piątek, 27 lutego 2015

Devilish Impressions, Beheaded, Christ Agony w Bazylu, 27.02.2015 (fotorelacja)



















Słucham właśnie Finów z dark doomowego Oxist (obiecująca kapela) i zastanawiam się czy w ogóle powinienem napisać tą okrojoną relację zważywszy na to, że musiałem z powodu siły wyższej odpuścić sobie finalny gig Christ Agony. Inna sprawa, że koncert rozpoczął się od całkiem sporej obsuwy czasowej - gdyby zaczął się punktualnie to sprawa wyglądała by nieco inaczej. No cóż, widziałem Christ Agony bodaj trzykrotnie na żywo, więc opuszczałem salę koncertową Bazyla bez większych wyrzutów sumienia, może tylko ciut rozczarowany.

Twórczość Devilish Impressions znam trochę po macoszemu, ale po zobaczeniu zespołu z Opola będę musiał bliżej zapoznać się z ich symfonicznym black/death metalem. Jak sam przyznał wokalista Quazaare Poznań odwiedzili ostatnio w 2008 roku, ale nie przypominam sobie mojej obecności na tamtym koncercie. Szczerze mówiąc nie oczekiwałem od ich muzyki zbyt wiele, bo z rezerwą podchodzę do black metalu z klawiszami, lecz na żywo Devilish Impressions wypadli bardzo profesjonalnie. Mocny black metalowy skrzek Quzaare, nienachalne klawiszowe tło, kilka fajnych riffów skłaniających do machania łbem i trochę brutalnej black metalowej nawałnicy. Jeśli ktoś lubi Vesanię, Dimmu Borgir czy Old Man's Child powinien zobaczyć Devlish Impressions na żywo. Najmocniejszym akcentem koncertu było dla mnie ich wykonanie "I Am the Son of God" z płyty "Diabolicanos - Act III: Armageddon" (2008).

Jeśli ktoś zapytał by mnie czy znam jakieś kapele metalowe ze śródziemnomorskiej Malty odparł bym, że znam Beheaded. Włosi wystąpili w Polsce po raz pierwszy i nie sprawili mi zawodu. Spuścili zgromadzonej w Bazylu publice srogi death metalowy łomot. Słuchając piekielnie intensywnego koncertu Beheaded miałem nieodparte skojarzenia z Cannibal Corpse i Deeds of Flesh. Lecz nie jest to tylko i wyłącznie bezmyślna death metalowa rzeź, gdyż w muzyce Beheaded nie brakuje zróżnicowania - podobały mi się zwłaszcza wolniejsze fragmenty skupione na potężnych, wwiercających się w mózg riffach. Włosi zagrali jeden utwór z nadchodzącej płyty, a ich obficie wytatuowany wokalista Frank Calleja chwalił się, że zna jedno polskie słowo, a mianowicie "kurwa". I od razu zrobiło się miło. Jak nadarzy się okazja to chętnie zobaczę Beheaded jeszcze raz na żywo, bo gniotą niemiłosiernie.

środa, 25 lutego 2015

Zagadka podwójnego morderstwa na atolu Palmyra



















Stara sprawa kryminalna, ale zaintrygowała mnie. Wpierw nieco o atolu Palmyra, który stanowi terytorium Stanów Zjednoczonych i wchodzi w skład wysp Line. Powierzchnia 12 km kwadratowych, rozległa rafa, dwie płytkie laguny i blisko 50 piaszczystych i rafowo-skalistych wysepek z palmami kokosowymi. 30 sierpnia 1974 roku doszło na atolu Palmyra do podwójnego morderstwa. Ofiary: 40-letnia Eleanor Graham zwana Muff oraz jej 43-letni mąż Malcolm “Mac” Graham III zniknęli. Małżonkowie żeglowali swoim luksusowym jachtem "The Sea Wind" i wybrali złą wyspę na przycumowanie. Mordercą okazał się Buck Duane Walker, który wraz ze swoją dziewczyną Stephanie Stearns także cumowali przy lagunie. Walker był eks-skazańcem, który zamierzał na atolu uprawiać konopie indyjskie. Grahamowie byli konserwatywni, natomiast Walker i Stearns uchodzili w ich oczach za 'hipisów', lekkoduchów, a więc konflikt wisiał w powietrzu. Dodam jeszcze, że obie łodzie cumowały obok siebie.

Według Stephanie Stearns 30 sierpnia 1974 roku Grahamowie zaprosili Walkera i Stearns na kolację na pokładzie "The Sea Wind". Walker i Stearns pojawili się o godzinie 6.30 wieczorem, ale Grahamów nie było. Nie wrócili z połowu ryb. Walker twierdził, że pod nieobecność Grahamów 'mają się czuć jak u siebie w domu' na pokładzie jachtu (rzekomo małżeństwo tak mu powiedziało). Nastała noc, a po Grahamach nie było śladu. Nazajutrz Walker wraz z Stearns udali się na poszukiwania małżeństwa i zauważyli przewróconą łódź rybacką (dinghy) przy brzegu laguny. Czyżby miał miejsce tragiczny wypadek?

Walkerowi i Stearns nie pozostało więc nic innego niż wziąć pod swoją opiekę luksusowy jacht Grahamów i dopłynąć nim do Honolulu. Tam go przemalowali i nadali "Morskiemu Wiatru" inną nazwę, ale i tak jacht rozpoznano jako nie należący do nich. Twierdzili, że ich własny jacht "Iola" utknął na rafie atolu Palmyra. W rzeczywistości ukradli "The Sea Wind". Oskarżono ich jednak tylko o kradzież jachtu, a nie o morderstwo (choć byli o nie podejrzewani), bo nie było ciał. Walker i Stearns szybko przestali być parą.

