piątek, 2 stycznia 2015

Triptykon "Melana Chasmata" (2014) - recenzja
























Bardzo spóźniona recenzja płyty, która definitywnie znalazła się w czołówce moich ulubionych płyt 2014 roku. Nie mogłem pojechać na koncert Triptykon 21 grudnia 2014 roku, więc stwierdziłem, że chociaż zrecenzuję "Melana Chasmata" (2014), czyli drugi album szwajcarskiego Triptykon na którego czele stoi Thomas Gabriel Fischer, żelazna ikona muzyki metalowej, założyciel Hellhammer i Celtic Frost. "Melana Chasmata" ukazał się na CD i winylu nakładem Century Media 14 kwietnia 2014 roku. Słyszałem ów złowieszczy monolit już po premierze, pamiętam, że katowałem go niemiłosiernie zdumiony jego ciężarem, ale tak naprawdę dopiero niedawno stałem się jego posiadaczem na płycie kompaktowej. Wiele CD czeka jeszcze na przyszły zakup np. ostatni bardzo dobry Primordial czy "Nine Graves" Necros Christos. W każdym razie tutaj nikt mnie nie goni, a zespół na pewno nie obrazi się, że recenzja "Melana Chasmata" ukazuje się grubo po czasie.

Melana Chasmata. Z greki Μελανά Χάσματα. Czarne, głębokie depresje/doliny. Otchłanie ciemniejsze niż atrament. Tytuł idealnie pasujący do muzycznej zawartości drugiego albumu, która jest przepastna i potrafi być zdumiewająco mroczna. Ba, wsłuchując się w wydobywające się z otchłani "Melana Chasmata" dźwięki ma się wrażenie pieszej wędrówki przez niekończące się labirynty nienazwanego podziemnego miasta gdzieś w krainie złowieszczych, otoczonych wianuszkiem wiecznej mgły masywów górskich. Niestrudzony wędrowiec traci wszelką nadzieję zatraciwszy się w pustce wyjałowionego z ludzkiej obecności świata. Ogarnia go coraz większa rozpacz, ale brnie praktycznie po omacku dalej i dalej... dążąc w lodowate objęcia śmierci. Okładkę "Melana Chasmata" zdobi szata graficzna zmarłego 12 maja 2014 roku Hansa Rudolfa Gigera - zresztą Thomas Gabriel Fischer uważał malarza za swojego bliskiego przyjaciela i był jego niefortunną śmiercią ogromnie poruszony. Obaj artyści współpracowali ze sobą wcześniej, a konkretnie przy "To Mega Therion" (1985) Celtic Frost oraz studyjnym debiucie Triptykon "Eparistera Daimones" (2010).

Jako wielbiciela doom metalowego miażdżenia "Melana Chasmata" wprawił mnie w zachwyt już w trakcie pierwszego odsłuchu kilka miesięcy temu. Kolosalne gitarowe riffy, zniekształcony i potężnie brzmiący bas, do tego niesamowity eklektyzm wokalny: głęboki, złowieszczy i przesycony nienawiścią śpiew Toma Warriora doskonale współgrający z delikatnym wokalem Simone Vollenweider oraz black metalowym jadem gitarzysty niemieckiego Dark Fortress V.Santury. Nie ma wątpliwości, że Triptykon porusza się po obrzeżach sub-gatunków metalu czerpiąc to co najlepsze z black metalu, thrash metalu i gotyckiej melancholii, ale kośćcem muzyki Szwajcarów nieodmiennie pozostaje ponury doom metal. Przede wszystkim najprostsze nawet riffy w utworach Triptykon brzmią cholernie ciężko i masywnie - tak jak w przypadku finalnego zaskakująco bezkompromisowego albumu Celtic Frost "Monotheist" (2006). Ponadto "Melana Chasmata" wydaje się być krążkiem nieco bardziej spójnym niż "Eparistera Daimones" (2010). Najwolniejszymi numerami na "Melana Chasmata" są "Boleskine House", "Aurorae" oraz "Breathing", lecz każda ze wspominanych piosenek potrafi zniewolić nieprzeniknioną atmosferą i stłumionym szaleństwem. Przykładowo podobają mi się w "Boleskine House" eteryczne partie gitarowe, krystaliczne wokale Simone i plemienna perkusja, a wieńczący płytę "Waiting" to hipnotyczny ambient idealny aby się wyciszyć (i będący lustrzanym odbiciem "My Pain" z debiutu). Swoją drogą w osławionej rezydencji Boleskine nad brzegiem szkockiego jeziora Loch Noss ongiś mieszkał Aleister Crolwey i tam praktykował rytuały czarnej magii. Nieśmiertelną twórczość Celtic Frost chyba najbardziej przypominają mi przepełniony wściekłością "Breathing" oraz otwierający "Tree of Suffocating Souls". Uwielbiam poświęcony Emily Brontë, poetce i pisarce (autorce "Wichrowych wzgórz" z 1847 roku) "In the Sleep of Death" - potężny, przesycony dronującymi riffami numer w którym powtarzane jest niczym mantra imię Emily, przywołujący obrazy miłosnej pasji i zdającego się nie mieć końca pasma rozczarowań. 12-minutowy lament "Black Snow" wciąga słuchacza w cuchnące bagno mizantropii; to wyjątkowo ciężki i duszny utwór sięgający głębin makabry. Dobrym kompanem dla Czarnego Śniegu byłaby "Goetia" z debiutu Triptykon. Zniewalają bezlitosnym ciężarem także "Altar of Deceit" oraz przerażający, poświęcony opętaniom sióstr zakonnych Urszulanek w Loudun (1634 rok) "Demon Pact". We wkładce płyty Fischer wspomina, że widział polski film "Matka Joanna od Aniołów" z 1961 roku w reżyserii Jerzego Kawalerowicza luźno nawiązujący do historii opętań, egzorcyzmów i tortur z Loudun.

"Melana Chasamata" karmi się śmiercią i przytłaczającą ciemnością, ale są na tej płycie emocje: najbardziej negatywne i skrajne, ale wciąż ludzkie. Najgłębsze otchłanie ludzkich myśli. Jakże inaczej można zarekomendować tę gargantuiczną, połykającą światło bestię?

Dodatkowy utwór dla Japończyków "Into Despair" niszczy. Żałować tylko, że nie ma go na europejskim wydaniu CD Century Media.

2 komentarze:

  1. Dobra recenzja.... dawno nic tak nie zrobiła na mnie wrażenia. Potężna, mroczna, duszna, ezoteryczna, okultystyczna, zionąca siarką - nie znam nic tak ciężkiego. Fisher brzmi jakby sam szatan wypełzł z piekła i stanął za mikrofonem. Wszystko tu miażdży

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Na żywo muzyka Triptykon też miażdży - ich koncert na Metalowej Wigilii zawładnął mną całkowicie. Ciarki na plecach. Na kolejnym (jeśli taki się odbędzie) obecność obowiązkowa.

      Usuń