezioro Wostok, a co za tym idzie możliwości kontaminacji jego wód. Według Jill Mikucki, która przez 6 lat zbierała próbki wody z Blood Falls testy wykazały obecność 17 różnych typów mikroorganizmów w pozbawionej (rozpuszczonego) tlenu wodzie. Genetyczna analiza wykazała, iż owe 17 typów mikroorganizmów jest spokrewnionych z innymi mikroorganizmami używającymi siarczanów zamiast tlenu do oddychania. Potrafią one zmodyfikować siarczany do pewnej formy nie używając ich wprost do oddychania. Wreszcie woda została wzbogacona rozpuszczalnym żelazawym żelazem - organizmy przekształciły nierozpuszczalne żelazowe żelazo w formę rozpuszczalną. Najlepsze wytłumaczenie... organizmy żyjące w sub-glacjalnym jeziorze używają siarczanów jako katalizatorów by 'oddychać' żelazowym żelazem i metabolizować ograniczone zasoby materii organicznej uwięzione z nimi pod lodem. Suche Doliny McMurdo, gdzie znajduje się Krwawy Wodospad (Blood Falls) słyną z bezlitosnego katabatycznego wiatru spływającego z pochyłości lodowca w kierunku morza, zimnego i suchego. Wiatr ów czyści grunt ze śniegu i lodu. W Suchych Dolinach McMurdo znajdują się liczne skute lodem jeziora, każde chemiczne różne od innych m.in. zaprezentowane na zdjęciu jezioro Fryxell. Sub-glacjalne jeziora Antarktydy to coś niesamowitego. Całkowicie 'obce' ekosystemy, które budzą zainteresowanie astrobiologów poszukujących śladów życia w kosmosie (np. na Europie, księżycu Jowisza). Adaptacja. Adaptacja ponad wszystko. W czasach "Ziemi Śnieżki" i ekstremalnej Epoki Lodowcowej.

niedziela, 29 czerwca 2014

"Sarah Jane", Scott Moorman i tajemnica atolu Taongi




















Scott Moorman urodził się w 1952 roku. Już w dzieciństwie marzył o tym, aby zamieszkać na Hawajach. Ożenił się młodo i spłodził syna, ale w 1975 roku jego małżeństwo się rozpadło. Wtedy postawił wszystko na jedną kartę i osiedlił się w Nahiku na wschodnim wybrzeżu hawajskiej wyspy Maui. Tam w owym czasie zamieszkiwali długowłosi hipisi czy zmagający się z wojenną traumą weterani Wietnamu. 11 lutego 1979 roku Scott i czwórka jego przyjaciół z Nahiku (Peter Hanchett, Patrick Woesner, Benjamin Kalama i Ralph Malaiakini) postanowili oderwać się od pracy przy konstrukcji domu i wyruszyć łodzią zwaną "Sarah Jane" na ryby. Praca może poczekać, nieprawdaż? Wcześniej należy zainstalować na łodzi świece zapłonowe do silnika, zakupić browary, lżejsze napoje i zaopatrzyć się w kanapki. Ocean wypełniający kanał Alenuihaha pomiędzy Maui a Big Hawaii był gładki niczym pupa niemowlęcia, nieboskłon nie był zachmurzony. Dwie godziny po wypłynięciu piątki mężczyzn wiatr zaczął wiać coraz silniej na północ, cztery godziny później wody stały się wzburzone i rozpoczęła się ulewa. Sztorm uszkodził budynki w Hana, powódź zalała nadbrzeżne obszary. "Sarah Jane" zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu.

Poszukiwania łodzi i piątki mężczyzn trwały przez 5 dni w niezwykle trudnych warunkach przy szalejącej pogodzie. Nie pomogły ani samoloty, ani łodzie, ani helikoptery. Po "Sarah Jane" nie było żadnego śladu. Ochotnicy przeszukiwali południowe wybrzeże Maui oraz wybrzeże Hamakua na Big Hawaii, ale bez rezultatu. Mijały kolejne miesiące, pory roku...

W odległości 3750 km od Hawajów na pacyficznym bezkresie znajduje się grupa niezamieszkanych wysepek tworzących atol Taongi. Płaskie skrawki lądu nie zawierają źródeł pitnej wody, ani jadalnych roślin. Atol Taongi jest tak odizolowany, że rozpatrywano go jako potencjalne miejsce do testów nuklearnych. Tropikalne odosobnienie na którym w czasie II wojny światowej przebywało kilku japońskich żołnierzy. 10 września 1988 roku biolog morski John Naughton oraz czwórka jego współpracowników wylądowali na atolu Taongi w poszukiwaniu zielonych żółwi morskich i gniazdujących ptaków. Po zaledwie pół godzinie przebywania na Taongi Naughton odkrywa zagrzebany w piasku wrak łodzi. Litery "HA" wymalowane na kadłubie z włókna szklanego świadczą o tym, że zarejestrowano ją na Hawajach. Wystarczyło odgrzebać piasek i pojawiły się pierwsze litery tworzące napis - "Sarah Jane". Co znamienne, Naughton brał udział w poszukiwaniach załogi "SJ" przed dziesięciu laty. On i jego współpracownicy postanawiają przeszukać całą wyspę.

Jakieś sto stóp od wraku łodzi odkrywają naprędce sklecony drewniany krzyż wystający z piasku. Na grobie leżą spłaszczone koralowe kamienie, a na nich ludzka szczęka. Na jednym z kamieni ktoś umieścił nadpalone papiery bez śladów pisma. Spod piasku prześwitują ludzkie kości. Niezbyt spopielałe, co świadczyło o tym, że pochówek zorganizowano nie tak znowu dawno temu. Ale mieszkańcy Wysp Marshalla, którzy towarzyszyli Naughtonowi byli przesądni. Bali się. Grobu nie ekshumowano. Potem na atol zawitała dwójka anatomopatologów z Honolulu... w grobie znaleźli dodatkowe kości, ale nie kompletny szkielet. Jak się okazało należały one do Scotta Moormana, co wykazało badanie DNA i uzębienia.