Pewnego ranka 1981 roku marynarz Sharon Jordan z Durbanu w RPA spacerując po plaży atolu Palmyra natknęła się na ludzką czaszkę i kości, które wypadły z aluminiowego pojemnika zagrzebanego w piasku. Pozostałości szkieletu zidentyfikowano jako Muff Graham. Kobieta zginęła od uderzenia w głowę, jej zwłoki zostały poćwiartowane, a jej twarz przypalono palnikiem acetylenowym wchodzącym w skład wyposażenia jachtu Grahamów. Ciało ukryto w metalowym pojemniku, który obciążony miał zatonąć w lagunie, ale jednak w 1981 roku wypłynął na powierzchnię. Zwłok, a w zasadzie szkieletu Malcolma Grahama do tej pory nie odnaleziono.

Buck Walker i Stephanie Stearns byli sądzeni oddzielnie za morderstwo Muff Graham. Walkera uznano za winnego w 1985 roku, natomiast obrońcą Stephanie Stearns był słynny Vincent Bugliosi. Kobiecie udało się przekonać skład orzekający, że Walker mordował sam i sam ukrył ciała Grahamów w aluminiowych pojemnikach. Została oczyszczona z zarzutu morderstwa. Walkera zwolniono w 2007 roku. Napisał książkę, w której twierdził, że wdał się w romans z Muff Graham, odkrył to jej małżonek, po czym oszalał z zazdrości, więc Walker musiał się przed nim bronić. Malcom miał jakoby najpierw zastrzelić swoją żonę, po czym zaatakował Walkera, który działał w samoobronie. Walker zmarł w 2010 roku w wieku 72 lat.

Gdzie jest ciało Malcolma Grahama? Czy Malcolm został zabity w innym miejscu niż jego żona? Nie wiadomo. Walker powiedział poszukiwaczom: "Szukajcie go. Nigdy go nie znajdziecie." Na podstawie historii 'klątwy Palmyry' nakręcono w 1991 roku film telewizyjny "And the Sea Will Tell" (reż. Tommy Lee Wallace).

czwartek, 19 lutego 2015

The Moon and the Nightspirit w Bazylu, 19.02.2015 (fotorelacja)



















Chcąc nie chcąc zrobiłem sobie niewielką przerwę od uczestnictwa w koncertach. Rok 2015 zapowiada się pod kątem koncertowym nieco mniej atrakcyjnie niż ubiegły, ale od czasu do czasu będę wpadał na co ciekawsze gigi. Z letargu koncertowego wyrwał mnie koncert Węgrów z The Moon and the Nightspirt, których najnowszy album studyjny "Holdrejtek" ukazał się w ubiegłym roku nakładem niemieckiej Prophecy. Lubię rozmarzony pogański folk The Moon and the Nightspirit, a także inne zespoły/projekty rockowe/neofolkowe/folk black metalowe z Prophecy (Antimatter, Tenhi, Vali, Empyrium, itd.), zatem moja obecność na tym gigu była obowiązkowa. Support Węgrów, czyli rodzimy Hegemony sobie odpuściłem i czekałem na występ węgierskiego kwartetu.

Muzyka The Moon and the Nightspirit zaprasza słuchaczy w głąb porośniętego mchem lasu, tam gdzie odbywają się mistyczne pogańskie rytuały i celebracje. I takie też miałem wrażenie wsłuchując się w płynące ze sceny folkowe dźwięki akcentujące nierozerwalny związek człowieka z Matką Ziemią. Eteryczną i marzycielską twórczość tego zespołu poznałem kilka lat temu za sprawą fenomenalnego "Rego Rejtem" z 2007 roku, z którego muzycy zaprezentowali numer tytułowy. Muzyka The Moon and the Nightspirit potrafi być energiczna, żwawa, kojąca, ale też smutna, przesycona sporą dawką melancholii. Nie ukrywam, że Węgrzy w wydaniu melancholijnym najbardziej mi odpowiadają, gdyż ich delikatne i spokojne fragmenty skłaniają do introspekcji. Znakomicie współgrają ze sobą anielskie śpiewy grającej na skrzypcach Ágnes Tóth oraz podniosły śpiew Mihálya Szabó. Składu na żywo dopełniają energiczny i uśmiechnięty bębniarz Gábor Végh oraz basista Gergely Cseh. Reasumując, udany wieczór z węgierską muzyką ludową. Koncert trwał blisko 80 minut, zespół bisował dwukrotnie. Dokładnej set-listy nie pamiętam.

