wtorek, 29 grudnia 2015

Mgła "Exercises In Futility" (2015) - recenzja
























Dziś rano dotarła do mnie informacja o śmierci lidera Motörhead, Lemmy Kilimistera, ikony wulgarnego i nieokrzesanego rock'n'rolla. Lemmy zmarł krótko po swoich 70-tych urodzinach - przyczyna zgonu: agresywny nowotwór w mózgu i szyi. Nigdy nie byłem wielkim fanem Motörhead, ale doceniam to co Lemmy zrobił dla ciężkiego grania. Osobiście znam osoby dla których śmierć Lemmy'ego okazała się dużym ciosem. Czemu o tym wspominam w tekście o płycie Mgły? Ano dlatego że widmo śmierci sprzyja refleksji o marności ludzkiej egzystencji. Rzeczywistość chorób, śmierci i rozkładu to rzeczywistość nękająca każdego człowieka. Owszem, są idealiści i wizjonerzy, którzy usiłują wydłużyć ludzkie życie - pytanie tylko po co? Naturalną koleją rzeczy jest umrzeć (po przekazaniu swojego materiału genetycznego albo nie), kiedy przyjdzie na to stosowny (czasem dość niespodziewany) czas. Częściej w samotności, rzadziej w otoczeniu życzliwych jednostek. W pewnym sensie zazdroszczę osobom, które bezpowrotnie odeszły, ale ich dokonania & osiągnięcia żyją w świadomości pokoleń. Nie wierzę w istnienie życia pozagrobowego i nie mam na razie powodów, by stać się człowiekiem spirytualnym. Owa spirytualna próżnia nieuchronnie prowadzi mnie do mizantropii, dlatego też black metal Mgły głęboko rezonuje z moją osobowością. Nie oznacza to wcale że jestem aspołecznym odludkiem - ciągnie mnie do ludzi empatycznych, wrażliwych, dzielących ze mną pasje i zainteresowania. Przypominam sobie w chwili pisania tych słów niedawny krakowski koncert Mgły - Mikołaj Żentara i pozostali muzycy Mgły w maskach, kapturach i skórzanych kurtkach, statyczni, bezosobowi, jakby zrezygnowani. Już czarno-biała okładka "Excercises In Futility" wiele mówi o zawartości muzycznej trzeciego albumu Mgły. Żałosna ludzka forma w kajdanach egzystencji, zrozpaczona, ślepa, wyzuta z nadziei. A potem zaczyna lecieć muzyka... black metalowe hymny o zmarnotrawionym, apatycznym i beznadziejnym ludzkim życiu. Oczekiwaniu na mniej lub bardziej bolesną/gwałtowną śmierć. Rynsztok egzystencji, nieustanny strach. I groza.

"Exercises In Futility" nurza się w czystym jak łza strumieniu nihilizmu i goryczy. Jednocześnie atmosfera tego krążka jest niewiarygodnie gęsta, skondensowana, ściśliwa. Podoba mi się nie tylko przekaz tej muzyki, ale też idealnie skrojona produkcja "EIF": ostre niczym brzytwa, a co za tym idzie fascynujące gitary, gwałtownie pulsująca perkusja (Darkside jest świetnym muzykiem!) czy pełne nienawiści i zrezygnowania wokale Mikołaja. Kipiący od frustracji black metal Mgły jest jednak bestią ulegającą częstym metamorfozom. Wolniejsze fragmenty fachowo przeplatają się z bardziej agresywnymi i jadowitymi partiami. Króluje smutek, rozczarowanie, ponurość, lecz także spokój, pogodzenie się splecione z rezygnacją. Czyżby ludzka egzystencja naprawdę była tak pusta, jałowa i pozbawiona znaczenia? Zwłaszcza w odniesieniu do monstrualnego ogromu kosmosu, na który składa się widzialna materia, ciemna materia i ciemna energia. Nie mi to oceniać, choć często odczuwam niepokojący bezsens istnienia. Nadal jednak mimo rozczarowań zdarza mi się zachwycać ulotnymi chwilami, doceniać ludzką życzliwość i zwalniać tempo, by popatrzeć na piękno przyrody.

O "Exercises In Futility" można było nawet ostatnio przeczytać w Gazecie Wyborczej. Black metal przestaje być produktem podziemi, skoro mainstreamowa prasa zaczyna go zauważać. Nie sądziłem że takie czasy kiedykolwiek przyjdą, a jednak. Bo do pewnego czasu o black metalu czy death metalu wspominano zazwyczaj w kontekście szerzącego się rzekomo w Polsce satanizmu na zasadzie ostrzegania przed 'zgubnym wpływem' tego typu muzyki na młodzież. Oczywiście prym wiodą w tym media katolickie i wszelkiej maści brukowce dla mało wybrednych czytelników. Chcąc nie chcąc Mgła staje się zespołem coraz bardziej rozpoznawalnym i rodzimą wizytówką (jak Vader, Decapitated czy Behemoth), ale Mikołaj Żentara i Darkside mają to gdzieś. Po prostu robią swoje. Chwała im za to.