Rodzą się jednak kolejne pytania. Co się stało z czwórką przyjaciół Scotta Moormana? Dryfowali przez blisko 9 lat przez Pacyfik stopniowo umierając z głodu i pragnienia? Kto pogrzebał Scotta w płytkim piaszczystym grobie? Kto spalił niezapisane papiery i położył szczękę młodego mężczyzny na kamieniu? Chińscy rybacy łowiący tam nielegalnie? Ocean rzadko zdradza swoje tajemnice.

Posłucham w tej chwili Graves at Sea.

Genius Ultor "Nic co boskie nie jest mi obce" (2014) - recenzja


















33:33 minuty czasu trwania drugiego albumu Genius Ultor mija jak z bicza strzelił. Gwoli ciekawostki masoni mają 33 stopnie wtajemniczenia, lecz podejrzewam, że w przypadku "Nic co boskie nie jest mi obce" nie kryje się za tą liczbą żadna dziwaczna symbolika. Tak naprawdę ta płyta powinna trwać dłużej, gdyż słucha się jej po prostu wybornie. Na najświeższym materiale spod egidy Arachnophobia Records Genius Ultor z chorobliwym entuzjazmem wycina agresywny i kaleczący uszy black metal o zadziornej punkowej motoryce, który kojarzy mi się z fińskimi mizantropami z Impaled Nazarene. Ta płyta nosi w sobie potężną dawkę pierwotnej, kopiącej w zad energii. Przyznam się, że wydanego w 2010 roku debiutu Genius Ultor jeszcze nie słyszałem, zatem nie mam punktu odniesienia. Czym prędzej będę musiał nadrobić zaległości, bo to co wyprawia kapela z Mielca na "Nic co boskie nie jest mi obce" zaskakuje mnie i porywa. Z jednej strony mamy do czynienia z wulgarnym, opętańczym black metalowym skowytem, z drugiej muzyka Genius Ultor jest zaskakująco eklektyczna, wielowymiarowa i na wskroś przewrotna. Całości dopełniają fantastyczne poetyckie liryki, które czyta się z niekłamaną przyjemnością. Osobiście jestem wielbicielem mrocznej i posępnej poezji (Trakl, Ratoń, Baudelaire, Heym, Miciński, itd.), a to że coraz częściej trafia ona pod rodzimą black metalową strzechę sprawia mi dużo radości. Przykładowo w otwierającym "Nic co boskie nie jest mi obce" pojawiają się cytaty z Wisławy Szymborskiej i kompozytora Tadeusza Woźniaka. Za warstwę liryczną odpowiadają znani z death metalowego Stillborn Zgorzel i Wirus, co więcej w siódmym (i najłagodniejszym) numerze na płycie "Krew i woda" dokonują udanej trawestacji "Blood is Thicker than Water" wspomnianego już Impaled Nazarene wplatając w niego odniesienia do Budki Suflera i Perfectu.

Cholernie podoba mi się dławiąca intensywność "Nic co boskie nie jest mi obce", gdyż tego właśnie oczekuję od black metalu. Rwącej rzeki jadu i dymiącego pogorzeliska. Dominują szybkie i agresywne tempa, burzące kanonady blastów, ale nie brakuje też awangardowych, lekko psychodelicznych melodii (jak np. w "Koniec wszystkiego co znamy"). Jestem też oczarowany wielowymiarowym, pełnym tnących niczym noże gitar "Kataryniarzem", a także plującymi wściekłością "Pijanym krwią" i "Złem przenajświętszym". Wszechpotężny Słyżtof ma nosa do dobrych kapel i również tym razem wydaje prawdziwą perełkę. Któż by przypuszczał, że polski black metal w ciągu ostatnich lat stanie się tak rozkosznie intrygujący, abstrakcyjny i nieprzewidywalny.

Zapowiedź płyty: https://www.youtube.com/watch?v=-id7K-_ixhM

środa, 18 czerwca 2014

Płyta tygodnia: Horrid "Sacrilegious Fornication" (2014)




























Trzeci album studyjny Horrid "Sacrilegious Fornication" zdecydowałem się kupić tuż po koncercie tego zasłużonego death metalowego zespołu z Włoch, kiedy supportowali brazylijski Mystifier. Włosi kupili mnie niesamowicie energetycznym i ciężkim gigiem w trakcie którego (oprócz robienia zdjęć) szalałem pod sceną. Nie będę się zbytnio rozpisywał na temat najnowszego materiału Horrid, powiem tylko tyle: jeśli lubicie starą szwedzką szkołę death metalu a la Entombed, Grave czy Dismember to Horrid powinien przypaść wam do gustu. Na "Sacrilegious Fornication" oprócz obrazoburczej, acz sympatycznej okładki autorstwa Chrisa Moyena odnajdziemy dużo kopiącej po ryju agresji, ale także sporo melodii. Oczywiście nie należy oczekiwać po tej płycie niczego re-definiującego gatunek, gdyż muzyka Horrid ma za zadanie przytłoczyć ciężarem death metalowej rzezi (acz utrzymanej raczej w umiarkowanym tempie) i z tego zadania wywiązuje się wręcz idealnie. Podoba mi się głęboki growling Maxa (nie wiem czy nadal jest w składzie zespołu, Metal Archives umieścił go w zakładce "past members), a także znakomita praca gitarzysty Belfagora, który pogrywa również w death doomowym zespole Tethra, z którego muzą będę dopiero musiał się szerzej zapoznać. Tak jak w przypadku ostatniego Incantation "Dirges of Elysium" (2014) tutaj nie ma mowy o jakichkolwiek zmianach stylistycznych: to ma być utrzymana w estetyce satanicznego horroru old-schoolowa death metalowa blasfemia. Zdaję sobie sprawę, że kapel death metalowych obecnie są setki, ale dajcie szansę włoskiemu Horrid, zwłaszcza gdy tęsknicie za starym szwedzkim death metalem.