Málmhaus/ Metalhead (2013) - recenzja
















Bardzo chciałem polubić islandzki dramat "Metalhead", gdyż jestem wielbicielem Islandii i jeszcze kilka dni temu obejrzałem udany islandzki horror "Reykjavik Whale Watching Massacre" z 2009 roku. Poza tym przyciągnął mnie do filmu Ragnara Bragasona plakat przedstawiający jego główną bohaterkę w black metalowym corpse paincie. Jako wieloletni słuchacz i fan ciężkich brzmień jestem jednak trochę odrobinę rozczarowany po seansie. Ale wpierw nieco o fabule "Metalhead": w rozgrywającym się w 1983 roku prologu umiera w tragicznym wypadku długowłosy Baldur, starszy brat 12-letniej Hery. Dziewczynka nie mogąc sobie poradzić ze śmiercią brata zwraca się w kierunku muzyki, którą Baldur kochał: heavy metalu i hard rocka. Dziesięć lat później Hera (Thora Bjorg Helga) stała się metalówą: ubrana na czarno, w skórzaną kurtkę, w jej pokoju wiszą na ścianach m.in. plakaty Annihiliator ("Never, Neverland"), Sepultury ("Arise"), Slayera, Iron Maiden, a w słuchawkach wybrzmiewa m.in. Judas Priest czy Savatage. Dziewczyna próbuje się wyrwać z farmy na której się wychowała, ale bezskutecznie. Nie pozwalają jej na to bezustanne wspomnienia śmierci Baldura. Odwraca się od rodziny i lokalnej społeczności, muzyka heavy metalowa staje się dla niej ucieczką. Natomiast jej rodzice Karl (Ingvar Eggert Sigurdson) i Droplaug (Halldora Geirhardsdottir), czego córka zdaje się nie dostrzegać, cierpią w ciszy. Herze nie pomaga też przyjaźń z Knuturem (Hannes Oli Agustsson) oraz pełnym wyrozumiałości księdzem (Sveinn Olafur Gunnarson).

Najpierw oczywiste plusy "Metalhead": film ogląda się z zainteresowaniem, a z reakcji ludzi (i zwierząt farmerskich) na zachowania Hery i graną przez nią muzykę można się uśmiać. Nadto surowość skalistych krajobrazów i islandzkiej przyrody została pokazana w przepiękny sposób ("Málmhaus" nakręcono w dużej mierze na farmie w pobliżu kryjącego słynny wulkan lodowca Eyjafjallajökull). Nic dziwnego, że coraz więcej filmowców przybywa na Islandię, by kręcić tam swoje filmy, gdyż jest to definitywnie miejsce jedyne w swoim rodzaju (byłem i chciałbym tam wrócić!). Natomiast nie do końca przekonała mnie postać księdza, który jest fanem Celtic Frost i Venom. Taka postać wydaje mi się mało wiarygodna, gdyż pomiędzy z reguły antyreligijną muzyką metalową a kościołem katolickim istnieje przepaść nie do przeskoczenia (chrześcijańska scena metalowa czy unblack metal to margines nie brany poważnie przez większość fanów metalu). Oczywiście wśród wielbicieli muzyki metalowej znajdą się też chrześcijanie, którym niekoniecznie przeszkadza 'satanistyczna' otoczka wielu kapel. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, iż wiara chrześcijańska dla odizolowanych islandzkich społeczności częstokroć stanowi naturalne spoiwo bez którego nie można się obejść. Spodziewałem się również dalszego pociągnięcia wątku palenia kościołów przez norweskich muzyków black metalowych w 1993 roku (Hera ogląda o tym program informacyjny w telewizji, w którym pokazany zostaje płonący kościół w Fantoft, Bergen). Lecz dziewczyna w ogóle nie zagłębia się w scenę black metalową poza nałożeniem sobie corpse paintu na twarz - co prawda w "Metalhead" spłonie islandzki kościół, ale (aby było pozytywnie) zostanie odbudowany. W dodatku przy jego odbudowie dzielnie pomaga trójka metalowców, która przyjeżdża z Oslo do Hery, by wydać jej nagrane na farmie demo: Øystein, Per i Yngwe (czyli czytelna aluzja do wczesnego okrojonego składu norweskiego Mayhem). Cóż za przewrotny zwrot akcji. Ciekawe co na to muzycy Mayhem. Chętnie zapytałbym reżysera "Metalhead" Ragnara Bragasona jaki jest jego osobisty stosunek do kształtowania się norweskiej sceny black metalowej, gdyż odniosłem wrażenie, że próbuje się delikatnie naśmiewać z tej muzyki.

Tyle biadolenia na dzisiaj. Film jednak generalnie mi się podobał pomijając moje zastrzeżenia. Podszedłem do seansu z przymrużeniem oka i po prostu dobrze się na "Metalhead" bawiłem. Na refleksję dotyczącą niełatwego skądinąd procesu radzenia sobie z rozpaczą po utracie kogoś bliskiego też przyszedł czas. Na koniec polecam coraz bardziej obiecującą islandzką scenę black metalową: Wormlust, Svartidaudi, Carpe Noctem czy Misþyrming.

piątek, 13 lutego 2015

Filmowa triada: "Eyes Behind the Wall" (1977), "The Living Skeleton" (1968) i "The Hackers" (1988)

1. Eyes Behind the Wall/ L'Occhio Dietro la Parete (1977) - Bogaty i przykuty do wózka inwalidzkiego pisarz Ivano (Fernardo Rey) potrzebuje spełnienia, a jego młodsza żona Olga (Olga Bisera) pragnie męskiego towarzystwa. Para wynajmuje apartament tajemniczemu mężczyźnie o autodestrukcyjnych skłonnościach imieniem Arturo (John Phillip Law). Nowy lokator wzbudza u obojga zainteresowanie - oboje podglądają go przy pomocy dziwnego elektronicznego urządzenia. Za zgodą męża Olga postanawia uwieść Arturo, który w prologu filmu usiłował zamordować atrakcyjną kobietę w przedziale pociągu. Pewnej nocy po uprzedniej zabawie na disco Arturo zaprasza do swojego apartamentu czarnoskórego Joe. Dochodzi między nimi do homoseksualnego zbliżenia podglądanego przez Ivano i Olgę. Ivan broni homoseksualizmu Arturo, Olga jest zniesmaczona, gdyż sama ma ochotę na sprawnego fizycznie lokatora. Wspomnieć wypada także o służącym małżeństwa Ottavio (Jose Quaglio), notorycznym podglądaczu pożądającym niedostępnej dla niego Olgi. Mężczyzna kolekcjonuje jej bieliznę i włosy łonowe; łączy go także dziwny związek z Lucillą (Monika Zanchi), upośledzoną umysłowo lokalną dziewczyną.

Wyjątkowo perwersyjny dramat często przez wielbicieli Eurohorroru klasyfikowany jako giallo. Raczej niesłusznie, gdyż nie ma w nim ani policyjnego śledztwa, ani krwawych morderstw dokonywanych przez tajemniczego mordercę w czerni. Początkowa scena ataku Arturo na kobietę w pociągu nie ma nic wspólnego z resztą filmowej fabuły, która jednak oferuje kilka niespodzianek. Trochę erotyki i seksu, a nawet szczypta męskiej nagości (John Phillip Law robiący nago pompki i przysiady). Debiut reżyserski Giuliano Petrelli jest całkiem znośnym przykładem włoskiego kina eksploatacji. Podobno Petrelli nie był jednak zadowolony z końcowego rezultatu i usiłował usunąć swoje imię i nazwisko z filmowych napisów zanim "Eyes Behind the Wall" trafił do dystrybucji. Określenie 'Psychopathia sexualis' pasuje tutaj jak ulał.

2. The Living Skeleton/ Kyûketsu Dokuro-sen (1968) - Zapewne wielu nieco starszych wiekiem wielbicieli horrorów pamięta słynny film grozy Johna Carpentera "Mgła" (1980), który był przed kilkoma laty parokrotnie emitowany w rodzimej telewizji. Potem wyszedł nawet w Polsce na DVD (mam to wydanie w kolekcji). Zadziwiające jak wiele podobieństw łączy znany i lubiany horror Johna Carpentera z wcześniejszym o trzynaście lat "The Living Skeleton" np. dryfujący statek widmo, obecność gęstej mgły, nadmorskie miasteczko oraz postać księdza skrywająca mroczny sekret. Czarno-biały horror w reżyserii Hiroshi Matsuno otwiera scena masakry dokonanej przez grupkę renegatów na pokładzie japońskiego frachtowca. Ginie zastrzelona m.in. Yoriko (Kikko Matsuoka), młoda narzeczona lekarza na statku. Mijają trzy lata. Siostra bliźniaczka zabitej Yoriko, czyli Saeko znajduje się pod opieką księdza (Masumi Okada). Pewnego dnia w trakcie nurkowania ze swoim chłopakiem Mochizuki (Yasunori Irikawa) oboje odkrywają na morskim dnie ludzkie szkielety przywiązane metalowymi łańcuchami. Na horyzoncie pojawia się statek widmo. Saeko wraz z Mochizuki pomimo złej pogody postanawiają do niego dopłynąć. Na pokład statku dostaje się tylko Saeko, która widząc Yoriko traci przytomność. Wkrótce sprawcy masakry na statku (np. bogaty właściciel klubu, pijak, itd.) zaczynają ginąć po spotkaniu ze zjawą Yoriko.

Atmosferyczny japoński dreszczowiec, ładnie zrealizowany i intrygujący. Co ciekawe, "The Living Skeleton" rozpoczyna się niczym ghost story ze statkiem-widmem i białymi oparami mgły w tle, a mniej więcej po dwóch trzecich czasu trwania przepoczwarza się w coś jeszcze bardziej mrocznego i dziwniejszego - makabryczno-klaustrofobiczną medytację nad masową zbrodnią i zemstą. I choć niektóre efekty specjalne są raczej kiepskie unoszące się w morskiej toni szkielety wyglądają uroczo.

3. The Hackers (1988) - Niskobudżetowy, a w zasadzie zerobudżetowy slasher niewątpliwie inspirowany "Teksańską masakrą piłą mechaniczną" (1974) Tobe Hoopera oraz jej sequelem z 1986 roku. Ojciec Eldon 'Pa' Hacker wraz z dwójką niedorozwiniętych umysłowo synalków Arnie i Eldonem Juniorem jeżdżą po drogach Michigan i mordują napotkane ofiary (autostopowiczkę, rybaka, parę, która odmówiła im wynagrodzenia za odwaloną fuszerę, bywalca baru czy ogrodnika). Trio wieśniaków utrzymuje się z drobnych prac i biada tym, kto rodzince Hackerów nie zapłaci. W przerwach pomiędzy zabijaniem ojczulek zabiera synów na plac zabaw, aby pobawili się z dziećmi i przy okazji postraszyli pewną młodą kobietę na moście. W międzyczasie pisarka Marcie wyjeżdża do domu jej szefa na prowincję. Ma się zaopiekować domostwem pod jego nieobecność. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że Eldon, Arnie i Eldon Jr. mają tam naprawiać dach.

