środa, 30 kwietnia 2014

Islandzkie farmy gnijących ryb
























W trakcie podróży przez Islandię zatrzymaliśmy się w tym przybytku, farmie gnijących ryb. Tysiące ryb zwisających ze sznurków i rozkładających się na drewnianych palikach. Fetor konkretny. A ktoś musi przy nich pracować. :-) W Islandii ryba oznacza życie, pokarm. Od wieków Islandczycy trudnią się połowami. Chcecie spróbować coś ekstremalnego? Hákarl, czyli zgniły rekin grenlandzki - jego sfermentowane mięso powinno was zaintrygować, tudzież odstraszyć, gdyż smród jest podobno nieziemski (ja sam nie próbowałem). Wystarczy truchło upolowanego rekina zakopać pod ziemią na okres 2-6 tygodni, potem je odgrzebać, posiekać na kawałki, osuszyć fragmenty... i voila! hákarl należycie wypieści podniebienia co odważniejszych wielbicieli atypowych kulinariów.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Islandia: opuszczona chata w pobliżu systemu wulkanicznego Grimsnes

























Powróciłem dziś w nocy z Islandii, kraju ognia i lodu, wulkanów, lodowców, wodospadów, ubogiej roślinności i bezkresu pustki. Spełniłem jedno swoich podróżniczych marzeń, odwiedziłem Islandię. Jako miłośnik wulkanologii oraz wulkanów wspiąłem się na kilka z nich, o czym przez najbliższy czas będę informował na Wulkanach Świata. Ale w pobliżu systemu wulkanicznego Grimsnes obejmującego trzy kratery natrafiłem na opuszczoną (choć, jak mniemam, czasem używaną przez wędrowców) chatę o trawiastym dachu. W pobliżu walały się kości i pióra jakiegoś ptaka. Ciekawe miejsce, dość mocno ukryte - jak wiele innych atrakcji Islandii, która zachwyciła mnie głębią i jednocześnie surowizną swojej przecudnej Natury.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Kamczatka i wymarłe miasto Bechyovinka




































Informacje w sieci skąpe na ten temat, zdjęć malutko (przynajmniej w porównaniu z ukraińskim miastem Prypeć do którego swego czasu organizowane były wyprawy z Kijowa). Kamczatka kojarzy mi się z majestatycznymi ośnieżonymi wulkanami oraz Pietropawłowskiem Kamczackim. Przy zatoce Avacha znajduje się baza atomowych łodzi podwodnych Rybachiy, wybudowana w czasach sowieckich i używana po dziś dzień. Wygląda mi na to, że wymarłe miasto Bechyovinka było powiązane z ową strukturą militarną. Na razie niejasne pozostają dla mnie powody opuszczenia tego miejsca. Rzekomo chodzi o radioaktywne skażenie spowodowane przez niszczejące atomowe łodzie podwodne przycumowane (do tej pory?) przy brzegu. Miasto miało ściśle tajny charakter, mogło zostać opuszczone w 1996 roku albo i wcześniej. Wikipedia milczy na jego temat, a zdjęcia Bechyovinka (Pietropawłowska Kamczackiego-54) znajdują się poniżej:

http://www.tema.ru/travel/bechevinka/
http://www.pomnivoinu.ru/card/289643/
Jak tam jest możecie obejrzeć (jeśli znacie rosyjski) tutaj:
https://www.youtube.com/watch?v=kZH6DJ9n_iI

Kuryle: Opuszczona strefa zmilitaryzowana




Lokalizacja opuszczonych baz militarnych: archipelag Kuryli, 1) sowiecki posterunek graniczny na wyspie Urup, 2) w czasie II wojny światowej japońska, później rosyjska baza lotnicza na wyspie Matua, 3) tajna baza morska na wyspie Shimushir znajdująca się w kraterze wulkanu. Wszystkie te obiekty i instalacje militarne opuszczono w 1993 roku, gdy zimna wojna dobiegła końca.