https://www.youtube.com/watch?v=PwDBeGF_7vU
Oficjalna strona zespołu: http://horrid.altervista.org/

wtorek, 17 czerwca 2014

Opuszczona stacja polarna na Wyspie Samotności

























Wyspa Uyedineniya (Odosobnienia) na Morzu Karskim. Po norwesku Ensomheden, czyli Samotność. Na angielskich mapach zwana Wyspą Samotności. Długość 18.5 km, powierzchnia 20 km kwadratowych, płaska, upstrzona niewielkimi jeziorami, o najwyższym punkcie wznoszącym się na wysokość 30 metrów. Pogoda ostra, zimna, skrajnie surowa; zimową porą wyspę otacza lodowy pak. Odkrył ją 26 sierpnia 1878 roku norweski podróżnik Edward Holm Johannesen i nazwał Ensomheden. W latach 30 XX-wieku na Uyedineniya odkryto kość plezjozaura. W czasie drugiej wojny światowej na wyspie wybudowano niewielką stację meteorologiczną - 8 września 1942 roku załoga niemieckiej łodzi podwodnej "U-251" obrzuciła ją granatami. W czasie zimnej wojny stację polarną odbudowano, ale została opuszczona w 23 listopada 1996 roku. Ostatni zapis w dzienniku brzmi zagadkowo: "Wyspa jest..." (nieczytelnie). Opuszczona stacja polarna na Wyspie Samotności (Odosobnienia) wywiera ogromne wrażenie. Od 1996 roku wyspa na nowo stała się bezludna. Idealne miejsce do osadzenia akcji jakiegoś survival horroru wśród zimna polarnej nocy. 

Zdjęcia: http://fotki.yandex.ru/next/users/exenit/album/283680/view/1030751

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Glenn Greenwald "Snowden: Nigdzie się nie ukryjesz" - recenzja
















Edward Snowden, słynny sygnalista (whistleblower). Dla lojalistów i rządowych apologetów "tchórz", "zdrajca", "chiński/rosyjski szpieg" i "przestępca", dla ludzi, którzy cenią sobie wolność myślenia i prywatność bohater, który poinformował międzynarodową opinię publiczną o globalnym systemie inwigilacji pieczołowicie budowanym przez NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego) wedle zasady "gromadzić wszystko". Edward Snowden po raz pierwszy skontaktował się z prawnikiem i dziennikarzem politycznym Glennem Greenwaldem 1 grudnia 2012 roku. Używał wtedy pseudonimu "Cincinnatus" od rzymskiego rolnika Lucjusza Kwinkcjusza Cincinnatusa, który w roku 458 p.n.e stał się w celach obronnych dyktatorem Rzymu, a po spełnieniu swojego obowiązku (czyli pokonaniu Ekwów) zrzekł się władzy i wrócił do uprawiania roli. "Cinncinatus" namawiał Greenwalda do instalacji narzędzia szyfrującego PGP, bo już wtedy chciał przekazać dziennikarzowi tajne informacje. Glenn jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że nawiązał z nim kontakt Edward Snowden.

Ich drogi zejdą się wreszcie w pokoju hotelowym w Hongkongu, gdzie zatrzyma się Snowden (były haker, szpieg i starszy doradca Agencji Bezpieczeństwa Narodowego) gotowy ujawnić światu przerażającą skalę globalnego systemu inwigilacji NSA. Greenwaldowi będzie towarzyszyć dokumentalistka z Berlina Laura Poitras. Zanim dojdzie do feralnych 10 dni w Hongkongu Snowden nauczy Glenna szyfrowania wiadomości i zacznie przesyłać jemu i Laurze tajne dokumenty NSA chcąc aby ich zawartość została opublikowana. I zostanie opublikowana wraz ze słynnym nagraniem Snowdena, w którym 29-latek tłumaczy się dlaczego doprowadził do wycieku tajnych informacji. Międzynarodowa opinia publiczna dowie się o tak efektywnych narzędziach masowej inwigilacji jak PRISM czy BOUNDLESS INFORMANT. Snowden, który ukrywając się w pokoju hotelowym praktycznie z niego nie wychodził, chował się pod koc wpisując hasła dostępu (aby nie zarejestrował go monitoring kamery), a pod drzwiami umieszczał poduszki (na wszelki wypadek, ponieważ ściany mogą mieć oczy & uszy).