Amatorski slasher, acz dość zabawny. Lubię takie regionalne gnioty, gdyż idealnie nadają się do zrelaksowania. "The Hackers" jest całkiem poprawnie nakręcony jak na przeznaczony na rynek video slasher. Oczywiście pojawiają się dłużyzny, a niektóre sceny sprawiają wrażenie nie dokończonych. Gra aktorska też pozostawia sporo do życzenia. Film trwa jednak zaledwie 71 minut i zawiera wystarczająco tanich efektów gore, by się nie nudzić. Ulubiona scena morderstwa: podcięcie gardła kuflem do piwa.

czwartek, 12 lutego 2015

Morderstwo rodziny w Setagaya



















Rankiem 31 grudnia 2000 roku w domu w tokijskim Setagaya Ward w pobliżu Parku Soshigaya odnaleziono zwłoki czteroosobowej rodziny: Mikio Miyazawa, lat 44, jego 41-letniej żony Yasuko oraz dwójki ich dzieci - 8-letniej córki Niiny oraz 6-letniego synka Rei. Morderca udusił najmłodszego członka rodziny, natomiast pozostałą trójkę zamordował nożem. Po dokonaniu morderstwa spędził w domu rodziny Miyazawa kilka godzin wyjadając im zapasy z lodówki i używając ich komputera. Wskazują na to odciski palców i inne ślady. W sąsiednim domu mieszkała matka Yasuko, którą w tamtym czasie wizytowała starsza siostra zamordowanej wraz z mężem. Po morderstwie oboje wyjechali. Oba domy stoją w praktycznie niezmienionym stanie. Do morderstwa mogło dojść o godzinie 11.30 w nocy 30 grudnia 2000 roku - to wówczas krewni rodziny Miyazawa słyszeli dochodzące z ich domu hałasy. Morderca mógł używać komputera dla połączenia się z internetem o godzinie 1.18 w nocy po morderstwie (utworzył pusty folder), potem prawdopodobnie zbiegł. Do tej pory nie został schwytany.

Na miejscu pozostawił białą bluzę sportową z fioletowymi rękawami, szary kapelusz, małą torbę na biodro, szalik, czarną kurtkę, czarną rękawiczkę i chusteczkę oraz wyprodukowane w Korei sportowe buty rozmiar 43. Mordował nożem Yanagiba-bocho (do cięcia ryb na Sashimi). Policja wywnioskowała, że wszystkie te przedmioty zakupił przed morderstwem w Prefekturze Kanagawa. Dostał się do domu rodziny Miyazawa przez okno w łazience. Najpierw udusił śpiącego Rei. Ojciec Mikio mógł usłyszeć hałasy i pójść sprawdzić co się dzieje. Został zabity nożem. Potem morderca udał się na trzecie piętro domu i zadźgał śpiącą matkę i córkę. Kontynuował pastwienie się nad ciałami po ich śmierci. W trakcie ataku na 44-letniego Mikio sprawca uszkodził nóż Sashimi, po zabójstwie wrócił do kuchni, by wziąć inny, tym razem kuchenny. Mężczyzna zranił się nożem. Obandażował sobie ranę. Ślady jego krwi znaleziono na bandażu; jego fragment wystawał z zamkniętych drzwi lodówki. Do zatamowania krwi mógł użyć także ręcznika. W trakcie plądrowania domu rodziny Miyazawa żuł gumę. Po morderstwie otworzył lodówkę, skonsumował melona, napił się jęczmiennej herbaty, zjadł cztery lizaki z mrożonego soku, nie ruszył natomiast żadnej z 10 puszek piwa. Wypróżnił się w toalecie. Prawdopodobnie zabrał ze sobą Noworoczną Kartkę. Pootwierał szuflady, dokumenty identyfikacyjne rodziny ułożył blisko sofy. Od północy od pierwszej łączył się z Internetem - ba, dotarłem do informacji, iż mógł przebywać w domu zamordowanej rodziny nawet przez 10 godzin po morderstwie. Przeglądał witrynę Mikio Miyazawy (mężczyzna miał domową firmę) i informacje o jego wykształceniu, bezskutecznie próbował zamówić bilet od Shiki Theater Company (link był w zakładkach). Z siecią łączył się dwukrotnie, posługiwał się myszką, nie dotykał klawiatury.

100 dni po morderstwie w pobliżu miejsca zbrodni ktoś pozostawił figurkę Buddy Ksitigarbha wyprowadzającego ludzi ze smutku i cierpienia, opiekuna dzieci. 100 dni to też data nieprzypadkowa, gdyż to wówczas zjawa zmarłego na dobre opuszcza ludzki świat - czyżby morderca chciał uspokoić duchy pomordowanych? Kto zatem zamordował całą rodzinę?

Niedaleko miejsca zbrodni znajdowały się rampy i przeszkody dla skejterów. Jeden ze świadków twierdził, że na kilka dni przed morderstwem Mikio Miyazawa pokłócił się z deskorolkowcem. Inny twierdził, że ojciec rodziny sprzeczał się z członkami rowerowego gangu (Bōsōzoku). Latem 2000 roku w okolicy miejsca zbrodni ktoś zabijał dzikie koty obdzierając je ze skóry.

Morderca używał perfum francuskiej marki Drakkar Noir. W domu brakowało starej kurtki i 150 000 jenów w gotówce. W trakcie ataków nie założył rękawiczek mimo tego że miał je przy sobie. W jego torbie na biodro i na jego butach sportowych odnaleziono ślady fluorescencyjnego barwnika, a w kieszeniach sportowej bluzy miał liście brzozy i ślady brzostownicy japońskiej. Ślady DNA wskazują, iż morderca miał matkę europejskiego pochodzenia, przypuszczalnie z kraju nad Morzem Śródziemnym bądź Adriatyckim. Analiza chromosomu Y wskazuje, iż ojciec mordercy był pochodzenia azjatyckiego.