Na Urup znajdują się rdzewiejący wojskowy nadajnik radiowy, strażnica do obserwacji oraz niszczejące budynki posterunku granicznego. Z kolei na Matua odnajdziemy duże betonowe bunkry jeszcze z czasów II Wojny Światowej, a także mnóstwo hełmów wojskowych, pojazdów militarnych i przeżartych rdzą pojemników o pojemności 44 galonów. Przez wyspę przebiega wiele podziemnych tuneli. Opuszczona stacja radarowa zdaje się czuwać nad trawiastym skrawkiem lądu. Konstrukcja morskiej bazy militarnej na północnym krańcu wyspy Shimushir rozpoczęła się w 1978 roku. Rosjanie wysadzili część krawędzi kaldery umożliwiając tym samym dostęp do bazy łodziom podwodnym i innym statkom (eksplozja na zdjęciu). Baza została nazwana Kraternyy Naval Base. Powstało miasto Kraternyy (ongiś zamieszkałe przez 3000 ludzi, obecnie wymarłe), a także stacja radarowa. Łodzie podwodne stawiały miny wokół archipelagu na wypadek wojny. Kraternyy to swoisty Prypeć Wysp Kurylskich. Niszczejące budynki, instalacje militarne, naprędce porzucone stroje ochronne przed atakiem chemicznym i biologicznym, walające się mapy, porozrzucane maski gazowe, w budynkach kuchnie, sekretne pomieszczenia, schowki na broń, łazienki, sale wykładowe, gimnastyczne i kinowe. Wszystko gnije przeżarte rozkładem. Chciałbym tam kiedyś się dostać... bo miejsca intrygujące. Ciekawi mnie też gdzie jeszcze na Kurylach znajdują się opuszczone instalacje wojskowe.

Więcej zdjęć tutaj: http://global-citizen-01.blogspot.com/search/label/Kuril%20Islands
Kraternyy Naval Base
Kraternyy Naval Base

niedziela, 20 kwietnia 2014

Kriegsmachine "Enemy of Man" (2014) - recenzja

























Kolejna zaległa recenzja, tym razem drugiego albumu studyjnego Kriegsmachine "Enemy of Man", który ukazał się 5 lutego nakładem No Solace. Przede wszystkim black metal grany przez Kriegsmachine nie jest muzyką, która spodoba się od razu po dziewiczym przesłuchaniu. "Enemy of Man" należy dawkować sobie regularnie (przynajmniej ja tak miałem), a dopiero wówczas album ów oblepi słuchacza ciemnością. Na całość składa się sześć długich kompozycji mizantropijnego black metalu, które w perfekcyjny sposób budują napięcie. Co więcej "Enemy of Man" jest krążkiem zdumiewająco mrocznym, niepokojącym, pulsującym grozą. Pięknie brzmią partie bębnów mogące się skojarzyć z Deathspell Omega czy z plemienną perkusją Sepultury z czasów "Roots", poza tym na "Enemy of Man" roi się od zwartego dysonansowego riffowania i zróżnicowanych wokali. Całość brzmi spójnie - niczym diaboliczny hymn pochwalny zła i mizantropii zagrany w pełnym bielejących kości ossuarium. Nie da się ukryć, iż najnowszy Kriegsmachine przesycony jest skrajnie negatywną atmosferą, która przenika na wskroś, tłamsi, wciąga w otchłań, pozbawia złudzeń. Recenzje "Enemy of Man" są mocno spolaryzowane: jedni chwalą tą płytę za transową aurę, inni narzekają na umiarkowane tempa i brak blastów twierdząc, że najnowszy album Wojennej Machiny epatuje nudą. Jeśli o mnie chodzi to łykam tenże materiał bez popity. I pewnikiem zaraz włączę go po raz wtóry... jeśli lubicie australijski Portal, rodzimą Mgłę, islandzki Svartidaudi czy francuski Aosoth "Enemy of Man" powinien przypaść wam do gustu. Nie mam ulubionych utworów, wszystkie bez wyjątku są niesamowite.

piątek, 18 kwietnia 2014

Kratery impaktowe estońskiej Saaremy



















Ultima Thule. Najdalszy region północy. Miejsc jego lokalizacji są dziesiątki: Norwegia, Islandia, Grenlandia, Szetlandy, Wyspy Orkney, estońska Saarema, archipelag Faroe, Ziemia Baffina, Svalbard, Jan Mayen, norweska Smøla, Sandwich Południowy, itd. Podróż poza granice znanego świata, którą odbywali i o której pisali antyczni i średniowieczni podróżnicy/kronikarze. Jedną z sugerowanych lokalizacji Thule jest estońska wyspa Saaremaa, słynąca z dziewięciu meteorytowych kraterów zwanych Kaali znajdujących się na obszarze 1 km kwadratowego.