Pod płaszczykiem ochrony bezpieczeństwa narodowego i wyeksploatowanej do cna walki z terroryzmem NSA stworzyła doskonały system szpiegowania pozwalający na inwigilację milionów użytkowników infrastruktury sieciowej i telekomunikacyjnej. Inwigilacja obejmowała nie tylko obywateli USA, ale także obywateli UE i wielu innych krajów; przez wiele lat za przyzwoleniem administracji Baracka Obamy nagrywano rozmowy polityków np. Angeli Merkel, szpiegowano także zagraniczne koncerny (np. brazylijski koncern paliwowy Petrobras). Jak mówi sam Snowden: "Nie ruszając się zza biurka, mogłem zdobywać dane każdego, od ciebie czy twego księgowego począwszy, po sędziego federalnego, a nawet prezydenta, jeśli tylko dysponowałem jego prywatnym e-mailem." Ano właśnie e-maile, numery telefonów i treści rozmów telefonicznych, prywatna korespondencja na Facebooku czy Skype, zdjęcia wrzucane na portalach społecznościowych, itd... wszystko to chciała mieć NSA. I mogła mieć. Istny orwellowski Wielki Brat... rząd wie o Tobie wszystko, a Ty o jego poczynaniach nie wiesz nic. W imię wyolbrzymianej walki z terroryzmem i bezpieczeństwa narodowego, typowych politycznych sloganów za sprawą których można kontrolować masy za pomocą strachu. Gdyż ludzie muszą być posłuszni władzy, a dysydenci o radykalnych ideach będą nadzorowani. Nie, poprawka, wszyscy bez wyjątku będą kontrolowani, szpiegowani. Co znamienne, globalna inwigilacja nie zapobiegła zamachowi bombowemu w Bostonie, nie powstrzymała Jamesa Holmesa ani Adama Lanzy, dwóch masowych morderców z Aurora i Sandy Hook, których media okrzyczały "terrorystami". No bo niby jak analitycy NSA mają się przekopać przez ten ogrom danych, który dzień w dzień przez lata bezsensownie gromadzili? Lektura "Snowden: Nigdzie się nie ukryjesz"  uświadomiła mnie jakże iluzoryczna może być tzw. wirtualna wolność - skoro rządowe agencje wywiadowcze takie jak NSA zbierają o nas dane za przyzwoleniem Facebooka, Microsoftu, Google'a, Youtube, Twittera czy prywatnych firm z Doliny Krzemowej to jedynym wyjściem pozostaje instalacja np. PGP (Pretty Good Privacy) czy sieci TOR (choć ta także w stu procentach nie zapewnia anonimowości). Oburzająca i jednocześnie pouczająca książka o człowieku, który rzucił wyzwanie rządowej machinie powszechnej inwigilacji, a to samo przez się stało się przyczynkiem do globalnej dyskusji o granicach prywatności w sieci.

"Z kryptograficznym pozdrowieniem, Cinncinatus."

niedziela, 15 czerwca 2014

Goatblood, Satanize, Horrid i Mystifier w Poznaniu - 14 czerwca 2014 roku (fotorelacja)










Zastanawiałem się do ostatniej chwili czy iść na ten koncert, a teraz po odespaniu wczorajszej nocy stwierdzam, że była to dobra decyzja. Gig włoskiego Horrid i brazylijskiego Mystifier zapamiętam bowiem na długo. To było istne szaleństwo, celebracja metalowego hałasu najwyższej próby. Oczywiście w poznańskim Bazylu nie obyło się bez czasowej obsuwy, poza tym frekwencja nie była najwyższych lotów (podobnie było dwa dni wcześniej na Supreme Lord i Incantation we wrocławskim Liverpoolu). Trochę szkoda, ale przynajmniej nie musiałem się przeciskać przez tłum ludzi by znaleźć się pod sceną.

Krótko przed 20 sceną zawładnęli Niemcy z Goatblood mający na koncie trzy wydane na kasetach magnetofonowych dema "Invocation of Doom" (2013), "Sadistic Body Rites" (2013) i "Nekro Rituals" (2014). Ich muzyka to chamski, prymitywny, lejący po mordzie black/death metal, toporny, acz do bólu agresywny. Zgromadzonej widowni raczej się podobało. Image sceniczny muzyków odpowiedni do wykonywanej muzyki: łańcuchy, odwrócone krzyże, zdarte spodnie, naboje, dualne zdzieranie strun głosowych. Podobało mi się. Ktoś z tyłu co chwila skandował "Piwko!", "Zagrajcie piwko!"... muzyka Goatblood sprawdza się idealnie w trakcie konsumpcji browaru. To fakt.

Natomiast black metalowe trio Satanize z Portugalii, które zawładnęło sceną Bazyla po Goatblood trochę mnie wymęczyło. Kapela ma na koncie wiele dem, splitów i trzy długograje (ostatni "Black Rotten Witchcraft" z 2013 roku), ale osobiście nie zadałem sobie wiele trudu przed koncertem Portugalczyków by zapoznać się z ich zrytualizowanym black metalem. Przesłuchałem ze 2-3 kawałki dostępne na Youtube i to wszystko. Na zdjęciach Satanize pozują w mnisich habitach, a tutaj pierwsze zaskoczenie... jedynie wokalista zespołu o długachnej ksywie Reverend of Blasphemous Incantations and Dark Summonings odziany był w czarny habit. Facet dysponuje cholernie agresywnym black metalowym wokalem, ale koncert Satanize był dość monotonny, a co za tym idzie repetytywny. Brak zróżnicowania  skutkował znużeniem u niżej podpisanego. Generalnie mundial mam gdzieś, ale nażelowany perkusista zespołu rzeczywiście odrobinę przypominał Cristiano Ronaldo. :-)

Natomiast włoski death metalowy Horrid mnie porwał. To prawdziwi weterani death metalowego łomotu, gdyż istnieją od 1988 roku, a pierwsze demo "Eternal Suffering" nagrali w 1992 roku. Zagrali bardzo fajny, kopiący w dupsko koncert - przyłoili energetycznym death metalem w stylu starego Autopsy oraz starej szwedzkiej szkoły a la Carnage, Grave czy Dismember. Tak mi się podobało, że po koncercie poleciałem kupić ich ostatni album "Sacrilegious Fornication" (2014), z którego zaprezentowali wczoraj na żywo kilka kawałków, w tym noszący tytuł starego satanicznego horroru z 1970 roku "Blood on Satan's Claw" Piersa Haggarda. Zaiste krew na pazurze Szatana! Szwedzkie riffy i harmonie, doom metalowe zwolnienia, głęboki, mrożący krew w żyłach growling... i młyn pod sceną wskazany! Świetny, tryskający pieprzoną energią koncert zespołu, który powinien być w Polsce o wiele bardziej znany i doceniany.