Kim jest ta osoba? Nadal nie wiadomo. Dom rodziny Miyazawa stoi po dziś dzień (na zdjęciach). Podobno jest stale pilnowany przez policję, która wciąż próbuje odnaleźć sprawcę poczwórnego morderstwa sprzed lat.

http://www.keishicho.metro.tokyo.jp/foreign/wanted/seijo/image/seijo_c2.pdf

EDIT: Stan na 2020 rok. Sprawa nadal nie rozwiązana. Policja tokijska planuje wyburzyć dom, w którym dokonano w 2000 roku masowego mordu. Bliscy rodziny Setagaya walczą o jego pozostawienie w stanie nienaruszonym.

http://www.asahi.com/ajw/articles/AJ202001190032.html
http://en.twwtn.com/Bignews/53877.html

poniedziałek, 9 lutego 2015

Napalm Death "Apex Predator - Easy Meat" (2015) - recenzja

















Który to już z kolei długograj Brytyjczyków z Napalm Death, bo straciłem rachubę? Ano tak, piętnasty. I mam nadzieję, że grindcorowcy z Birmingham nagrają jeszcze kilka albumów, bo nadal młócą pierwszorzędnie. Uwielbiam słuchać Napalm Death bardzo głośno, choć nigdy nie byłem jakimś zagorzałym fanatykiem sceny grindcorowej. Lecz obok Napalm Death nie sposób przejść obojętnie. W końcu to bezsprzecznie najbardziej wpływowa kapela grindcorowa na świecie. Co znamienne, po raz pierwszy Napalm Death usłyszałem koło roku 1996 z kasety magnetofonowej soundtracku "Mortal Kombat", gdzie ND zaprezentował morderczy kawałek "Twist the Knife (Slowly)" obok utworów takich różnorodnych stylistycznie kapel/projektów jak Bile, KMFDM, Fear Factory czy Orbital. Dopiero potem przyszła pora na stopniowe zapoznawanie się z poszczególnymi albumami istniejącego od 1981 roku Napalm Death. "Apex Predator - Easy Meat" zaskakuje niepokojącym numerem tytułowym, a potem (z drobnymi wyjątkami, ale o nich za chwilę) nie ma zmiłuj: następuje eksplozja wulgarnego, pełnego żrącej furii grindu. Na szczęście znalazło się na "Apex Predator" miejsce na nietypowe eksperymenty z dźwiękową materią: 'gregoriańskie' zaśpiewy Barneya Greenwaya w medytacyjnym kawałku tytułowym a la Swans/Godflesh, przypominający sludge metalowy walec "Dear Slum Landlord…" czy brzmiący thrash metalowo "Hierarchies". Zresztą już na poprzednich płytach ("Utalitarian", "Time Waits For No Slave" i inne) zdarzało się Napalm Death eksperymentować, ale nigdy nie zatracili tego, co definiowało nazwę Napalm Death, czyli nieokiełznanej dzikości, a co za tym idzie potężnej determinacji. Basista Shane Embury, gitarzysta Mitch Harris, perkusista Danny Herrera i wokalista Mark "Barney" Greenway tworzą precyzyjny muzyczny kolektyw, którego misją od ponad 30 lat jest szerzenie bezkompromisowego, politycznie zaangażowanego hałasu. Piękny jest przykładowo 'duet' pomiędzy wrzaskiem Mitcha a rykiem Barneya w "Beyond the Pale". Uwielbiam też najdłuższy na płycie "Adversarial" z miażdżącym kości zwolnieniem. Warto dodać na sam koniec, iż zakupiłem edycję specjalną, na której są trzy dodatkowe kawałki: "What Is Past Is Prologue", "Oh So Pseudo" czy cover dotąd nieznanego mi GAN-X "Clouds of Cancer / Victims of Ignorance", które są po prostu wulgarnym grindcorowym rozpierdolem. Bezwzględnie warto wydać trochę złociszy więcej i zakupić limitowany Mediabook. Muzyka Napalm Death to bowiem esencja szaleństwa, wściekłości, jadu. Pulsującego gniewu na korporacyjną chciwość i przygnębiającą hierarchię ludzkiego stada.

sobota, 7 lutego 2015

Marduk "Frontschwein" (2015) - recenzja

















"Frontschweine" - świnia frontowa, tym mianem nazywano ocalałych żołnierzy niemieckiej piechoty (tzw. mięso armatnie), których połączyła traumatyczna przeszłość bestialskiej wojennej zawieruchy. Ze świniami frontowymi łączy się zapach okopów pierwszej i drugiej wojny światowej (1914-18, 1939-45). "Frontschwein" to także trzynasty album studyjny black metalowców ze szwedzkiego Marduk, który miał swoją premierę 19 stycznia 2015 roku nakładem Century Media. Kiedy gruchnęła wieść o premierze "Frontschwien" z początku spodziewałem się kontynuacji ultra-intensywnego black metalowego blitzkriegu "Panzer Division Marduk" (1999). Tak jak w przypadku kilku poprzednich albumów Szwedów z Marduk na "Frontschwein" mamy do czynienia z wzorcowym balansem miażdżących doom metalowych pasaży, bestialskich umiarkowanych temp oraz ścierającego na miazgę huraganowego uderzenia, co jest ogromną zasługą nowego perkusisty Fredrika Widigsa. Podoba mi się anihilacyjny charakter "Świni Frontowej" - ta płyta jako całość to istna apoteoza wojennej pożogi i traumatycznych doświadczeń związanych z krwawą rzezią na froncie. I tak ta rzeka szaleństwa wartko płynie - od niesamowicie szybkich, pełnych furii strzałów z artylerii takich jak "Afrika", "Falaise: Cauldron of Blood" czy "Rope and Regret" do umiarkowanych miazgatorów np. "Nebelwerfer", "503" czy "The Blond Beast". Słuchając "Frontschwien" mam wrażenie brodzenia po kolana we krwi kolegów z mojego batalionu, który znalazł się pod masywnym ostrzałem ze strony wroga. Niejednokrotnie miałem okazję widzieć machinę wojenną Marduk na żywo (kapela Morgana Hakanssona upodobała sobie Polskę jako kraj do regularnych występów na żywo, gdyż ma tutaj bardzo oddane grono fanów), ale nadal nie mogę nadziwić się możliwościom wokalnym Mortuusa z Funeral Mist i jego obecnej formie wokalnej. Na "Frontschwein" kompletnie siebie nie oszczędza wyrzygując liryki horroru i destrukcji niczym gorejące potoki lawy. Dwadzieścia pięć lat grania nie stępiło wcale lśniącego ostrza Marduk, które gotowe jest wciąż siec i okaleczać. Tematyka wojenna jest obecna w muzyce metalowej (a już w szczególności death metalowej i black metalowej) od dawna, ba, można ją uznać za coś wręcz oczywistego, ale to Marduk bezsprzecznie należy do czołówki kapel parających się morderczym militarystycznym metalem. Nie wyróżniam faworytów, ale warto zwrócić uwagę na doskonały "Nebelwerfer", najbardziej rozbudowany 8-minutowy "Doomsday Elite" czy gniotący brutalnością "Thousand-Fold Death".