Do impaktu doszło między IV a VIII wiekiem przed naszą erą. Na wiek 2400-2800 lat wskazuje zawartość irydu w torfie, co sugeruje iż impakt miał miejsce w czasach epoki brązu, gdy Saaremaa była zamieszkiwana. Był on potężny, o sile ładunku nuklearnego zrzuconego na Nagasaki, sosnowe lasy na wyspie zapłonęły, mogły zginąć setki ludzi. Największy krater impaktowy ma szerokość 105-110 metrów i głębokość 22 metrów. Jego krawędzie obrastają drzewa i wegetacja. Średnica jeziora kraterowego zależy od poziomu wody i wynosi 30-60 metrów, głębokość jeziora sięga 1-6 metrów. Masa meteoroidu przypuszczalnie wynosiła 1000 ton, kiedy uderzył w ziemię zmalała już do 20-80 ton. Pierwotna prędkość, gdy meteoryt wchodził w atmosferę sięgała 15-45 km/na sekundę, w momencie uderzenia 10-20 km/na sekundę. Meteoryt żelazny, oktaedryt z zawartością 91.5% żelaza i 8.3% niklu. W pobliżu głównego krateru znajduje się 8 mniejszych. Archeolodzy odnaleźli w obrębie kamiennej ściany otaczającej ów krater liczne zwierzęce kości, co sugeruje że mogło tam dochodzić do składania rytualnych ofiar. Czyli ceremonialna rzeź datująca się od czasów prehistorycznych do XVII wieku naszej ery. 

Saaremaa to „grób, w który upadło martwe Słońce”. - Pyteasz z Massalii.

środa, 16 kwietnia 2014

Isole, Procession i Esoteric we Wrocławiu - 15 kwietnia 2014 roku (fotorelacja)
























Na drugi dzień po koncercie Watain i Degial w Progresji wsiadłem w pociąg i udałem się do Wrocławia, by zobaczyć Isole, Procession i Esoteric w klubie muzycznym Łykend. Uwielbiam doom metal, a już szczególną estymą darzę funeral doom, death doom i black doom. I w gruncie rzeczy trochę szkoda, że na doom metalowe sztuki takie jak wczorajsza przychodzi zaledwie około 70 osób. Dla wielu miłośników muzyki metalowej posępne, wolne i długie kompozycje doom metalowe mogą się wydawać nużące; to nie jest też muzyka do szaleńczego młyna pod sceną, stąd też frekwencja na koncertach stricte-doom metalowych jest najczęściej mizerna. Te dźwięki mają jednak swoich oddanych wyznawców do których i ja się zaliczam.

Klub muzyczny Łykend okazał się całkiem przyjemną miejscówką, a koncert miał lekką obsuwę z powodu problemów technicznych z wynajętym przez muzyków Esoteric vanem. Do klubu dostałem się po 19.20 i pierwsze swe kroki skierowałem ku stoisku z merchandisem. Rezultat był z góry do przewidzenia: zakup trzech płyt CD, koszulki i bluzy z kapturem. Oto co mogą zdziałać całkiem przystępne ceny (40 zł za płytę CD czy 60 zł za hoodie to całkiem fajna sprawa).

Szwedów z Isole poznałem tak naprawdę od płyty "Silent Ruins" (2009) i dopiero potem zapoznałem się z ich wcześniejszymi dokonaniami. A istnieją od 1991 roku (wtedy nagrywali jeszcze jako Forlorn), czyli obok Candlemass i norweskiego Funeral prawdziwi weterani skandynawskiej sceny doom metalowej. Aż dziw bierze, że zagrali przed młodszym stażem Procession. Nie będę ukrywał, że Isole należy do grona moich ulubionych kapel parających się pełnym gracji epickim doom metalem. W ich podniosłej muzyce zawarta jest skumulowana dawka smutku i melancholii. Owszem, można Isole zarzucić, iż tu i ówdzie brzmią jak Candlemass czy Solitude Aeturnus, ale co z tego? Epicki doom metal Szwedów to wzorcowy konglomerat przepięknych akustycznych melodii i wgniatającego w ziemię doomowego ciężaru. Do tego fenomenalny czysty wokal Daniela Bryntse, silny, majestatyczny, niemal przeszywający słuchacza. Isole zdarza się od czasu do czasu ubarwić swój doom mocnym growlingiem, co jest raczej dość rzadko spotykane wśród kapel epic doom metalowych. Koncertowo Szwedzi wypadli znakomicie, były co prawda jakieś problemy techniczne, ale szybko zostały naprawione (pomagał sam Greg Chandler z Esoteric).  Nie mam pamięci do granych utworów, ale wychwyciłem np. "Hollow Shrine" z "Silent Ruins" (2009) czy "By Blood" z "Bliss of Solitude" (2008).