Mystifier... po raz pierwszy usłyszałem Brazylijczyków wiele lat temu dzięki kawałkowi "Give the Human Devil His Due", który znalazł się na soundtracku do filmu "Gummo" (1997) Harmony Korine'a. Byłem cholernie ciekaw, jak zaprezentuje się legenda brazylijskiego black metalu na żywo. I muszę przyznać, że "canarinhos" brazylijskiego, podszytego okultyzmem i Crowleyem black metalu dali z siebie wszystko. Takiej fenomenalnej prezencji scenicznej wiele kapel może im pozazdrościć. W trakcie Mystfier Tour 2014 zespół zaprezentował się z nowym wokalistą Diego Araujo, który zastąpił Meugninousouana. Ze starego składu Mystifier pozostał jedynie ciemnoskóry ex-basista, obecnie gitarzysta Beelzeebubth. Od początku swojej aktywności Mystifier wykazywał fiksację na punkcie okultyzmu... wczoraj na koncercie dało się to odczuć. Fantastycznie wypadły na żywo agresywne black/thrash metalowe sekcje płynnie przechodzące w majestatyczne doom metalowe zwolnienia. Pod sceną wrzący kocioł, w którym parokrotnie brałem udział uniesiony intensywną muzyką Brazylijczyków. Już po koncercie (i po bisach) uśmiechnięty i szczęśliwy Beelzeebubth gorąco dziękował polskim maniakom za przyjście na koncert. W publiczność poleciały koszulka perkusisty Mystifier (fenomenalny Alex Rocha), jedna sztuka kompilacji na digipacku "25 Years of Blasphemy and War" plus obowiązkowo pałki perkusyjne. Szkoda, że nie znalazłem na merchu re-edycji mojego ulubionego (wyprzedanego już dawno temu) albumu Mystifier "Goetia" (1993). Niemniej warto przychodzić na takie koncerty jak wczorajszy. Kto nie był, niech żałuje...

sobota, 14 czerwca 2014

Gregory S.Hale, kanibal z Facebooka























Na Facebooku profilują się różni ludzie, a w głębiach sieci można odnaleźć pokłady dewiacji i brutalności. Całkiem niedawno amerykańskie i brytyjskie media/tabloidy obiegła wiadomość o kanibalistycznym mordzie dokonanym na 36-letniej Lisie Hyder przez 37-letniego Gregory S.Hale'a, byłego pracownika rzeźni. Sprawa brzmi jakby żywcem wyjęta z jakiegoś krwawego, b-klasowego horroru. Oczywiście prasa prześciga się w nazywaniu Hale'a 'satanistą' i 'wyznawcą Diabła', bo słuchał dużo thrash i death metalu, interesował się mitologią skandynawską i kolekcjonował zwierzęce kości. Taka sytuacja: pochodzący z Pete Sain Road, Summitville Hale został aresztowany 8 czerwca 2014 roku i od razu przyznał się do popełnienia morderstwa. Do aresztowania kanibala przyczynił się zapobiegliwy sąsiad, do którego Gregory zadzwonił prosząc o pomoc w... pozbyciu się zwłok. Hale po zamordowaniu Lisy Marie Hyder uciął jej głowę, obciął obie ręce i części ciała umieścił w plastikowym wiadrze. Nogi kobiety trafiły do innego wiadra. Tors ofiary próbował spalić w ognisku, ale bezskutecznie. Pogrzebał go zatem pod pozostałościami ogniska z tyłu swojego domu. Hale przyznał się do zjedzenia części ciała Lisy Hyder, którą spotkał w dniu morderstwa. Mężczyzna bardzo cenił seryjnego mordercę Richarda Ramireza, słynnego Nocnego Łowcę, który zmarł w więzieniu w czerwcu ubiegłego roku (napisał na Facebooku "RIP Nocny Łowco... chciałbym Cię poznać..") Oprócz tego wyrażał się z uznaniem o thrash metalowej legendzie Slayer (media z uporem twierdzą, że Slayer to grupa heavy metalowa). Pozował w maskach i świecących soczewkach kontaktowych, dzierżąc noże o długich ostrzach. Niezłe słit-focie. Ofiara Hale'a Lisa Hyder, matka szóstki dzieci, którą poznał w sklepie z alkoholem zmagała się z długotrwałym alkoholizmem i niedawno zdiagnozowano u niej nowotwór jajników. Hale zaproponował jej podwózkę, wywiózł do swojego domu przy Pete Sain Road in Coffee County, Tennessee, tam zamordował i częściowo zjadł. 37-letni Hale miał dziewczynę i nastoletniego syna, którego nazwał imieniem nordyckiego bóstwa (nie znalazłem w sieci informacji jakiego, obstawiam jednak, że Thor). Hale'a oskarżono o morderstwo pierwszego stopnia i zbezczeszczenie zwłok. Grozi mu kara śmierci. Uważajcie na przygodne znajomości na Facebooku i poza nim.