Zakupiłem specjalną limitowaną edycję "Frontschwein" (2015) w formie Mediabooka z dodatkowym utworem "Warschau III: Necropolis" i jestem trochę rozczarowany sposobem umieszczenia CD w ciemnej wkładce. Przy wkładaniu i wyjmowaniu płyta może się szybciej porysować.

La Casa de las Siete Tumbas/ The House of the Seven Graves (1982) - recenzja



















Nie łatwo mnie zaskoczyć, jeśli chodzi o kino grozy. Na przestrzeni kilkunastu lat obejrzałem ponad 2000 horrorów i wszelakich filmów eksploatacji, także dość dobrze orientuję się w prawidłach i schematach rządzących tym jakże pojemnym gatunkiem. Ale w argentyńskim "The House of the Seven Graves" (1982) Pedro Stocki urzekł mnie przede wszystkim makabryczno-baśniowy charakter filmu. Clara i Cecilia były nieodłącznymi przyjaciółkami podczas spokojnego, wręcz idyllicznego dzieciństwa. Do czasu gdy włóczęga opowiedział dziewczynkom historię wiedźmy, która zwabiała dzieciaki do swojego domu, po czym piła ich krew, wrzucała ich pozbawione głów ciała do studni, a ucięte głowy umieszczała w gołębniku. A może czynią to roztańczone zjawy bądź nocne drapieżne ptaki? Dwadzieścia lat później Cecilia ponownie nawiązuje kontakt z nieśmiałą nauczycielką gry na pianinie Clarą. Opowiada jej o swym wybranku Armando, z którym potem spotyka się w Buenos Aires. Jadą do rodzinnego domu Cecilii. Miejsce to jest dość specyficzne: stary dom wiedźmy z upiornym gołębnikiem, zagadkową studnią i pobliskim cmentarzem. Pani domu nienawidzi kotów, więc miauczące zwierzaki trafiają do wora dozorcy, który polewa kocie kłębowisko benzyną i puszcza je z dymem. W pokoju do którego trafią Cecilia i Armando obserwują ich wyrośnięte szczury, a coś/ ktoś kryje się pod ich łóżkiem. Tymczasem złowieszcza pani domu poucza pewną niedorozwiniętą, uwielbiającą świnie dziewczynkę o tym, że mężczyźni to świnie, a koty to zdrajcy. Czy mówiłem już, że horror Pedro Stockla jest dziwny? Tymczasem Clarę trapią halucynacje, kobieta słyszy też głosy. Czaszki pojawiają się w gołębniku, lalki płyną niesione nurtem pobliskiej rzeczki, ze studni dochodzą przerażające odgłosy, a niedorozwinięta dziewczynka trochę zbyt mocno uwielbia szlam.

Ostatnio oglądałem podobnie dziwny francuski horror "Sadistic Hallucinations" (1968) i nie mogłem oderwać od niego wzroku. Lubię horrory przesycone paranoją i halucynacjami a la "Wstręt" (1965) Romana Polańskiego - oczywista inspiracja dla obu wspomnianych/omawianych tutaj filmów. Nadto cenię oniryczne kino Davida Lyncha, w którym rzeczywistość bywa deformowana, wyginana, wywracana do góry nogami, a tradycyjna narracja przestaje być potrzebna. Dlatego też "La Casa de las Siete Tumbas" mnie zaintrygował. Szkoda tylko, że film ów do tej pory nie doczekał się żadnego wydania na DVD i popadł w niesłuszne zapomnienie.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Proini Peripolos/ Poranny Patrol (1987) - recenzja


















Z nietypowym kinem greckiego reżysera Nikosa Nikolaidisa po raz pierwszy zetknąłem się w roku 2005 oglądając jego skandalizujący miks kina art-house, neo-noir i perwersyjnego horroru "Singapore Sling" (1990). "Morning Patrol" (1987) jest dopiero drugim filmem Greka, który miałem okazję obejrzeć i trzeba przyznać, że to kawał posępnej post-apokaliptycznej dystopii. W porównaniu do zwyrodniałego "Singapore Sling" "Poranny Patrol" to film bardziej konwencjonalny i generalnie przystępniejszy. Akcja "Proini Peripolis" rozgrywa się w świecie dotkniętym jakimś bliżej nieokreślonym kataklizmem. Młoda bezimienna kobieta (Michelle Valley, obecna również w "Singapore Sling") próbuje się przedrzeć przez zakazaną strefę. Początkowo sama, później pomaga jej jeden ze strażników miasta. Miasta, które umarło, choć nadal działają systemy komunikacji, a także świecące pustkami kina. Porządku pilnują członkowie Porannego Patrolu zabijający kogo się da. Ratunkiem dla kobiety i jej przyszłego towarzysza może się okazać dotarcie na zachód do morza.

"Morning Patrol" został porównany przez jednego z recenzentów do słynnego "Łowcy androidów" (1982) Ridleya Scotta. Film Nikolaidisa utrzymany jest w klimacie neo-noir, a także przesycony elegijnym nastrojem, dławiącym smutkiem, tęsknotą za lepszym życiem. Każda osoba, którą napotka na swojej drodze kobieta usiłuje ją zabić. Podobnie jak w "Singapore Sling" (tam autorem monologu był detektyw poszukujący kobiety imieniem Laura) słyszymy wewnętrzny monolog głównej bohaterki, która zdaje się balansować na krawędzi życia i śmierci. Podoba mi się nastrój "Porannego Patrolu": kontemplacyjny, intymny, poetycki, a także zimny, ponury, ciemny. Bardzo dyskretne i ekspresyjne zdjęcia sprzyjają wykreowaniu onirycznej atmosfery. Niesamowite lokalizacje z rozkładającym się, wilgotnym, stale obmywanym przez deszcz miastem na czele. Całkowity kolaps zindustrializowanego świata, pełnego zagrożeń, acz olśniewającego. Świetny film post-apokaliptyczny, choć powolne tempo akcji może odrzucić od "Porannego Patrolu" część widzów. Chyba będę musiał zapoznać się bliżej z raczej nieznanym kinem Nikosa Nikolaidisa.

W ramach ciekawostki dodam jeszcze, iż w poetyckich dialogach w "Porannym Patrolu" pojawiają się fragmenty literackich dzieł Daphne du Maurier, Philipa K. Dicka, Raymonda Chandlera i Hermana Rauchera.

niedziela, 1 lutego 2015

Simon Flynn "Naukowa lista przebojów" - recenzja

"Naukową listę przebojów: Wybór fascynujących faktów, anegdot i żartów ze skarbnicy nauki" chemika i filozofa Simona Flynna przeczytałem bardzo szybko, gdyż nie jest to książka dużej objętości. Sympatyczny debiut pisarski Simona Flynna stanowi niewyczerpujące kompendium ciekawostek, anegdot i historii z matematyki, fizyki, biologii, geologii czy chemii. Widać że książka została napisana dla laików, gdyż absolwenci chemii czy fizyki nie znajdą tutaj zbyt wielu nowych zagadnień. Ale muszę pochwalić niebywały czy wręcz zaraźliwy entuzjazm Autora w przytaczaniu naukowych ciekawostek, cytatów czy faktów. Czego tutaj nie ma? Omówienie Modelu Standardowego cząstek. Spór Galileusza z Kościołem Katolickim zakończony jego przymusowym aresztem. Kosmologiczny paradoks Olbersa (dlaczego w nocy niebo jest ciemne?) wyjaśniony przez Edgara Allana Poe. Teoria ewolucji Karola Darwina i jej wpływ na XIX-wieczną i XX-wieczną naukę (spór między ewolucjonistami a kreacjonistami). Eksperymenty Gregora Mendla z grochem zwyczajnym będące podwalinami genetyki. Ogólna i szczególna teoria względności Alberta Einsteina. Rozpad promieniotwórczy przedstawiony na podstawie uranu. Omówienie logarytmicznej skali Richtera. Eksperyment myślowy dotyczący słynnego Kota Schrödingera. Liczba Pi oraz ciąg liczb Fibonacciego i jego własności. Efekt Mpemby, czyli zjawisko polegające na szybszym zamarzaniu wody cieplejszej od zimniejszej w określonych warunkach. Można by poszczególne zagadnienia i anegdoty z nimi związane wymieniać długo, ale mija się to z celem. Nie ukrywam, że książce Flynna przydałoby się większe uporządkowanie, lecz nie jest to jej znacząca wada. Niektóre żarty przytoczone w "Naukowej liście przebojów" są autentycznie śmieszne na przykład studencka odpowiedź na pytanie: czy biblijne Piekło jest egzotermiczne (oddaje ciepło) czy endotermiczne (pochłania ciepło)? Wśród wielkich naukowców według krajów dwukrotnie wymieniony zostaje wulkanolog Haroun Tazieff, co mnie akurat bardzo cieszy. Ogromy plus także za przytoczenie przez Simona Flynna kilku poematów związanych z naukami ścisłymi np. "List Caroline Herschel" Siv Cedering. Z przyjemnością jeszcze kiedyś powrócę do tej książki, gdyż odebrałem ją bardzo pozytywnie.

Na zdjęciach niestabilny izotop uranu-235 oraz poemat Percy Bysshe Shelleya "Ozymandias" (tłumaczenie Adama Asnyka poniżej).

"Podróżnik, wracający z starożytnej ziemi,
Rzekł do mnie: "Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazu
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce
Przetrwały rękę mistrza i mocarza serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
"Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!
Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
Gińcie z rozpaczy!" Więcej nic już nie zostało
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski bielejące w pustyni obszarze."