O chilijskim Procession zrobiło się głośno za sprawą porywającego albumu "Destroyers of the Faith" (2010), z którym zdążyłem się całkiem dobrze osłuchać przed feralnym koncertem. Niewątpliwym atutem zespołu jest wokalista Felipe Plaza Kutzbach dysponujący niezwykle majestatycznym, acz zróżnicowanym głosem, idealnym pod epicki doom. I podobnie jak z Isole w przypadku Procession mamy do czynienia z wzorcowym balansem melancholii i podniosłości. Co ciekawe, Felipe posiada jeszcze drugi epic doom metalowy projekt Capilla Ardente, z którym dopiero będę musiał się zapoznać, a także od 2013 roku (z racji obecnego miejsca zamieszkania w szwedzkim Uppsala) piastuje funkcję gitarzysty w black/thrash metalowym Nifelheim. W trakcie koncertu Procession znowuż pojawiły się problemy techniczne związane z brzmieniem gitar, ale szybko zostały opanowane. Koncert Procession odebrałem w jak najbardziej pozytywny sposób - dało się odczuć zachwycającą gęstość i miażdżący ciężar doom metalu. Procession zaprezentowali na żywo m.in. "Chants of the Nameless" i "Tomb of Doom" z "Destroyers of the Faith" (2010), "Raven of Disease" z EP-ki "The Cult of Disease" (2009) oraz "To Reap Heavens Apart" z wydanego w ubiegłym roku albumu pod tym samym tytułem.

Natomiast ostatnim gwoździem wbitym tego wieczoru w wieko zmurszałej trumny był brytyjski Esoteric. Do tego zespołu podchodzę bezkrytyczne, gdyż uważam, iż to co oni robią od 1992 roku wymyka się jednoznacznym kwalifikacjom. Nie określiłbym muzyki Esoteric prostym mianem funeral doom, gdyż jest ona zbyt wielowymiarowa i eksperymentalna. Bardziej pasuje mi tutaj określenie brutal ambient death doom. Muzyka Esoteric uzależnia od siebie, wyłącza z rzeczywistości, wprawia w specyficzny trans. To po prostu monstrualna fala dźwięku, która rozlewa się bezlitośnie pochłaniając wszystko na swojej drodze. Wielbię praktycznie wszystkie albumy Esoteric od czasów "Epistemological Despondency" (1994), a już zwłaszcza "The Pernicious Enigma" (1997) i "Metamorphogenesis" (1999). Esoteric słynie z dusznej, opresyjnej, niekiedy wręcz odhumanizowanej atmosfery, która jest praktycznie nie do podrobienia. Znam zespoły, które w mniejszym bądź większym stopniu inspirują się muzyką formacji Grega Chandlera np. świetny Hyponic z Hong Kongu, ale nie da się przeróść mistrza. Esoteric jest po prostu na wskroś unikalną kapelą, mrocznym, przerażającym, dziwacznym i zarazem zadziwiająco spójnym monstrum z najczarniejszych otchłani. Potwornie gniotący ciężar miesza się z nastrojowymi klawiszowymi pasażami i nawiedzającą psychodelią gitar kreując wszechogarniający wir psychotycznego szaleństwa, potęgowany przez demoniczne, zniekształcone wokale Grega Chandlera. Już w 2010 roku na Asymmetry Festival po ich prawie dwugodzinnym występie byłem zmiażdżony, nie inaczej było wczoraj. Zaczęli od dwudziestominutowego kolosa "Circle" z "The Maniacal Vale" (2008), z "Subconscious Dissolution into Continuum" (2004) wybrzmiał fenomenalny "The Blood of the Eyes". Łącznie Esoteric zagrał 5-6 kawałków, koncert zakończył się po 70 minutach. Na zakończenie nie pozostało nic innego niż pogratulować muzykom udanych występów i wrócić do prozaicznej rzeczywistości. Stay fucking doomed!

Degial i Watain w Progresji - 14 kwietnia 2014 (fotorelacja)

























Kiedy usłyszałem, że Watain ma zagrać w warszawskiej Progresji stwierdziłem, że to kolejny koncert  na który warto wydać trochę złociszy, bo kapela Erika Danielssona potrafi zrobić zaiste piekielne show. Od razu uprzedzam, iż lubię black metal serwowany przez Szwedów, ale nie na tyle, aby znać każdą ich płytę na pamięć. Na koncert Degial i Watain udałem się jednak z kumplem, który jest ich oddanym fanem, zatem wątpliwości wszelakie co do set-listy (i jej kolejności) odpadają.

Na salę zaczęto wpuszczać około godziny 18.30, a death metalowcy z Degial zaczęli grać dopiero jakoś po 20. Czekania co niemiara, zniecierpliwienie zaczęło sięgać zenitu, a w tle leciał epicki doom metal Solitude Aeturnus. Publiki tak na oko przyszło około 250 osób, co oczywiście nie jest jakąś powalającą liczbą, gdyż w Londynie Watain potrafił zagrać dla ponad 700 spragnionych czarnego metalu głów. Od Szwedów z Degial zdążyłem przesłuchać na Youtube ich demo "Death and Darkness Buries All..." (2010), a także kilka kawałków z debiutanckiego albumu studyjnego "Death's Striking Wings" (2012). I muszę przyznać, że ich muzyka grana na żywo daje niezłego kopa. To po prostu potężna eksplozja death metalowego hałasu, pierwotna, archaiczna dawka barbarzyństwa w stylu Possessed i wczesnego Morbid Angel. Tutaj nie ma miejsca na jakieś melodyjne pitu-pitu, liczy się pełzający chaos i wilgotna ciemność. Szwedzi z Uppsala kupili mnie niesamowicie intensywnym koncertem. Myślałem nawet o zakupie "Death's Striking Wings" na CD, ale cena 60 zł była trochę zaporowa. Co więcej stoisko z merchem było na tym koncercie wyjątkowo biedne - pewnie dlatego, że tour Degial/Watain powoli zmierzał ku końcowi.

Po Degial przyszła kolej na Watain. Pojawiły się zwierzęce czerepy, ceremonialne świece, rozpalono pochodnie w kształcie trójzębów, po czym otworzyły się bramy piekła. Dowodzony przez Karla Erika Danielssona Watain (dla niewtajemniczonych nazwa zaczerpnięta od kawałka amerykańskiej formacji Von z dema "Satanic Blood" z 1992 roku) dał piekielnie intensywny, tonący w czerwieni koncert; czasem Erik poprzedzał zagranie danego kawałka krótką formułą okultystyczną. Pod sceną szaleństwo, prawie daje się odczuć żar buzujących płomieni i smak rozlewanej krwi. Opinie na temat Watain często są wśród black metalowej gawiedzi podzielone: jedni uważają ten zespół za fenomen szwedzkiej sceny black metalowej, twór bluźnierczy, odrażający i zarazem ogromnie kreatywny, inni natomiast za drugorzędnych kopistów Dissection. Dość powiedzieć, że ostatnia płyta Watain "The Wild Hunt" (2013) narobiła sporo niezdrowego szumu wśród miłośników metalu, bo jest... inna od wszystkiego co dotąd nagrali, łamiąca schematy i na swój sposób wyrachowana. Wróćmy jednak do koncertu Watain, bo tego ognistego spektaklu trzeba doświadczyć na żywo. Mimo wszystko obyło się tym razem bez uciętych zwierzęcych głów polanych krwią i nabitych na paliki, a co za tym idzie fetoru rozkładu bijącego ze sceny. Niemniej jednak image sceniczny muzyków Watain jest upiorny, co mi absolutnie nie przeszkadza. Ba, pochwalam taką ekspresję szokową. Na sam koniec set-lista przekazana mi przez kumpla: usłyszeliśmy łącznie 13 utworów, a mianowicie "Night Vision", "De Profundis", "Malfeitor", "Storm of the Antichrist", "Puzzles of Flesh", "Devil's Blood", "Sleepless Evil", "Legions of the Black Light", "Total Funeral", "The Wild Hunt" oraz zagrane na bis "Outlaw", "Sworn to the Dark" i "The Serpent's Chalice". Doskonały koncert, miażdżący i emocjonalnie drenujący. 

Jak było? https://www.youtube.com/watch?v=v6HFQNX0qdY

niedziela, 13 kwietnia 2014

Morowe "S" (2014) - recenzja
















Trochę spóźniona recenzja, ale w gruncie rzeczy nie dbam o to. Tak naprawdę wgryzłem się w najnowszy album Morowe dopiero niedawno - po zakupie płyty CD na koncercie Furii i Bloodthirst. Dopiero wtedy zacząłem "S" słuchać regularnie. Nasamprzód muszę przyznać, że nazwa Morowe jest idealna, gdyż znakomicie komponuje się z eklektycznymi black metalowymi dźwiękami tworzonymi przez ów wspaniały projekt Nihila. No bo w końcu "mór" to nic innego niż poczciwa dżuma. Atra Mors. Czarna Śmierć. Morowa zaraza. Warto nadmienić, że postać płucna dżumy może rozprzestrzeniać się drogą kropelkową lub aerozolową (stąd też morowe powietrze), z tym że tego typu zarażenia są raczej rzadkie. Podstawowym rezerwuarem dżumy są szczury, a także pasożytujące na cielskach tychże pchły w których rozwija się bakteria Yersinia pestis.

 "Wiosną tego roku mór począł w przedziwny sposób okrutne spustoszenia czynić. Choroba nie objawiała się u nas tak, jak na Wschodzie, gdzie zwykłym znamieniem niechybnej śmierci był upływ krwi z nosa. Zaczynała się ona równie u mężczyzn jak u kobiet od tego, że w pachwinach i pod pachą pojawiały się nabrzmienia, przyjmujące kształt jabłka albo jajka i zwane przez lud szyszkami. Wkrótce te śmiertelne opuchliny pojawiały się i na innych częściach ciała; od tej chwili zmieniał się charakter choroby: na rękach, biodrach i indziej występowały czarne albo sine plamy; u jednych były one wielkie i rzadkie, u drugich skupione i drobne. Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze"- cytat z "Dekamerona".

Wydany przez Witchinghour Productions drugi album studyjny Morowe "S" to płyta na wskroś eksperymentalna, tonąca w miazmatach psychodelii i... morowego powietrza. Potrzeba czasu, aby zasmakować w tym przepysznym owocu, który od środka toczy lubieżna zgnilizna. Na pewno "S" jest płytą odważną, alternatywną, wymykającą się prostym kwalifikacjom, lecz groteskowemu teatrzykowi okrucieństwa i masek ciągle Morowe towarzyszy black metal. Weźmy np. drugi po wprowadzeniu "W pokoju magii" - z początku bardzo agresywny utwór, później z wyjątkową gracją wkraczający na grząskie tereny psychodelii. Zachwycam się tym kawałkiem i jego spójnością, bogatą paletą dźwięków. Później jest podobnie: nietuzinkowe aranżacje, łobuzersko-wisielczy klimat i nade wszystko ów dymieniczny (znowu z rozmysłem nawiązuję do dżumy) posmak psychodelii. Ambitna zabawa zarówno dźwiękiem, jak i słowem. "Nocna strawą" można delektować się do woli, zwłaszcza w obecności obsiadających trupa "Much". "S" jako całość słucha się po prostu wybornie; toż to hipnotyczna fantasmagoria, fantastycznie zmiksowana, żaden dźwięk nie jest tutaj przypadkowy (surowizna gitar, kanonady blastów, czyste wokale przeplatane blackowymi), wszystko jest spójne, należycie zbalansowane i nieprzewidywalne. "Oni przyjdą". W blasku krwawego księżyca. Ukryci za bielą masek. Ich ciała szarpane zarazą morową. Śmierdzące. Upstrzone plamami.

Kapitalna płyta będąca wykwitem chorej wyobraźni Hansa i Nihila. Czekam na odpowiedź Furii. Oby jeszcze w tym roku... zaprawdę zatęchłym morowym powietrzem można się rozkoszować.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Epidemia wąglika w Swierdłowsku


















2 kwietnia 1979 roku, Swierdłowsk (dzisiejszy Jekaterynburg), nocna zmiana. Owego dnia nastąpił w Swierdłowsku śmiercionośny wybuch epidemii wąglika. Zainfekowane zostały 94 osoby, umarły 64 z nich (niektórzy twierdzą, że liczba ofiar jest wyższa i wynosi 105). Pierwsza ofiara skonała po czterech dniach, ostatnia po sześciu tygodniach. Rząd sowiecki twierdził, że wąglik pochodził ze skażonego mięsa. Dopiero w 1992 roku prezydent Jelcyn przyznał, że wybuch epidemii nastąpił na skutek aktywności militarnej w mikrobiologicznym Instytucie Problemów Techniki Wojskowej, gdzie produkowano i magazynowano broń biologiczną (ruiny obiektu na dolnym zdjęciu). W czerwcu 1992 roku i powtórnie w sierpniu 1993 roku zakład w Swierdłowsku odwiedził zespół naukowców z profesorem Mattem Meselsonem ma czele. Co prawda KGB zdążyło już skonfiskować wszelką dokumentację biologiczną odnośnie wypadku, ale wykazano, iż ofiary wąglika były zgromadzone w prostej linii pod wiatr od obiektu militarnego. Bydło pasące się na tym obszarze także umarło. Przyczyną epidemii było wypuszczenie patogenu wąglika w formie aerozolu. Pracownicy obiektu militarnego zapomnieli założyć nowy filtr w systemie wylotowym. Szybko zorientowali się, że popełnili błąd, ale przetrwalniki wąglika oznaczonego jako "836" wydostały się wraz z wiatrem na peryferie miasta i tereny wiejskie. Gdyby tego dnia wiatr wiał w kierunku Swierdłowska ofiar byłoby setki, a nawet tysiące. Wąglik "836" bazował na wysoce wirulentnym szczepie bakterii chorobotwórczej Bacillus anthracis o gęstej kapsule ochronnej i mającym zdolność do produkcji ogromnych ilości toksyn. Rosjanie chcieli doprowadzić do masowej produkcji obronnego wąglika w celu jego zastosowania na masową skalę. Przetrwalniki wąglika mogą pozostawać w powietrzu bądź na ziemi przez wiele lat... uważajcie czym oddychacie.

Polecam dalszą lekturę do poduszki:
http://archiwum.wiz.pl/1999/99033100.asp

wtorek, 8 kwietnia 2014

Vozrozhdeniya i Gruinard: Wyspy Wąglika




















Lubię pisać o Rosji, bo Rosja to stan umysłu. Tym razem będzie trochę o broni biologicznej i o pewnym uroczym zakątku na wysychającym Morzu Aralskim. Wyspa Vozrozhdeniya (Odrodzenia)... niegdyś wyspa, obecnie półwysep (przynajmniej tak było jeszcze w 2010 roku). Kiedyś miała małe wymiary, ale jak Morze Aralskie na skutek katastrofalnej irygacji Rosjan zaczęło wysychać Vozrozhdeniya zaczęła się rozrastać. Na Wyspie Odrodzenia oraz sąsiadującej z nią wyspie Komsomolskiy w 1954 roku wybudowano laboratorium Aralsk-7, w którym testowano wszelakie rodzaje broni biologicznej. Testowano tam na zwierzętach i ptakach laseczki wąglika, wirusa ospy, pałeczki dżumy Yersinia pestis, gramujemne pałeczki Brucella od brucelozy oraz polimorficzne pałeczki Francisella tularensis będące czynnikiem etiologicznym tularemii. Testowano wirus Ebola oraz wenezuelski wirus Equine encephalitis. I tak jak na brytyjskiej wysepce Gruinard na Vozrozhdeniya ukryto pojemniki z wąglikiem (w 2002 roku część z nich zneutralizowano, od 100 do 200 ton). Rosjanie są jednak przedsiębiorczy - od 1996 roku zaczęli rozkradać co się da z opuszczonego w pośpiechu w 1992 roku laboratorium, a także z wymarłego miasta Kantubek znajdującego się w pobliżu. Nie tylko ukraiński Prypeć padł ofiarą ludzkich sępów szukających przemysłowej padliny. W 1971 roku doszło do wielodniowej kwarantanny miasta Aralsk, bo miała tam miejsce lokalna epidemia czarnej ospy. Zachorowało 10 osób, trzy zmarły. Szczepionkę podano 50 000 ludziom, pacjentów izolowano w szpitalu. Pacjentem zero stała się pewna ichtiolog (ichtiolożka w feministycznym żargonie), która przemieszczając się po Morzu Aralskim na małej łodzi rybackiej "Lev Berg" 6 sierpnia 1971 roku mogła zarazić się wirusem ospy. Co ciekawe, w Aralsku na ospę zachorowało dwoje niemowląt (dzieci zmarły), mógł to zatem być nietypowy szczep wirusa, wysoce wirulentny i oporny na działanie szczepionki. Niewątpliwie rosyjscy badacze z wyspy Vozrozhdeniya odnieśli sukces w rozprowadzaniu wirusa ospy w formie powietrznego aerozolu. Oto piękna i zaskakująca Rosja... wirusa ospy można tam złapać nawet w trakcie połowu ryb.

Brytyjczycy wcale nie byli lepsi. Chcieli się dowiedzieć czy wąglik okaże się efektowną bronią biologiczną wobec nazistów, tudzież ich bydła, a jak wiadomo ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Owalna wysepka Gruinard o długości 2 km i szerokości 1 km stała się obiektem eksperymentowania z wąglikiem Bacillus anthracis (i to już od 1941-42 roku), a konkretnie jego wysoce wirulentnym typem zwanym Vollum 14578. Na szkocką wyspę przetransportowano 80 owieczek, po czym w ich obecności zdetonowano bomby z przetrwalnikami wąglika. Brązowawa chmura aerozolu powędrowała w stronę owiec, które szybko zaczęły umierać. Ciała zwierząt spalono w naprędce przygotowanych piecach. Eksperyment dobiegł końca. Od 1986 roku wyspę Gruinard poddano dekontaminacji przy pomocy rozpuszczonego w wodzie formaldehydu, którym spryskano skrawek lądu. Zadziałało. Wysepka stała się wolna od zarazy, ale nadal nie ma chętnych na osiedlenie się na niej. Jedynym budynkiem na Gruinard jest zrujnowana zagroda pasterska.

https://www.youtube.com/watch?v=u_2lJ4gtMLE 

https://www.youtube.com/watch?v=6Mykjxkwwe0  (eksperyment z owcami)

Na zdjęciach wymarłe miasto-laboratorium Kantubek w Uzbekistanie (dawna wyspa Odrodzenia) oraz szkocka wyspa Gruinard.

Wizyta w Kantubek: http://englishrussia.com/2014/04/02/abandoned-island-with-bio-warfare-polygon/

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Bolshoy Zayatsky: Pogańska Wyspa Labiryntów






























Tym razem Morze Białe i tutaj od razu mała dygresja: płaskie i pokryte tundrą wyspy Morza Białego przez wiele lat służyły jako lokalizacje gułagów. Mnie zaintrygowała niewielka o średnicy 1.25 km kwadratowego wysepka Bolshoy Zayatsky na której znajduje się Kościół Świętego Andrzeja wybudowany w 1702 roku. Na pokrytej mchem, głazami i kamieniami wysepce znajdowało się ongiś pogańskie sanktuarium, którego pozostałością są obrzędowe i pogrzebowe struktury, w tym największy na świecie kamienny labirynt o średnicy ponad 25 metrów. Nie jest on jedyny na wysepce: łącznie na niej znajduje się 14 kamiennych labiryntów, ponad 600 pogrzebowych kopców oraz liczne kamienne okręgi i szeregi. Obrośnięte niską tundrą labirynty zbudowane są z kamieni tkwiących w ziemi. Mają kształty spiral (a także spiral w spiralach) i okręgów, wiek niektórych szacuje się na około 3000 lat, a powstały zapewne w celach rytualnych.

Zdjęcia kamiennych labiryntów: http://zh.advisor.travel/poi/7882/gallery