piątek, 13 czerwca 2014

Mary Roach "Gastrofaza: Przygody w układzie pokarmowym" - recenzja



















Ta książka powinna zainteresować nie tylko gastroenterologów czy proktologów, choć ostrzeżenie "Nie czytać przy jedzeniu!" na jej okładce należy sobie wziąć do serca. Albowiem w najnowszej książce popularnonaukowej Mary Roach (autorki "Bzyka" i "Sztywniaka") roi się od raczej mało przyjemnych opisów związanych z pracą i dolegliwościami jelita grubego, narządu jakże znienawidzonego przez XIX-wiecznych medyków, którzy uznawali go za śmietnik. Czego tutaj nie znajdziemy? Infekcje bakteriami Clostridium dificile, a co za tym idzie przeszczepy mikroflory jelitowej (inaczej mówiąc kału), które mają im zapobiec. Bristolską skalę uformowania stolca (np. typ 4 - Smukły, wężowaty, gładki i miękki). Delektowanie się mózgami, grasicami i narządami płciowymi. Fletcherowską koncepcję starannego przeżuwania pokarmu jako narzędzie oszczędności. Bakteriobójcze właściwości śliny, tudzież inne jej cechy. Wzdęcia i zaparcia. Pęknięcia żołądków na skutek nadmiernego spożycia pokarmów. Przemycanie rozmaitych przedmiotów w odbycie, a nawet dumanie nad tym, czy istnieje możliwość umieszczenia tam ładunku wybuchowego. Cuchnące gazy trawienne (z naciskiem na wodór, metan i siarkowodór). Karmienie doodbytnicze. Zgon Elvisa Presleya w następstwie rozdęcia okrężnicy. Autokoprofagia u gryzoni i ludzi. Plus wiele innych fascynujących, acz niekoniecznie smacznych faktów dotyczących naszego układu pokarmowego, a zwłaszcza jelit. Książka napisana jest przez Mary Roach z przymrużeniem oka, niektóre jej fragmenty autentycznie mnie rozbawiły. Styl pisania odznacza się jasnością, klarownością, przejrzystością wywodu... największy laik nie będzie miał problemu ze zrozumieniem zawartości "Gastrofazy". Żeby tylko nie zwrócił w trakcie lektury nagromadzonych treści żołądkowych.

Muszę przytoczyć wszak jeden fragment dotyczący przyjmowania pokarmu per rectum, a konkretnie przypadek lewatywy dokonanej wodą święconą. Rok 1634, Matka Joanna do Aniołów (Jeanne des Anges), przeorysza klasztoru Urszulanek we francuskim Loudun utrzymywała, że miejscowy proboszcz Urbain Grandier próbował ją uwieść nawiedzając w snach. Niezwłocznie zarządzono odprawienie egzorcyzmów, które jednakże nie pomagały. Wreszcie po latach zmagania się z demonami z pomocą przyszła cudowna lewatywa z wody święconej zaaplikowana przez zaradnego aptekarza. Nieszczęsny proboszcz został oskarżony o czary i spłonął na stosie. Nawet po jego śmierci opętania w Loudun nadal trwały dotykając 16 innych zakonnic, które dopuszczały się seksualnego rozpasania... może uświęcona lewatywa też by pomogła także w ich przypadkach?

Na zdjęciu z 2005 roku martwy pyton birmański, z którego boku sterczą ogon i tylne nogi dwumetrowego aligatora. Bliższe omówienie tej zagadki w książce. :-)

Supreme Lord i Incantation we Wrocławiu - 12 czerwca 2014 roku (fotorelacja)



























W ramach rekompensaty za niemożność zobaczenia Voidhanger, Merrimack i Mayhem 29 maja 2014 roku w Warszawie postanowiłem powtórnie zobaczyć na żywo amerykańską legendę death metalu Incantation (16 listopada 2013 roku zagrali w poznańskim Bazylu supportowani m.in. przez włoski Forgotten Tomb). Do Wrocławia z Poznania dojazd dość przyjemny i nieskomplikowany - do tego dochodzi niezaprzeczalny urok tego miasta i sporo znajomych, z którymi można się spotkać i pogawędzić (o ile dysponują akurat wtedy wolnym czasem).

Koncert odbył się w wrocławskim klubie Liverpool, gdzie pracuje moja dobra znajoma. Pierwszy zgrzyt: frekwencja nie dopisała, pustki na sali, choć podobno sprzedało się około setki biletów. W Poznaniu w ub. roku było o wiele więcej ludzi... pewnie dlatego, że Incantation supportowały zagraniczne kapele jak Ragnarok czy Forgotten Tomb. Drugi zgrzyt to duża obsuwa czasowa... z tego co pamiętam Incantation miało wejść na scenę o 21.20, a kapela Johna McEntee zaczęła grać dopiero przed 23. Poza tym brzmienie koncertu mogło by być lepsze, bardziej klarowne.

Przed zielonogórskim Supreme Lord wystąpiły dwa kompletnie mi nieznane składy parające się death metalem: Disorder ze Strzegomia (dwie płyty: "Confess" z 2006 roku i "Pure Hatred" z 2014 roku) oraz warszawski Spirits Way (dwa wydawnictwa: "Freedom Through Blood" (2011) oraz "Brainless Puppets Are Enslaved" (2012). W tym pierwszym wyróżniał się wokalista w nakryciu głowy kata. Oba zespoły dały całkiem porządne, acz czasem nieco monotonne death metalowe występy, choć osobiście bardziej przypadł mi do gustu Spirits Way. W każdym bądź razie wielość rodzimych składów death metalowych robi się zatrważająca. No i dobrze, wszak Polska death metalem i black metalem stoi. 

Supreme Lord, kapela znanego chociażby z Witchmaster czy Azarath Reyasha to jedna z najstarszych, istniejących już od początku lat 90-tych polskich kapel death metalowych. Na koncie ma liczne dema, EP-ki i dwa długograje. Death metal grany przez Supreme Lord jest masywny i cholernie brutalny, co dało się odczuć w trakcie krótkiego (około 25 minut) setu zespołu. Lekko nie było, a frontman zespołu Reyash dawał z siebie wszystko zachęcając widownię do szaleństwa pod sceną. Znakomity przedsmak przed koncertem Incantation - zresztą Supreme Lord scoverował Amerykanów na płycie "Father Kaos" (2009) wykonując ich fenomenalny "Profanation".

