poniedziałek, 16 lipca 2018

Castle Party 2018 (fotorelacja)



















Kolejne Castle Party już za mną. Tym razem zdecydowałem się pojechać na dwa dni - piątek 13 lipca i sobotę 14 lipca. Na ostatni dzień festiwalu przewidziałem powrót. Inna sprawa że po raz wtóry nocowałem pod namiotem u znajomego. Nie da się ukryć że pole namiotowe nie należy do najcichszych miejsc na nocleg. Tam w zasadzie jest głośno i hałaśliwie przez całą noc, a ja mam płytki sen i regularnie się nie wysypiam. Zatem w niedzielę trzeba było odespać dwudniowy brak snu, tudzież próby zaśnięcia w dość spartańskich warunkach. Nieważne. Raz się żyje i trzeba wykorzystać to jednostkowe życie jak najlepiej.

Choć w Bolkowie pojawiłem się w piątek dość wcześniej (koło 12-13) to czas przed rozpoczęciem koncertów spędziłem (po zakupie trzydniowego karnetu, gdyż najlepiej mi się to kalkulowało) na rozmowach z kumplem. Na pierwszy koncert udałem się po 16 na małą scenę - słowacki Doomas grający melodyjny doom metal, przyjemny w odsłuchu, ale nie porywający. Porządna dawka melancholii. Co ciekawe, lider zespołu jest organizatorem corocznego festiwalu Gothoom Fest w Słowacji. Potem przyszła kolej na Rosk - atmosferyczne połączenie post metalu i black metalu. Można zatracić się w tej głębokiej psychodelii generowanej przez utalentowanych muzyków z Warszawy. Nie miałem pojęcia o istnieniu tej kapeli (zresztą czemu się dziwić, tak mało mamy czasu na odkrywanie rzeczy, które sprawiają nam autentyczną przyjemność), teraz już mam. Posłuchajcie ich debiutu "Miasma" (2017), gdyż warto. Koncert energiczny, wciągający i bardzo dobry.

https://roskband.bandcamp.com/album/miasma

Kumpel namówił mnie wcześniej na koncert Grausame Töchter (Okrutnych Córek), więc udałem się na zamek, by podejrzeć o co biega. A chodzi głównie o perwersyjny erotyzm w wydaniu BDSM, którym Okrutne Córki przesycają koncerty. Tak czy owak to co się działo na zamkowej scenie było bardzo stonowane - przynajmniej w porównaniu do klubowych występów Grausame Töchter (dobrym porównaniem jest także tutaj gotycko-black metalowy Satarial z Rosji). Później za skandaliczny uznany został epatujący erotyką, krwią, makabrą i sztuczną spermą koncert aggrotechowego Agonoize, którego jednak nie widziałem. Jako fan horroru i estetyki gore nie mam zamiaru oburzać się czyimś niesmacznym performansem. Nie należę do osób, które łatwo się oburzają. Owszem, mam swoje wyraźne zakreślone granice, ale dotyczą one REALNYCH obrazów śmierci i cierpienia. Tutaj jest tylko performans, często dość realistyczny, ale jednak zrodzony w czyjejś bujnej wyobraźni, a co za tym idzie nierzeczywisty. Poza tym oburzenie częstokroć kojarzy mi się z dość świętoszkowatym i purytańskim podejściem do życia, które wydaje mi się nadęte i puste. Wolę obrać ścieżkę: żyj i pozwól żyć innym.

Po ciekawym doświadczeniu Okrutnych Córek udałem się na zamek, by zobaczyć Mentor z Sosnowca na żywo. Rodacy wycinają niesamowicie energiczny black/thrash metal/hardcore punk tematycznie nawiązujący do estetyki tanich bluźnierczych horrorów i filmów eksploatacji. Swego czasu katowałem całkiem ostro ich album "Guts, Graves and Blasphemy" (2016) z Arachnophobia Records. Koncert petarda, choć krótki, ale było intensywnie.

Potem przyszła kolej na Shining - apologetów samobójstwa i autoagresji ze Szwecji. Dawno nie doświadczyłem tak długiej i wkurwiającej próby przed właściwym koncertem, ale jak już machina Niklasa Kvarfotha ruszyła to nie brała jeńców. Shining słynie z mocnych i kontrowersyjnych koncertów, a to przede wszystkim z dzięki autodestrukcyjnej osobowości Niklasa. No i rzecz jasna oskarżeń o gloryfikację autodestrukcji i samobójstwa. Niklas może cierpieć na chorobę psychiczną (np. schizofrenię), nadużywa alkoholu i nadużywał narkotyków w przeszłości. Lubi też przesuwać granice artystycznej ekspresji jak najdalej. Na małej scenie pił whisky na koncercie, pluł nią na ludzi, uderzył się raz w twarz, gryzł włosy jednej dziewczyny, zgasił sobie papierosa na nodze, etc. Miał też poharatane ręce. Normalka jak na niego. Koncert wściekły i pełen jadu, choć nie zabrakło łagodniejszych fragmentów. Dobrze zainwestowany czas, choć ten soundcheck przed nim przeciągał się w nieskończoność.