Link do odsłuchu, jeśli ktoś jeszcze nie zna: https://www.youtube.com/watch?v=TvGPAVTYfXI

wtorek, 22 grudnia 2015

John Gribbin "Kubity i Kot Schrödingera: Od maszyny Turinga do komputerów kwantowych" - recenzja

Kolejne kilkanaście dni spędzone z książką z pogranicza mechaniki kwantowej i informatyki. Autorem "Od maszyny Turinga do komputerów kwantowych" (wydawnictwo Prószyński i Spółka) jest brytyjski astrofizyk John Gribbin, niezwykle płodny popularyzator nauk ścisłych. W książce niniejszej Gribbin przewiduje przyszłe nadejście ery komputerów kwantowych zastępujących konwencjonalne komputery klasyczne oparte na tranzystorach. Jeśli uda się obejść pewne problemy techniczne z nimi związane jak np. dekoherencję stanu kwantowego. Na razie jednak można z całą pewnością powiedzieć że spełniający wszystkie warunki komputer kwantowy jeszcze nie powstał. I zapewne miną dekady zanim powstanie. Skrótowo w przypadku komputerów kwantowych podstawową jednostką informacji nie jest bit (jak w przypadku komputerów klasycznych), ale kubit (kwantowy bit). Czyli nie 0 lub 1 jak w przypadku komputera konwencjonalnego (włączony - wyłączony, góra - dół), ale jednocześnie 0 i 1 (superpozycja kwantowa zera i jedynki). W odróżnieniu od komputerów klasycznych komputery kwantowe powinny być o wiele szybsze i bardziej efektywne w skomplikowanych obliczeniach (rozbijanie ogromnych liczb na czynniki pierwsze) oraz w łamaniu szyfrów. Interesuje się nimi wojsko, a także największe korporacje biznesowe. Polegają one na manipulowaniu elektronami, fotonami czy pojedynczymi atomami (obiektami kwantowymi) znajdującymi się w dwóch stanach na raz - tak jak jednocześnie żywy i martwy kot Schrödingera z jego słynnego eksperymentu myślowego. Zanim jednak Gribbin skupi się na próbie stworzenia działającego komputera kwantowego z grubsza omówi historię powstania komputerów klasycznych począwszy od lat 30 XX wieku czyli Alana Mathisona Turinga, w tym jego dokonania i kulisy zagadkowej śmierci ("Zanurz jabłko w owej truciźnie; niech sen-śmierć się do niego wślizgnie".) Trochę brakowało mi natomiast choćby krótkich nawiązań do XIX-wiecznego twórcy idei maszyny analitycznej Charlesa Babbage'a oraz pierwszej programistki Ady Lovelace, twórczyni pierwszego w historii algorytmu, czyli ciągu jasno zdefiniowanych czynności, koniecznych do wykonania pewnego rodzaju zadań. Jednak skoro Gribbin zaczął książkę od omówienia postaci Alana Turinga i Johna Von Neumanna to jego wybór. Książka jest przystępnie napisana i błyskotliwa, choć niektóre zagadnienia w niej omawiane mogą być dość trudne dla laika. Z pewnością jeszcze kiedyś do niej wrócę, gdyż komputery kwantowe to obecnie bardzo gorący temat. Warto śledzić postępy w próbach ich stworzenia, czego nie omieszkam robić.

niedziela, 20 grudnia 2015

Metalowa Wigilia 2015 - Gehenna, Kampfar, Primordial, Gorgoroth i Triptykon, 19.12.2015 (fotorelacja)

Metalowa Wigilia 2015 roku będzie zapewne zwieńczeniem mojego uczestnictwa w koncertach w powoli mijającym roku. Nie będę się jednak silił na jakieś podsumowanie, bo jestem na to zbyt leniwy. Natomiast ciekaw jestem co przyniesie 2016 rok - już szykuje się kilka dobrych podziemnych gigów chociażby w samym Poznaniu. Tak czy owak niektóre koncerty na pewno będę musiał sobie odpuścić z różnych powodów (brak czasu, przyczyny finansowe, etc.) Tak naprawdę głównym magnesem, który przyciągnął mnie na Metalową Wigilię był Triptykon, którego jestem wielkim fanem. Kiedy zespół Toma Gabriela Fischera zagrał 21.12.2014 roku w krakowskiej Fabryce nie było szans, by pojechać na ten koncert. Tym razem postanowiłem nie odpuszczać. Poznański koncert norweskich black metalowców z Gehenna również mi przepadł, bo w tym akurat terminie (8 maja 2014 roku) byłem na Sycylii i eksplorowałem wulkan Etna. W dodatku korciło mnie, by zobaczyć Irlandczyków z Primordial (lubię ten zespół), no i siłą rzeczy intrygował też Gorgoroth.

19 grudzień zaczął się ciekawie, gdyż ze względu na moje pozamuzyczne zainteresowania zostałem zaproszony do warszawskiego radia RDC, gdzie udzieliłem wywiadu na temat mojej górsko-wulkanicznej pasji. W związku z tym że miałem potem sporo czasu wolnego zjadłem obiad w wietnamskim barze i udałem się pieszo Puławską, a potem Marszałkowską w stronę Metro Ratusz Arsenał, a stamtąd tramwajem nr 26 do Fort Wola 22. Do Progresji zaczęto ludzi wpuszczać po 15, z początku nie było ich wielu. Rozejrzałem się po stoisku z merchem, kupiłem Primordial "Where Greater Men Have Fallen" (2014) i doom metalowy Dread Sovereign "All Hell's Martyrs" (2014) na CD i czekałem na znajomych z Piły, Poznania, Częstochowy i Wrocławia. O 16 poleciałem pod scenę zobaczyć pierwszy support, czyli Włochów z Selvans. Ich debiutancki album "Lupercalia" (2015) naprędce miałem okazję przesłuchać jeszcze przed koncertem. Włosi grają symfoniczny black metal z naleciałościami folkowymi. Owe naleciałości folkowe sprowadzają się do kilku melodii zagranych za pomocą folkowego instrumentarium oraz ambientowych leśnych odgłosów. Kapela dała przyzwoity koncert prezentując się jeszcze niezbyt tłumnie zgromadzonej publiczności. Generalnie nie przepadam za symfonicznym black metalem, ale krótki 30-minutowy set Selvans zdecydowanie na plus. Jako ciekawostkę dodam że Selvans inspiruje się dawnymi rzymskimi obrzędami religijnymi oraz antycznym folklorem - Luperkalia to dawne rzymskie święto religijne przypadające na 14-15 lutego (prawdopodobnie pierwowzór Walentynek), związane z kultem pół-kozła, pół-człowieka Fauna i obchodzone ku czci Luperkusa, bóstwa-opiekuna pasterzy przed wilkami.

O ile Selvans zagrał całkiem ciekawy gig, o tyle Słoweńcy z Cvinger trochę mnie przytłoczyli monotonną brutalnością. Black metal Cvinger nie jest niczym odkrywczym - czuć w tych dźwiękach pochwałę drugiej fali skandynawskiego black metalu. Na plus sporadyczne zaśpiewy przypominające chorały gregoriańskie i nieliczne partie akustyczne, ale stanowią one tylko niewielki element całości. Generalnie mnóstwo blastów, od czasu do czasu przykuwające na chwilę uwagę zwolnienia. Po wysłuchaniu połowy koncertu Cvinger jestem skłonny zauważyć iż muzyka Słoweńców zahacza o blackened death metal. Przydałoby się jednak trochę więcej życia w tej bezdusznej rzezi.

Norweska Gehenna istnieje od 1993 roku. Zespół przechodził przez różne wolty stylistyczne - na pierwszych materiałach Gehenna odnajdziemy elementy symfoniczne z klawiszami, "Admirion Black" z 1998 roku był całkiem oryginalną płytą black metalową, w 2000 roku zespół zwrócił się w kierunku surowego death metalu wydając kontrowersyjny krążek "Murder", ale już na "WW" (2005) zaczęło się stopniowe odejście od death metalu na rzecz powrotu ku black metalowym korzeniom. Tak jak wspomniałem na początku tekstu ominął mnie poznański koncert Gehenna (jako supporty zagrały wówczas I Saw Red i Demonical), więc z chęcią obejrzałem Norwegów na żywo. Kapelą od ponad 20 lat kieruje Sanrabb. Koncertowo Gehenna wypadła dość dobrze atakując uszy zgromadzonych ascetycznym, ponurym i transowym black metalem utrzymanym raczej w umiarkowanych tempach. Muzycy na scenie dość statyczni, a ich corpse paint wydawał się dość złowieszczy - zwłaszcza w oparach sztucznej koncertowej mgły. Moja kumpela rozmawiała z Mortenem z Gehenna w trakcie gigu Primordial i powiedział jej że nowy alum Gehenna powinien ukazać się w 2016 roku, planowany jest też powrót koncertowy zespołu do Polski, ale gdzie zagrają nie mam pojęcia. Czyżby Poznań? W Progresji zagrali m.in. "Devil's Work" czy "Grenade Prayer".

Chwila przerwy i na scenę wkraczają Norwedzy z Kampfar. I muszę przyznać że ich występ bardzo mi się podobał. Żywiołowy pagan black metal zagrany z werwą i pasją. Będąc szczerym nazwa Kampfar (choć mi znana) jakoś nie skłaniała mnie przez lata do dogłębnego przyjrzenia się ich bogatej dyskografii. Inna sprawa że miałem w życiu taki okres w którym niemal całkowicie odszedłem na kilka lat od black metalu i death metalu skupiając się na doom metalu. Przestałem śledzić wiele kapel death metalowych i black metalowych i teraz tych zaległości nie jestem w stanie nadrobić. A dobrej muzyki jest obecnie za DUŻO. Nie wiem czy mam się cieszyć czy płakać z tego powodu. Przesłuchałem przed koncertem najświeższy siódmy album Kampfar "Profan" (2015) i przypadł mi do gustu z uwagi na jego niepohamowaną porywczość, gwałtowność. Podoba mi się że muzyka Kampfar w dużej mierze opiera się na gitarowych riffach, ale momentami czuć w niej podniosły nastrój dumy jak na krążkach Primordial.

Ano właśnie Primordial. Bardzo lubię ten zespół i specyficzna atmosfera kreowana przez Irlandczyków na ich albumach ze wszech miar mi odpowiada. Nawiązująca do podań celtyckich z mocno zaakcentowanym tłem historycznym i kulturalnym dziedzictwem Irlandii majestatyczna muzyka Primordial nie daje się łatwo zaszufladkować. Mnie się podoba określenie blackened folk metal. Zostańmy jeszcze przy nastroju, gdyż ten da się wyczuć już przy dziewiczym odsłuchu któregoś z albumów Primoridal np. "The Gathering Wilderness" (2005). Nastroju, który jest podniosły, emocjonalny, przesycony nostalgią, melancholią, ale też goryczą i nihilizmem. Wokalista Primordial Alan Nemtheanga (z wykształcenia dziennikarz) dysponuje wspaniałym czystym wokalem, śpiewa żarliwie i niezwykle przekonywająco. Wspomagają go epickie i potężne gitarowe riffy jak np. w sztandarowej kompozycji Primordial "The Coffin Ships", którą zresztą zespół wzorcowo odegrał ku uciesze swoich fanów.

Po udanym koncercie Primordial nadszedł czas na norweską black metalową smołę czyli Gorgoroth, któremu przewodzi gitarzysta Roger "Infernus" Tiegs, jedyny członek oryginalnego składu. Któż nie pamięta słynnej Czarnej Mszy Gorgoroth w Krakowie w 2004 roku? Kontrowersji w polskich mediach było wówczas co niemiara - w końcu miała miejsce 'promocja satanizmu' na katolickiej polskiej ziemi w postaci uciętych owczych głów, ukrzyżowanych nagich ludzi, pirotechniki i antychrześcijańskiego black metalu. W Gorgoroth nie ma już charakterystycznego wokalisty Gaahla, zastąpił go Serb Atterigner z Triumfall. I choć zdania na temat ostatnich dokonań studyjnych Gorgoroth, w tym ich ostatniego albumu "Instinctus Bestialis" (2015) są podzielone na żywo Norwedzy nie znają litości. Nadal jest to bestialski black metal, pełen agresji, jadu i złowrogiej atmosfery. Tym razem obyło się bez prowokacyjnego urozmaicenia sceny - liczyła się tylko dewastująca muzyka. A było czego słuchać i co chłonąć. Wściekłość i dzikość koncertu Norwegów dało się odczuć wręcz fizjologicznie.

Gwoździem do wigilijnej trumny był finalny koncert Szwajcarów z Triptykon, którym przewodzi 52-letni Thomas Gabriel Fischer, a jego muzycznych dokonań w postaci Hellhammer i Celtic Frost nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Tom G. Warrior wielokrotnie opowiadał w wywiadach że proces twórczy muzyki Triptykon stanowi dla niego katalizator negatywnych emocji (w tym myśli samobójczych), które wezbrały się w nim po rozpadzie Celtic Frost. Jak wiadomo poprzez sztukę można odreagować najczarniejsze pokłady depresji, które gromadzą się w człowieku. Dlatego też w gothic/black/doom metalu Triptykon tyle mroku i nienawiści do świata. Koncertowo Triptykon zawładnął mną całkowicie - śledziłem ich występ ze wzrokiem wbitym w scenę. Miazga i jeszcze raz miazga. Monstrualny ciężar gitar, miażdżące doom metalowe zwolnienia i partie basu, wreszcie niepowtarzalne wokale Fischera. Zwróciłem uwagę na basistkę Triptykon Vanję Šlajh. W sieci nie ma o niej praktycznie żadnych informacji - introwertyczna Vanja pilnie strzeże swojej prywatności i nie robi z siebie gwiazdy. W trakcie setu Triptykon wybrzmiały m.in. "Circle of the Tyrants", "Necromantical Screams", "Goetia" i "Synagoga Satanae". Jeden z najlepszych koncertów w roku 2015. Jeśli jeszcze Szwajcarzy zawitają do Polski stawiam się obowiązkowo.

Chyba trochę uzależniłem się od koncertów. Niemniej jest to okazja, by poczuć muzykę na żywo, spędzić czas w towarzystwie znajomych, z którymi dzielę podobne zainteresowania i być może podobny światopogląd, a także poznać nowe osoby. I piszę to jako osoba introwertyczna, której zdarza się stronić od innych. PS Zdjęcia są jakie są. Generalnie ciężko mi było znaleźć jakiejś odpowiednie w miarę przyzwoitej jakości. To nie lada wyzwanie zrobić dobrą fotkę muzyków z szalejącego tłumu.

czwartek, 17 grudnia 2015

Krampus (2015) - recenzja

Kiedy uświadomiłem sobie że twórcom kina grozy nie uszedł uwagi austriacko-niemiecki Krampus postanowiłem pognać do kina, by skonfrontować się z "Krampusem" (2015) Michaela Doughertego (polska premiera kinowa 4 grudnia 2015 roku). O Krampusie kiedyś tutaj obszerniej pisałem - stosowny odnośnik znajdziecie na końcu recenzji. Nieuchronnie zbliżają się święta. Tom i Sarah Engel oraz ich dwójka dzieci (nastolatka Beth i jej młodszy brat Max) nie są specjalnie uszczęśliwieni tą perspektywą. Dlaczego? Ponieważ mają ich odwiedzić irytujący krewni: Howard, jego żona Linda i ich trójka dzieci, a także (co się okaże w chwili ich przyjazdu) znienawidzona ciotka Dorothy. W trakcie świątecznej kolacji kuzyni najmłodszych Engelów odczytują na głos list małego Maxa do Świętego Mikołaja, co prowadzi do awantury przy stole. Wściekły Max zamyka się w pokoju, drze list na kawałki i wyrzuca je przez okno. Nazajutrz okolicę domu rodziny Engel nawiedza gwałtowna śnieżyca. Nastolatka Beth nie wraca od mieszkającego nieopodal chłopaka, co niepokoi jej rodziców. Tom wraz z Howardem ruszają na jej poszukiwania i zostają zaatakowani przez kryjące się wśród zasp śnieżnych kreatury. Powracają do domu i barykadują się w środku. O zagrożeniu uświadamia ich regularnie mówiąca po niemiecku babcia Omi - przybył Krampus wraz ze sługami, anty-Święty Mikołaj, który karze i odbiera...

"Krampus" (2015) świetnie wpisuje się w długą listę świątecznych horrorów wśród których warto wymienić takie tytuły jak "Black Christmas" (1974) i jego remake z 2006 roku, "Silent Night, Deadly Night" (1984), "To All a Good Night" (1980), "Christmas Evil" (1980), "Don't Open Till Christmas" (1984), "Santa's Slay" (2006), "Rare Exports" (2010) czy "Silent Night" (2012). Rogaty Krampus dzierżący łańcuchy karze dzieci, które były niegrzeczne - wymierza karę chłosty bądź wywleka je z domów w worze. Nie da się ukryć że Kościół katolicki zwalczał jak mógł wywodzące się jeszcze z tradycji pogańskich pochody Krampusów. "Krampus" Michaela Doughertego jest drugim horrorem tego reżysera nawiązującym do świątecznej zabawy - Dougherty w 2008 roku zadebiutował bardzo udaną antologią halloweenowego horroru "Trick'r'Treat".

Można potraktować "Krampus" jako komediowy horror, ale w trakcie kinowego seansu okazji do śmiechu było tak naprawdę niewiele (satyryczny początek przedstawiający konsumpcyjne szaleństwo Czarnego Piątku, dysfunkcjonalna rodzina krewnych wprowadzająca zamęt wraz ze swoim przybyciem). Krampus pojawia się dość rzadko, pełną sylwetkę kreatury zobaczymy dopiero na samym końcu. I muszę przyznać że tytułowy Krampus wygląda nader obrzydliwie. Oprócz niego mamy jeszcze inne maszkary, w tym mordercze zabawki (np. robot, niedźwiedź-maskotka, piernikowe ludziki). W trakcie długiej sekwencji na strychu czułem się jakbym oglądał jakiś lalczany horror wytwórni Full Moon np. "Demonic Toys" (1992). To zdecydowanie najlepsza i najbardziej trzymająca w napięciu sekwencja "Krampusa". Pełny odlot. Pewnym zaskoczeniem była też dla mnie urocza animacja w trakcie babcinej opowieści o Krampusie. Co ciekawe, "Krampus" (choć jest filmem dość mrocznym) odniósł całkiem porządny sukces komercyjny.

A Krampusy zaczęły zaludniać niskobudżetowe horrory np. "Krampus: The Christmas Devil" (2013), "Night of the Krampus" (2013), "Krampus: The Reckoning" (2015) czy jedna z historyjek zawartych w "A Christmas Horror Story" (2015). Jedno jest pewne - demoniczny Krampus nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Więcej o szpetnym Krampusie: http://dtbbth.blogspot.com/2013/12/merry-krampus.html

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Kringa, Misþyrming, One Tail, One Head, Mgła i Clandestine Blaze w Rotundzie - 12 grudnia 2015 roku (fotorelacja)

Miałem przyjemność uczestniczyć w pamiętnym koncercie Mgły, One Tail, One Head, Svartidaudi, Mare i Bestial Raids w krakowskim Lizard Kingu (7 III 2014 r.), więc wypadało się pojawić na kolejnej edycji Southern Discomfort & No Solace. Podróż pociągiem z Poznania do Krakowa (i odwrotnie) potrafi nieźle człowieka wymęczyć, ale gdy opuszczałem Poznań w sobotę rano cieszyłem się że zobaczę tak zacny skład na żywo. W dodatku tym razem podróżowałem w towarzystwie znajomych, na miejscu czekali nowi (nocleg mieliśmy w hostelu Faust), zatem nic tylko jechać. Wpierw ogarnęliśmy hostel, potem obiad w doborowym składzie i prawie od razu udaliśmy się w stronę klubu. Trochę czasu zajęło naszej grupie odnalezienie Rotundy (wcześniej nigdy w niej nie byłem), ale od Fausta do niej nie było daleko. Poniżej link do relacji z koncertu pierwszej edycji Southern Discomfort & No Solace:

http://dtbbth.blogspot.com/2014/03/bestial-raids-one-tail-one-head.html

Przed klubem byliśmy po 17.30, wpuszczanie do miejscówki było zorganizowane profesjonalnie (działały dwa stanowiska). Pierwsze kroki poczyniłem w kierunku stoisk z merchem, a działały trzy. Imponująca ilość płyt, winyli, koszulek i bluz do nabycia. Podziałało - kupiłem trochę dobra, w tym płytki Misþyrming i Carpe Noctem (oba zespoły z mojej ukochanej Islandii). Na dole Rotundy szatnia, niewielka palarnia (byłem w niej dwukrotnie, by zapalić - szybko wymiękałem), stoiska z merchem, toalety i bar - na górze sala koncertowa, mniejszy bar i toalety. Miejsca dużo dla paru setek miłośników black metalu, którzy stawili się 12 grudnia w Rotundzie.

Black metalowcy z Kringa zaczęli grać krótko po 19. Wyjątkowo nie zdążyłem się zaznajomić z ich muzyką przed koncertem, zatem zastanawiałem się jak wypadną. Wpierw jednak o etymologii nazwy zespołu, bo jest interesująca, a ja lubię takie ciekawostki. Kringa to mała wioska w chorwackiej Istrii, z której pochodzi wampiryczna legenda o Jure Grando. Ów tamtejszy wieśniak w 1656 roku zapadł na tajemniczą chorobę i w jej wyniku zmarł. 16 lat po swojej śmierci Jure postał z grobu jako wampir (strzyga) i zaczął terroryzować mieszkańców wioski. Pukał w drzwi wybranych rodzin i ktoś z tego domu do którego Jure zapukał później umierał. Najodważniejsi z wieśniaków próbowali unicestwić bladego i uśmiechniętego wampira głogowym kołkiem, ale bezskutecznie. Dopiero po egzorcyzmie jeden z wieśniaków ściął wampirowi głowę piłą i spokój powrócił do Kringa. Muzycznie porządny i dość absorbujący atmosferyczny black metal z dwoma wokalistami. Zespół ma w swoim muzycznym CV trzy dema i ubiegłoroczną EP-kę "Total Mental Desecration" (2014), z którą się obecnie zaznajamiam. Myślę że jeszcze o tych młodych Austriakach usłyszymy, tym bardziej że koncertowo wypadli ogromnie żywiołowo. Obiecujący band.

Jednak to jeszcze bardziej żywiołowy koncert następnych w kolejce Islandczyków z Misþyrming zawładnął mną kompletnie. Generalnie uważam islandzki black metal za jedno z najciekawszych zjawisk ostatnich kilku lat, o czym świadczą takie nazwy jak Svartidaudi, Misþyrming, Carpe Noctem, Wormlust, Dynfari czy Mannveira. Mała scena skoncentrowana w dużej mierze w stolicy kraju Reykjaviku, ale prężna i kreatywna. Z szaleńczym i eksperymentalnym black metalem Misþyrming zapoznałem się już kilka miesięcy temu wgryzając się w ich debiutancki album "Söngvar elds og óreiðu" (2015). Na scenie mamy do czynienia z absolutnym żywiołem - muzycy Misþyrming rozbiegani po scenie, ciężko było zrobić im jakiekolwiek sensowne zdjęcia jak się nie ma wejścia do fosy. Black metal Misþyrming jest żwawy i rozgrzany do czerwoności niczym magma wydobywająca się z ziemskich trzewi. Nie da się tej muzyki wyrzucić z głowy. To tak jakby skrzyżować Deathspell Omega (da się wyczuć wpływ zespołu, w którym macza palce Mikko Aspa) z genialnym The Ruins of Beverast. Furia black metalowej erupcji Misþyrming potrafi mile zaskoczyć. Lecz pojawiają się gdzieniegdzie dziwaczniejsze i bardziej atmosferyczne fragmenty np. ambientowe, które umieją zaskoczyć słuchacza. Jedno jest pewne: Misþyrming udało się wykreować straszliwą atmosferę na "Söngvar elds og óreiðu" i hype na ten zespół jest całkiem zasłużony, gdyż nagrali chyba najlepszy black metalowy debiut 2015 roku.

One Tail, One Head z Trondheim nie jest zbyt płodnym zespołem, ale ich odrażającego koncertu wysłuchałem z fascynacją. Wyczyny wokalisty zespołu Luctusa są godne zapamiętania: rzucanie statywem od mikrofonu, krzyki w stronę widowni, popijanie whisky przed wykonaniem każdego granego kawałka, generalnie obłęd i agresja sceniczna. Old-schoolowy black metal One Tail, One Head publika przyjęła z zadowoleniem. Może dlatego że czuć w tej muzyce autentyczną podziemną nienawiść. Lodowatą mizantropię. Sporo blastów, ale też bardziej umiarkowane tempa. No i do tego wybitnie brzydka prezencja sceniczna muzyków One Tail, One Head, choć słyszałem że Luctus poza sceną sprawiał wrażenie spokojnego i nieco zagubionego człowieka. Trochę to niesamowite: człowiek może być skrytym introwertykiem, ale na scenie przepoczwarza się w ogarnięte wściekłością zwierzę. Chętnie zapoznam się z długograjem One Tail, One Head, jeśli kiedykolwiek go nagrają, bo koncertowo robią niezłe piekło.

Na Mgle zrobiło się bardzo tłoczno i choć nogi bolały jak jasna cholera cierpliwie stałem przy barierce. Zadziwia mnie estyma jaką niemal wszędzie darzona jest krakowska Mgła. Zespół zrobił się elitarny (rzadko grywa koncerty w Polsce, a jeśli już to w Krakowie i są wyprzedane), a recenzje ich najnowszego krążka "Exercises in Futility" (2015) trafiają na łamy Heathen Harvest czy Pitchfork. I choć z mglistych dźwięków emanuje ekstremalny nihilizm twórczość zespołu potrafi być melodyjna (ale nie łatwo wpadająca w ucho), wielowymiarowa i dynamiczna. Muzyka Mgły odznacza się starannie wykreowaną i hipnotyczną atmosferą, lecz tkwi w tym zamierzona powściągliwość: nie jest zbyt ekstremalnie, by nie popaść w śmieszność, jest w sam raz. Powściągliwość wyrażana jest także w bezruchu scenicznym zamaskowanych muzyków Mgły: są statyczni, oni po prostu z pasją grają black metal. Nie wyobrażam sobie innego zachowania w przypadku tego akurat zespołu. Mój drugi koncert Mgły, czekam na kolejne. Set-lista Mgły: "Mdłości I", "Further Down the Nest I", "Exercises in Futility I", "Mdłości II", "With Hearts Toward None I", "Exercises in Futility II", "Groza III", "With Hearts Toward None VII", "Exercises in Futility VI".

Na bezkompromisowym i tradycyjnym black metalu Clandestine Blaze, za którym stoi Mikko Aspa znam się słabo, a trzeba przyznać że ów jednoosobowy projekt nagrał od 1998 roku naprawdę imponującą liczbę albumów, dem i splitów. Mikko Aspa od 2002 roku zasilił skład Deathspell Omega, zespołu, który wywarł wpływ na setki kapel black metalowych. Nadto Mikko ma bardzo interesujący dla mnie jako fana ekstremalnego doom metalu projekt funeral doomowy Stabat Mater. W każdym razie wymęczoną do cna czterema poprzednimi koncertami dobił jeszcze Clandestine Blaze, w którym wokalistę Mikko wspomogli na żywo muzycy Mgły. Mikko szalał po scenie ukryty za skórzaną maską sado-maso, koncert Clandestine Blaze był najkrótszy ze wszystkich, ale bardzo intensywny. Czułem wpływy starego Burzum i Darkthrone. Po północy kiedy muzycy Clandestine Blaze i Mgły zeszli ze sceny czas było zwijać się z Rotundy i powrócić do Fausta. A tam się działo potem sporo, ale o tym lepiej zamilknę...

Set-lista CB: "Evocation Under Starlight Sky", "Consumed by Flames", "Psychopathia Sexualis", "Call of the Warrior", "Final Hours of Sacrifice", "Fist of the Northern Destroyer", "Wings of the Archangel".

piątek, 11 grudnia 2015

Shores of Null, Mourning Beloveth i Hooded Menace, Ciemna Strona Miasta we Wrocławiu, 10.12.2015 (fotorelacja)

Takie koncerty jak powyższy udowadniają że niestety doom deathowe czy funeral doom nie cieszą się w Polsce nadmierną estymą. No bo jak inaczej wytłumaczyć słabą frekwencję na wczorajszym koncercie Shores of Null, Mourning Beloveth i Hooded Menace? Ok, termin (roboczy czwartek) też się mógł do tego przysłużyć, ale moim zdaniem muzyka doom metalowa w Polsce jest traktowana przez metalowców po macoszemu. Niektóre koncerty black metalowe np. Mgły są wyprzedane w ciągu paru dni, na gig Carcass, Obituary, Voivid i Napalm Death przychodzi do warszawskiej Progresji 2000 ludzi (nie byłem, ale wiem z wiarygodnego źródła od osoby, która uczestniczyła w owym koncercie), a gig Irlandczyków z Mourning Beloveth i Finów z Hooded Menace przyciąga raptem 30, może 40 osób. Osobiście marzy mi się aby doświadczyć w Polsce na żywo doom metalu np. Skepticism czy Evoken, ale ile osób tak naprawdę przyszłoby zobaczyć te zespoły?

Zatem wczoraj we wrocławskiej Ciemnej Stronie Miasta zgromadzeni niezbyt tłumnie fani mieli do czynienia z koncertem kameralnym. Musiałem przyjechać, gdyż uwielbiam death doom, doom death, black doom czy funeral doom. Niestety doszło do półgodzinnej obsuwy, która zaważyła na tym że nie mogłem zobaczyć koncertu Hooded Menace do końca, stąd mam pewien niedosyt. Wykupiłem bilet na nocny pociąg powrotny do Poznania o godzinie 23.37 sądząc że uda mi się zobaczyć gig Finów w pełni. Niestety Finowie rozpoczęli swój występ dopiero o 22.40, a o 23.18 opuściłem klub, bo inaczej bym na pociąg nie zdążył.

Lecz po kolei. Włosi z Shores of Null zaczęli grać o 20, choć mieli według rozpiski zacząć o 19.30. To zaważyło o późniejszym niż przewidywany zakończeniu koncertu. Zespół z Rzymu ma na koncie jedynie wydany przez Candlelight Records w 2014 roku debiutancki album "Quiescence". Gdy tak obcowałem z muzyką Włochów na żywo miałem skojarzenia z Katatonią, Amorphis, Swallow the Sun i ich krajanami z The Foreshadowing. W melodyjnej i chwytliwej muzyce Włochów odnalazłem też wpływy gothic doom metalu a la Draconian czy progresywnego rocka. Na pewno jest to kawał świeżej i interesującej muzyki - choćby przez pryzmat możliwości wokalnych Davide Straccione, który umie zarówno łagodnie zaśpiewać, jaki i zaryczeć w stosownym momencie. Jednak nie do końca jest to doom metal, jaki lubię - za mało w muzyce Shores of Null wolnego miażdżenia i depresji. Ba, odniosłem wrażenie że muzyka Shores of Null podnosi na duchu. Mimo wszystko zespół ciekawy, oferujący zróżnicowane dźwięki. Ich muzyka na żywo może się spodobać.

Irlandczycy z Mourning Beloveth zaczęli grać około godziny 21.20. I rzecz jasna ich godzinny koncert spełnił wszelkie moje oczekiwania. W końcu to już weterani ciężkiego i posępnego doom death metalu, którzy istnieją od 1992 roku i mają już w swoim dorobku muzycznym parę albumów m.in. rewelacyjny "Formless" z 2013 roku. Mourning Beloveth to esencja doom death metalu - powolne miażdżenie gitarowymi riffami, głębokie partie perkusji i brutalny growling Darrena Moore'a co pewien czas występujący na przemian z epickimi czystymi wokalami Franka Brennana. Długie i hipnotyczne kompozycje i warstwa liryczna ociekająca bólem, cierpieniem, śmiercią. Zaiste szkoda że Mourning Beloveth nie są tak znani jaki ich krajani z Primordial, bo na to w pełni zasługują. Koncert rewelacyjny, stałem wmurowany pod sceną chłonąc tą piękną doom deathową potęgę. Jeszcze przed koncertem Irlandczyków zakupiłem ich najnowszy album (limitowana do 100 sztuk srebrna edycja) "Rust & Bone", którego premiera dopiero w styczniu 2016 roku. Odsłuch niebawem, może też napiszę recenzję.

Mourning Beloveth zakończyli gig przed 22.20, a potem sceną zawładnęli zakapturzeni Finowie z Hooded Menace. Choć nie dane mi było zobaczyć ich koncertu do końca, te 4-5 kawałków (z siedmiu zagranych) sprawiło mi kupę radochy. Hooded Menace to cmentarna death doom metalowa bestia inspirowana horrorami i kinem eksploatacji z lat 70-tych i 80-tych. I jak tu Finów nie lubić? W ich muzyce tkwi pierwiastek przyczajonej grozy, a duszna atmosfera horroru zdaje się wyciekać z każdego dźwięku. Potęgę zniekształconych doom metalowych riffów (ździebko podlanych psychodelią) odczuwa się wręcz fizjologicznie, a growle Lasse Pyykkö sprawiają wrażenie jakby dochodziły z otchłani. Zresztą Finowie są mistrzami takiego abisalnego doom metalu, czego dowodem jest np. Tyranny. Lubicie dźwięki z otwartej krypty martwych templariuszy (nieprzypadkowo powołuję się tutaj na tetralogię "Blind Dead" Amando de Ossorio)? Hooded Menace to kapela dla was. Set-lista Hooded Menace: "Blood for the Burning Oath / Dungeons of the Disembodied", "Fulfill the Curse", "The Love Song of Gotho, Hunchback of the Morgue", "Night of the Deathcult", "Elysium of Dripping Death", "The House of Hammer" i coś jeszcze.