Nie chcę się znowu powtarzać, ale na koncerty takich zespołów jak Incantation warto chodzić. Kierowany od 1989 roku przez Johna McEntee Incantation promował swój już dziesiąty album studyjny "Dirges of Elysium" (2014), z którego zagrał wczoraj parę numerów. Podziwiam ten zespół za konsekwencję i niezwykły wręcz upór w szerzeniu death metalowej profanacji. John McEntee mimo 44 lat na karku wciąż dysponuje dzikim i brutalnym growlingiem, a Kyle Severn (Acheron) wymiata na perkusji aż miło. Nade wszystko Incantation na żywo potrafi przywalić takim zwolnieniem, że normalnie ciarki po plecach chodzą... a potem następuje duszna death metalowa rzeź skłaniająca fanów do amoku pod sceną (John z uśmiechem na ustach nazywa ich "motherfuckers"). Koncert Incantation potrwał godzinkę, ciężko mi w tej chwili stworzyć jakąś konkretną set-listę, na pewno zagrali m.in. "Emaciated Holy Figure", "Debauchery", "Blasphemous Creation" czy "Impending Diabolical Conquest"... konkludując pełnoprawne wciąż pozostaje twierdzenie, że Incantation wraz z Immolation tworzą ekstraklasę bluźnierczego amerykańskiego death metalu.

środa, 11 czerwca 2014

Toksycze jezioro Geamăna



















Miejsce: środkowa Rumunia, hrabstwo Alba, góry Apuseni, blisko Rosia Montana. W 1978 roku komunistyczny dyktator Nicolae Ceausescu podjął decyzję o eksploatacji dużych złoży miedzi, które zostały odkryte pod ziemią. Zarządzono ewakuację pobliskiej wioski Geamăna (łącznie 400 rodzin), gdyż jej tereny miały zostać zalane toksyczną wodą/odpadami pochodzącą/ymi z kopalni Roşia Poieni. Skażona cyjankiem, miedzią i innymi chemikaliami czerwona maź pokryła wioskę - z wód toksycznego jeziora wystaje wieża starego kościoła i dachy kilku budynków. Kolejne miejsce bezmyślnie zniszczone przez żądną eksploatacji ludzkość... choć muszę przyznać, że złowieszczo i post-apokaliptycznie piękne.

Motel Hell/ Piekielny motel (1980) - recenzja






















Farmer Vincent (Rory Calhoun) wraz z siostrą Idą (Nancy Parsons) prowadzą obskurny motelik na skraju drogi zwany Motelem Hello. Litera "O" świeci się nieregularnie, ma się zatem wrażenie dojazdu do Motelu Hell. Poczciwy Vincent słynie w okolicy z pysznych wędlin - od 30 lat dostarcza lokalnym mieszkańcom mięsne frykasy. Jak mówi Ida: "Potrzeba do tego wszelkiej maści zwierzątek, by stworzyć smakołyki od Farmera Vincenta!". Jak się pewnie domyślacie owymi zwierzątkami są ludzie: motocykliści, wielbiciele BDSM, prostytutki, a nawet członkowie tandetnej kapeli punk rockowej Ivan and the Terribles (sugestywna nazwa!). Farmer Vincent jest niczym Leatherface z "Teksańskiej masakry piłą łańcuchową" (1974) Tobe Hoopera. Poluje na ludzi, by przerabiać ich na mięso w swojej prywatnej rzeźni. Dzielnie pomaga mu w tym Ida. Wesolutki tandem zakopuje schwytane i pozbawione świadomości ofiary po szyje w odizolowanym ogrodzie (ot, ludzkie sadzonki), po czym aby się nie darły wycina nieszczęśnikom struny głosowe. Po pewnym czasie nadchodzi czas krwawych żniw...

Sympatyczna, przesycona czarnym humorem horror komedia, którą dawno temu miałem okazję widzieć po raz pierwszy na kasecie video. Reżyser Kevin Connor (przyjemna antologia grozy "From Beyond the Grave" z 1973 roku) z wprawą balansuje między humorystycznymi dialogami, a nastrojowymi scenami grozy. Oczywiście główną inspiracją dla "Motel Hell" stał się słynny horror Tobe Hoopera "The Texas Chainsaw Massacre" z 1974 roku, którego scenariusz oparto na wyczynach osławionego Upiora z Wisconsin, czyli Eda Geina. Zagrany przez Rory Calhouna farmer Vincent to zaiste ciekawy osobnik: religijny fanatyk z misją zapobieżenia depopulacji świata, który... uwaga... robi najlepsze suszone mięso w Południowych Stanach. Od niego mogliby się uczyć tacy osławieni niemieccy kanibale jak Georg Grossman, Fritz Haarman czy Karl Denke ;-) Żartuję, mam dzisiaj dość makabryczne poczucie humoru. Szyki Vincentowi zepsuje rodzony brat, szeryf Bruce (Paul Linke), zakochany w pewnej dziewczynie, która trafiła pod opiekę farmera. Wówczas dojdzie do pojedynku na piły mechaniczne, a farmer Vincent założy na twarz ucięty czerep ubitego świniaka. Brytyjskie DVD "Motel Hell", które posiadam jest gołe, jeśli chodzi o dodatki, ale z tego co się orientuję jest to wersja uncut.

Just Before Dawn/ Tuż przed świtem (1981) - recenzja







Nie pamiętam już dokładnie kiedy po raz pierwszy obejrzałem "Tuż przed świtem" to znaczy nie potrafię umiejscowić seansu czasowo, aczkolwiek bardzo dobrze go pamiętam. Widziałem atmosferyczny slasher Jeffa Liebermana na kanale łódzkiej telewizji regionalnej. Mógł to być początek lat 90-tych, byłem wtedy dzieciakiem - wówczas biznes wypożyczalni kaset video dopiero raczkował. "Just Before Dawn" wrył mi się w pamięć na wiele lat - podobnie jak pierwsze moje seanse horrorów z pirackich kaset video ("Martwe zło" aka "The Evil Dead" Sama Raimi'ego, "Phenomena" Dario Argento widziana jeszcze w 83-minutowej ocenzurowanej wersji jako "Creepers", "Cellar Dweller"/"Mieszkaniec piwnicy" czy osławiony "Świt umarłych" aka "Dawn of the Dead" George A.Romero - widziany z młodszym kuzynem, który później przestał interesować się kinem grozy). Wracając do "Tuż przed świtem" pamiętałem tylko poszczególne fragmenty filmu, pojedyncze sceny, jego tytuł na kilka lat wypadł mi z pamięci aż w końcu obejrzałem go ponownie wiele lat temu na kasecie video Neptun Video Center. Eureka! Film z mojego dzieciństwa jak znalazł. Zresztą rzeczoną kasetę video miałem w swojej kolekcji przez wiele lat dopóki jej nie sprzedałem kumplowi ze Śląska, zapalonemu kolekcjonerowi starych VHS-ów. Potem doszły mi do kolekcji DVD dwa wydania "Just Before Dawn": Shriek Show i Code Red... na przestrzeni lat widziałem "Tuż przed świtem" przynajmniej dziesięć razy, jeżeli nie więcej...

Nie ulega wątpliwości, iż "Just Before Dawn" (1981) jest obecnie otoczony swoistym kultem wśród miłośników horroru, a już zwłaszcza wielbicieli filmów backwoods slasher a la "Piątek trzynastego" (1981) czy "The Burning" (1981). Swoją drogą ten ostatni film (z krwawymi efektami specjalnymi maestro makabry Toma Savini) też widziałem jako szczyl na kanale łódzkiej telewizji regionalnej. "Just Before Dawn" nakręcono pośród olśniewającej zieleni gór stanu Oregon, a konkretnie w Parku Stanowym Silver Falls. Reżyser filmu Jeff Lieberman rozpisał scenariusz Marka Arywitza zatytułowany "The Last Ritual" czerpiąc inspiracje z klasycznych już filmów survivalowych "Deliverance" (1972) Johna Boormana i "Wzgórza mają oczy" (1977) Wesa Cravena.

Film otwiera scena brutalnego morderstwa dokonanego w opuszczonym kościele gdzieś wśród leśnej głuszy. Młody myśliwy, Vechel (Charles Bartlett) umiera, gdy tajemnicza, obrzydliwie chichocząca postać przebija mu krocze ząbkowaną maczetą. Jego podpity towarzysz, wujek Ty (Mike Kellin) widząc mordercę odzianego w ubranie Vechela ucieka w las. W międzyczasie grupa nastolatków udaje się camperem w malownicze góry Oregonu, aby trochę zasmakować natury i pobiwakować. W skład wesołej (zasłuchanej w Blondie) grupki wchodzą właściciel działki w górach Warren (Gregg Henry), jego dziewczyna Constance (Deborah Benson), Daniel (Ralph Seymour), jego brat Jonathan (Chris Lemmon) oraz Megan (Jamie Rose), sympatia Jonathana. Przed dalszą podróżą ostrzega ich miejscowy botanik i strażnik parku Roy McLean (George Kennedy), ale młodzi nie słuchają. Jadą dalej. Po pewnym czasie przekonają się jak straszliwie błędna była to decyzja. Szybko dowiemy się, że rodzina wieśniaków zamieszkujące te dzikie okolice okaże się zwyrodniałymi mordercami... no może nie do końca rodzina, jej dwaj rozbrykani członkowie...

"Tuż przed świtem" jest (obok kanadyjskiego "Rituals" z 1977 roku) moim ulubionym survival slasherem. Przyczyniają się do tego dobre tempo akcji, świetne zdjęcia dzikiej natury, zwarta dawka suspensu i przyzwoite aktorstwo (zwłaszcza Gregga Henry i Deborah Benson). Poza tym masa niezapomnianych scen: morderstwo w opuszczonym kościele, postać czająca się za spektakularnym wodospadem, upadek ze skały Chrisa Lemmona, ścinanie drzewa na które wspięła się Constance, wreszcie autentycznie gwałtowny finał filmu (unicestwienie jednego z zabójców przez Deborah Benson). W "Just Before Dawn" nawet pierwotna i niezwykle bujna przyroda staje się zagrożeniem dla chcących odpocząć od miejskiego zgiełku młodych ludzi. Reżyser filmu Jeff Lieberman poniekąd rezygnuje ze standardowej formuły slashera już od samego początku oswajając nas z obecnością dwójki tajemniczych morderców, w których przekonująco wcielił się John Hunsaker. Niezaprzeczalnym atutem filmu jest także bardzo nastrojowa i niepokojąca muzyka Brada Fiedela, której mógłbym słuchać bez przerwy.

Nie mogłem się powstrzymać, by nie wrzucić zdjęcia wodospadu South Falls w stanie Oregon, przy którym kręcono niektóre sekwencje "Tuż przed świtem". Piękna kaskada spadająca z wysokości 54 metrów. Kojarzy mi się z niektórymi islandzkimi wodospadami.