Następnie udałem się na zamek, by po latach znowu doświadczyć wspaniałego gotyckiego rocka The Eden House. Lubię ten zespół w dużej mierze dzięki znakomitemu warsztatowi muzycznemu oraz eterycznym i kojącym damskim wokalom. To dość wykwintna gotycka muzyka - nie zabrakło piosenek z "Songs for the Broken Ones" (np. zaśpiewanego po hiszpańsku "Verdades: I Have Chosen You") czy z "Half Life". Wokalistki The Eden House wyglądały niczym nimfy czy kapłanki animistycznego kultu w tych zwiewnych kreacjach.

Piątkowa noc nieprzespana, nadeszła sobota. Od rana rozmówki ze znajomym przy piwie, wódce i grillu o polityce, wierze (znajomy jest wierzący, ja nie), podróżach, muzyce i wulkanach (obaj uwielbiamy te bestie). Potem udałem się na małą scenę na koncerty. Tuż po ciekawym występie ritual dark ambientowej Gnozy dostaję telefon od mamy, który burzy mi resztę dnia. Rano umiera brat mojego ojca. Śmierć niestety nieunikniona, ale każda śmierć osoby bliskiej boli. Wychodzę z małej sceny, odpuszczam kolejny koncert, nie chcę aby otoczenie widziało że mam łzy w oczach. Idę do parku, siadam po drzewem, próbuję się otrząsnąć, palę papierosa za papierosem. Przyjaciółka pisze mi że Castle Party to dobre miejsce do odczuwania żałoby. Coś w tym jest. Zawsze najbardziej dołowała mnie nieodwracalność śmierci - ten złowieszczy fakt, który przez lata odsuwamy od siebie i od swoich bliskich jak najdalej. To że z czującej, świadomej swojego istnienia, cenionej, kochającej i kochanej osoby zostanie tylko sterta kości. Mniej lub bardziej wyraziste spomnienia, przedmioty, z którymi emocjonalnie była związana. Niby naturalna kolej rzeczy, śmierć istoty ludzkiej zapowiada odrodzenie innego życia, ale trudno się pogodzić z przemijalnością i banalną krótkością ludzkiego życia. No cóż, w końcu i moje życie kiedyś ustanie. Bylebym nie został przed śmiercią kompletnie samotny. Wróciłem na koncert Nytt Land z Syberii. Inspirowany Wardruną zrytualizowany folk z etnicznym instrumentarium, choć czasem nie mogłem się skupić na muzyce duetu. Załapałem się na zamku na końcówkę Tyske Ludder w odczekiwaniu na pierwszy w Polsce koncert The Coffinshakers ze Szwecji. Country podszyte gotycką grozą, zatęchłą atmosferą otwartego grobowca, czarny humor ballad o śmierci, wampirach i zjawach. To zespół idealny dla wielbicieli starego gothic horroru czy zagadkowego kina noir. Z niezwykle charyzmatycznym frontmanem Robem Coffinshakerem, którego wokale przypominają Johnny'ego Casha. Wspaniały koncert - zdecydowanie jeden z najfajniejszych na tegorocznej edycji. Zostałem na Gothminister, którego twórczość zachwalał mi kumpel. I super, bo zmetalizowany gotycki gig tego zespołu okazał się fajnym przeżyciem, choć w trakcie jego trwania miałem chwile kryzysu emocjonalnego. Dużo energii na scenie i przebojowej gitarowej jazdy.

Sobota powoli się kończyła. Załapałem się jeszcze na pół godziny ambientowego/synthpopowego koncertu Mortiis (eks-basista black metalowego Emperor), w trakcie którego panował bardzo unikalny i specyficzny klimat. Warto było się zatracić w tej mrocznej atmosferze, która powinna przypaść do gustu zarówno fanom metalu, jak i szeroko pojętej muzyki gotyckiej. Mój ostatni koncert na Castle Party 2018 roku to Death In Rome - fenomenalny neofolkowy cover band, który w swój własny charakterystyczny sposób przerabia słynne popowe kawałki gwiazd takich jak np. Miley Cyrus, Lana Del Rey (np. "Summertime Sadness") czy Whitney Houston. Te covery w wykonaniu DiR nabierają bardziej mroczno-onirycznej głębi i są fascynujące. Poważnie się zastanawiam aby zobaczyć DiR na żywo ponownie 2 września 2018 roku w Bazylu. Czas pokaże czy się uda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz